Dom Slaughterów tom 4 to kolejna porcja mroku, akcji i grozy osadzonej w uniwersum Coś zabija dzieciaki. Czwarty tom serii kontynuuje eksplorację świata pełnego potworów, przybliżając czytelnikom nową postać. Członka Białych Masek, który będzie musiał zmierzyć się z szeregiem poważnych problemów, które odmienią jego postrzeganie otoczenia.
https://popkulturowykociolek.pl/dom-slaughterow-tom-4-recenzja-komiksu/
https://www.youtube.com/shorts/irqGo3JERTM
https://www.tiktok.com/@popkulturowy/video/7422582890782919958
https://popkulturowykociolek.pl/dom-slaughterow-tom-4-recenzja-komiksu/
https://www.youtube.com/shorts/irqGo3JERTM
https://www.tiktok.com/@popkulturowy/video/7422582890782919958
Jestem na świeżo po seansie. I niestety jest to jeden z tych filmów, który zawiódł mnie strasznie. Ale chcę opisać to po kolei, żeby w tym wszystkim był jakiś porządek rzeczy. Więc zaczynamy…
Elizabeth Sparkle (Demi Moore) to nieco przebrzmiała już hollywoodzka gwiazdka z Oscarem na koncie i własną gwiazdą w alei sław w dorobku, której stuknęła niedawno pięćdziesiątka. Nie dostaje propozycji nowych ról, a jej źródłem utrzymania jest własny program fitness nagrywany dla jednego z kablowych kanałów. Niestety oglądalność spada z racji wieku pani Sparkle oraz jej mało atrakcyjnego wyglądu, więc szefostwo postanawia ją zwolnić. Zdruzgotana Elizabeth ulega wypadkowi samochodowemu w drodze do domu po tym, jak widzi zrywany billboard z jej podobizną na autostradzie, co jest jednocześnie metaforą jej przemijającej sławy… Ląduje w szpitalu, ale lekarz stwierdza, że nic poważnego jej nie jest, po czym rzuca uwagę że Elizabeth „jest kandydatką” i daje jej wypis. Elizabeth w drodze powrotnej ze szpitala w kieszeni płaszcza odnajduje tajemniczą kartkę owijającą pendrive z opisem „to zmieniło moje życie”…
Tyle o fabule. Za dużo spoilerów być nigdy nie może, choć te i tak się tu pojawią. Obejrzałem ten zacny film, i w sumie nie wiem co powiedzieć. Krytycy obiecywali nam Cronenberga, porównywali film do jego dzieł, pod względem obrzydliwości film miał przebijać „Martwicę mózgu” Petera Jacksona i… co? No więc spieszę z wyjaśnieniami. Wbrew sloganom – cytuję „totalnie po*ane” – które miały sugerować rollercoaster, hardkor, jazdę po bandzie i po prostu przynajmniej zniesmaczenie widza, dostaliśmy bardzo dziwny twór, który chyba nie do końca wie, czym chce być, podobnie jak w finalnych scenach monstrum na scenie. „Substancja” wbrew pozorom, nie jest antykulturą jak to niektórzy piszą niemalże spuszczając się nad tym filmem. Nie jest też filmem, który pod płaszczykiem kina grozy podejmowałby jakąś polemikę z tematyką, o której chce powiedzieć.
Tematy czy to seksualizacji telewizji, przemijania, niechęci pogodzenia się z tym czy ciśnięcia beki z branży filmowej zostały tu tak strywializowane, że to naprawdę aż boli. Do tego właśnie brak obrania właściwej ścieżki artystycznej dla tego filmu, który nie wie, czy miał być groteskową komedią grozy czy opowieścią na serio niestety mu nie pomaga, bo ani jednej, ani drugiej ramy się nie trzyma. Pani reżyser i scenarzystka jednocześnie nie miała do tego głowy. I nie zrozumcie mnie źle, są filmy kręcone przez kobiety, które naprawdę są bardzo dobre – mamy przecież „Dziwne Dni” od Kathryn Bigelow, „Saint Maud” od Rose Glass, Sofię Coppolę, której choć rola Mary Corleone w „Ojcu Chrzestnym III” nie wyszła, to jako reżyserka radzi sobie naprawdę dobrze (choćby „Między słowami”). Więc to nie jest tak, że się nie da… Tutaj – no