Do biblioteki wchodziła przede mną wysoka blondynka w okularach, myślałem, że jest studentką, która postanowiła ostatki wakacji spędzić przy jakiejś książce. Okazało się, jednak, że jest jeszcze uczennicą; zdradziło ją wzięcie jakiejś książki z działu lektur, a potem robienie notatek w zeszycie. Była zupełnie w swoim świecie, skupiona na zadaniu. Nie zwróciła na nikogo uwagi. Przemknęło mi przez myśl, że chciałbym by ktoś tak mnie rejestrował, gdy pojawiam się w jakimś miejscu, jak ja ją. Chciałbym móc robić wrażenie samym swoim byciem. Daleko mi do tego.
Wracając myślałem o mieście. Spoglądałem na ulice, obdrapane ściany, na szyldy pubów, faceta wychodzącego z s-x shopu. Znów to wszystko dawało mi jakąś frajdę, napełniało mój zmysł estetyki. Zacząłem znów widzieć Wrocław, a nie tylko na niego patrzeć. Było to doświadczenie orzeźwiające, niosące nową nadzieję.
Lament
Jest to powieść o chłopaku, który z bliżej niesprecyzowanych przyczyn postanawia z dnia na dzień rzucić studia, odcinając się od wszelkich zobowiązań i powiązań. Mieszka w jakimś małym, obskurnym mieszkanku utrzymując się z niewielkiego stypendium, i całe dnie przeznacza na wędrówki po Paryżu. Idzie do kina. Czyta gazetę. Siedzi na ławce. Idzie do kawiarni. Spaceruje. Z nikim nie rozmawia. Jest pusty, beznadziejne wolny, na egzystencjalny sposób. Staje się niejako niewolnikiem wolności. Trudno mówić, że poszukuje sensu czy nowego celu. Trudno stwierdzić, że cierpi, że jest samotny czy smutny. On po prostu w absolutny sposób j e s t.
My, jako ludzie współcześni, nie nadajemy się do tego, by po prostu b y ć. My musimy naszą egzystencję usprawiedliwiać, obarczać ją obowiązkami, konotacjami i kontekstami. Ktoś funkcjonujący bez ambicji jest stracony w oczach społeczeństwa, a nawet w swoich własnych. Czytałem na studiach powiastkę filozoficzną Koala Lukasa Bärfussa, w której to autor zastanawiał się, czy tytułowe zwierzę ma prawo do istnienia, będąc zupełnie bezużytecznym. Było to przedstawione w kontekście jego brata, który popełnił s---------o jako człowiek bezproduktywny, zepchnięty na margines społeczeństwa. Czy jego śmierć coś znaczyła, czy jego życie niosło ze sobą jakąkolwiek wartość?
Żyłem tak 3 lata. Całkowicie dopasowany do tego jak "czuło" się moje ciało. Chciało spać? Spałem. Chciało jeść? Jadłem. Tworzyła się naturalna tendencja do pracy? Pracowałem. Literatura. Spacery. Dużo różnych hobby i zajawek. Wszystko w pewnym sensie wolno, płynnie... nie było kontekstu internetowego, nie było porównywania się, zminimalizowałem moje funkcjonowanie w grupach społecznych, by ich kontekst nie był presją. Czy to internetowo, czy na żywo. I tak z wszystkim. 3 lata "pustelniczego" życia jak to teraz nazywam. Niematerialnie. Nonkonformistycznie. Minimalistycznie. Duchowo, emocjonalnie, czułem się bardzo wybitnie, chyba najlepszy okres mojego życia pod względem głowy i tego co w głowy - robić wszystko w zgodzie z własnym ciałem, a nie z ładem społecznym, godzinami, konwenansami.
Jednakże tak się nie da żyć i budować w takim życiu stałych, udanych relacji z ludźmi. Nie ma w tym też żądnego rozwoju, w najlepszym wypadku stagnacja. Nic absolutnie ciekawego. Doświadczenie ciekawe w tym sensie, że jest to droga do ogromnej zgody z samym sobą, ale zarazem także do potężnego potencjalnego upadku... raczej "stracone" lata
Tak swoja drogą to twoj ogolny vibe, wpisów, i poruszanych tematów na mirko bardzo mocno mi się kojarzy z książka "Serotonina" Houellebecq, specyficzna literatura dotykająca specyficznych problemów zachodniego mężczyzny, podobnie mi Twoje pióro vajbuje.