W historii F1 zdarzały się w wyścigi, w których startowały bolidy F2, ale też był jeden przypadek w którym jeden kierowca wystartował bolidem z IndyCar, czy bardziej USAC bo tak wtedy nazywała się ta seria.
Mowa tutaj o Rodgerze Wardie, który wystartował w pierwszym w historii GP USA w 1959. Ward w przeszłości formalnie zaliczył kilka występów w F1, gdyż regularnie startował w wyścigu Indy 500, który w tamtych czasach zaliczał się do mistrzostw świata F1, mimo iż wszyscy jeździli samochodami z USAC. Jednak wraz z organizacją "normalnego" GP USA, do Ameryki przyjechały prawdziwe bolidy F1. Organizatorzy wyścigu postanowili zaprosić do występu także zwycięzcę wyścigu Indy 500 z 1959, którym był właśnie Ward. Problem pojawił się z samochodem dla Amerykanina, gdyż żaden zespół nie zdecydował się przygotować dodatkowego auta dla gościa. Wtedy ktoś wpadł na jeszcze bardziej szalony pomysł i postanowił że Ward pojedzie swoim bolidem z USAC. Wszystko było by fajnie, ale bolidy USAC od bolidów F1, różniły się tym że były one przystosowane do jazdy po owalu, w wolnych zakrętach charakterystycznych dla F1, w ogóle nie jechały. Mimo to amerykaną udało się przystosować bolid i silnik pojazdu Kurtis-Kraft, aby ten mógł wystartować w GP F1. Co ciekawe sam zainteresowany dowiedział się o tym ostatni, otrzymując kilka dni przed wyścigiem telefon czy chce pojechać w GP USA, podobno sam Ward zbyt nie wiedział o co tak naprawdę chodzi w F1, ale zgodził się dla pieniędzy.
W tamtych czasach numery startowe były przyznawane według widzimisię organizatorów, więc Ward otrzymał dumny nr 1.
Efekt tego był gorzej niż zły, Ward w kwalifikacjach stracił aż 43 sekund do zdobywcy Pole Position, co jest nieoficjalnym rekordem największej straty na jednym okrążeniu. W Wyścigu Ward był dublowany co kilka okrążeń, aż ostatecznie odpadł na 19 kółku z powodu awarii. Na koniec aby było śmieszniej warto dodać że Ward mimo tego konicznego występu, w klasyfikacji sezonu 1959, zajął 10 miejsce, gdyż wystarczyły mu do tego punktu za wygraną w Indy 500 kilka miesięcy wcześniej.
Mowa tutaj o Rodgerze Wardie, który wystartował w pierwszym w historii GP USA w 1959. Ward w przeszłości formalnie zaliczył kilka występów w F1, gdyż regularnie startował w wyścigu Indy 500, który w tamtych czasach zaliczał się do mistrzostw świata F1, mimo iż wszyscy jeździli samochodami z USAC. Jednak wraz z organizacją "normalnego" GP USA, do Ameryki przyjechały prawdziwe bolidy F1. Organizatorzy wyścigu postanowili zaprosić do występu także zwycięzcę wyścigu Indy 500 z 1959, którym był właśnie Ward. Problem pojawił się z samochodem dla Amerykanina, gdyż żaden zespół nie zdecydował się przygotować dodatkowego auta dla gościa. Wtedy ktoś wpadł na jeszcze bardziej szalony pomysł i postanowił że Ward pojedzie swoim bolidem z USAC. Wszystko było by fajnie, ale bolidy USAC od bolidów F1, różniły się tym że były one przystosowane do jazdy po owalu, w wolnych zakrętach charakterystycznych dla F1, w ogóle nie jechały. Mimo to amerykaną udało się przystosować bolid i silnik pojazdu Kurtis-Kraft, aby ten mógł wystartować w GP F1. Co ciekawe sam zainteresowany dowiedział się o tym ostatni, otrzymując kilka dni przed wyścigiem telefon czy chce pojechać w GP USA, podobno sam Ward zbyt nie wiedział o co tak naprawdę chodzi w F1, ale zgodził się dla pieniędzy.
W tamtych czasach numery startowe były przyznawane według widzimisię organizatorów, więc Ward otrzymał dumny nr 1.
Efekt tego był gorzej niż zły, Ward w kwalifikacjach stracił aż 43 sekund do zdobywcy Pole Position, co jest nieoficjalnym rekordem największej straty na jednym okrążeniu. W Wyścigu Ward był dublowany co kilka okrążeń, aż ostatecznie odpadł na 19 kółku z powodu awarii. Na koniec aby było śmieszniej warto dodać że Ward mimo tego konicznego występu, w klasyfikacji sezonu 1959, zajął 10 miejsce, gdyż wystarczyły mu do tego punktu za wygraną w Indy 500 kilka miesięcy wcześniej.
W 1981 zespół Ensing Racing miał ogromne problemy finansowe po odejściu, głównego sponsora. Tymczasowym rozwiązaniem miało być przyjęcie paydrivera na GP Brazylii, miał nim być właśnie Ricardo Londono-Bridge. Człowiek dosłownie znikąd, o którym praktycznie nikt nie słyszał. Kariera Kolumbijczyka przed F1 jest zagadką, jeździł w jakiś gówno seriach w Ameryce południowej w wyścigach samochodowych i motocyklowych, jego rezultaty są nieznane do dzisiaj. Oprócz lokalnych wyścigów, brał kilka razy udział w czymś poważnym jak 12 godzinny wyścig na Sebringu w USA, lub w Formule Aurora w Wielkiej Brytanii, gdzie pojechał Lotusem 79.
Wracając do weekendu F1, to F1 powracała na tor Jacarepaguá po 3 letniej przerwie, dlatego też FIA zarządziła dodatkowy trening, nazwany sesją aklimatyzacyjna, która odbyła się w środę. Londono nie miał jeszcze wyrobionej super licencji, dodatkowy trening miał być jego sprawdzianem. Czasy uzyskiwane przez Kolumbijczyka nie były takie złe, ale pod koniec sesji uderzył on w tył bolidu Keke Rosberga. Wypadek ten był kwestią sporną, gdyż Rosberg zahamował zbyt wcześnie i Londono nie miał szans na reakcje. Mimo tego FIA zadecydowała że Londono nie spełnia ich wymagań do super licencji i został on niedopuszczony do wzięcia udziału w normalnych treningach i kwalifikacjach. Podobno jednak wypadek to była tylko przykrywka, tak naprawdę kierowca mógł nie otrzymać super licencji, gdyż Bernie Ecclestone pogrzebał trochę gdzieniegdzie i znalazł dowody na to że Londono, miał kasę na start w GP, od samego Pablo Escobara i narkotykowego kartelu Medellín z Kolumbii. Niemniej jednak zespół zatrzymał pieniądze od Londono, które uratowały ich start w tym GP. Co ciekawe w deszczowych warunkach, zastępca Londono, Mark Surer był 4 i wykręcił najszybszy czas okrążenia.
Pomimo
XDDDD
Nie uwierzę, że to nazwisko nie zostało wymyślone