Wpis z mikrobloga

440319 - 1031 = 440319

tl;dr


Ultramaraton Bałtyk Bieszczady Tour 2018, był ostatnim punktem planu na ten rok. A plan był dosyć prosty. Zrobić kwalifikację do BBT, wziąć w nim udział i ukończyć, łamiąc w ten sposób barierę 1000km na rowerze. Udało się wszystko w 100%. Już na maratonie "Piękny Wschód" udało się zrobić kwalifikację w kategorii solo. "Pierścień Tysiąca Jezior", uznawany za najtrudniejszy z tych które zaliczyłem, przejechałem żeby przetestować sprzęt i organizm. Teraz przyszedł czas na prawdziwy dystans ultra i coś mi zupełnie nieznanego.

W tym roku wprowadzona została możliwość startu w piątek wieczorem. Jak dla mnie idealnie, bo lubię jeździć kiedy inni śpią, więc zarejestrowałem się do tej grupy. Wszystko byłoby spoko, gdybym inaczej zaplanował przyjazd do Świnoujścia. Ja wybrałem pociąg jadący w piątek rano i musiałem wstać niewiele po godzinie piątej, żeby na niego zdążyć. Liczyłem na to, że w pociągu prześpię większą część podróży i mimo wczesnej pobudki, będę dobrze wypoczęty. Ale nie udało się. Emocje w głowie mocno narastały i nawet na minutę nie zmrużyłem oka. Czas od przyjazdu do Świnoujścia do startu ciągnął się niemiłosiernie. Zarejestrowałem się, wziąłem udział w odprawie i przygotowałem do startu rower. Później odbyła się runda honorowa po mieście i został czas wolny. Dużo czasu, bo start miałem zaplanowany na 22:45 w niemal ostatniej grupie startowej. Około pięć godzin nie za bardzo miałem co z sobą zrobić. Z wielkim plecakiem kręciłem się trochę po mieście, zjadłem obiad i zrobiłem zakupy, a później udałem się na miejsce startu. Zmęczenie kumulowało się. Wiedziałem, że przyniesie to swoje negatywne konsekwencje w trakcie jazdy, tylko nic nie mogłem na to poradzić. W końcu doczekałem się. Syreną z promu, właściwie to bez niej, bo była już cisza nocna, zostaliśmy wypuszczeni na trasę.

Nastawienie miałem jak zawsze bojowe. W planach czas przejazdu krótszy niż 48 godzin z marzeniem o okolicach godzin 40. Zaraz po starcie fiksuję się na stałe obciążenie i jadę swoje. Po kilkunastu minutach chłopaki z mojej grupy zostają gdzieś daleko za plecami. Jedzie się fajnie, jest ciepła noc, księżyc w pełni, asfalty są gładkie, bo trasa prowadzi głównie drogami krajowymi. PK1 (78km) i PK2 (130km) załatwiam szybko, wykonując standardową procedurę uzupełniania bidonów oraz zabierając przekąski i banany w kieszenie. Niebo powoli jaśnieje, jest dosyć mocno zachmurzone i w okolicach Drawska nawet na chwilę pojawiają się niegroźne opady deszczu. W Pile na PK3 jestem o świcie. Do jedzenia jest makaron, więc konsumuję, bo już ponad 230km w nogach na przekąskach. Ruszam dalej. Cały czas doganiam i wyprzedzam kolejnych zawodników, było ich już naprawdę wielu. Przede mną wystartowało prawie dwustu, więc jest kogo dochodzić. Czasami z kimś zagadam parę chwil, innych wyprzedzam tylko pozdrawiając. Kilometry lecą szybko.

W Nakle na PK4 (290km) oferują dwudaniowy obiad i daję się złapać w pułapkę, bo kolejny punkt to DPK i też ma serwować ciepły posiłek o czym przypomina mi kolega Marcin. Żeby nie tracić za dużo czasu, zjadam tylko zupę którą już wziąłem, a nie chciałem wyrzucać jedzenia. Kiedy ja zbieram się do wyjścia, na punkt dojeżdżają chłopaki z Łowicza. Wymieniamy kilka zdań, z Bogumiłem robimy selfie i znikam. W prawej nodze zaczyna się odzywać ścięgno Achillesa. Delikatnie daje znać, że jest mu ciężko. Rower też zaczął piszczeć, jakby z napędu. Niestety nie mam żadnego smaru, żeby coś zaradzić, trzeba będzie szukać pomocy u innych maratończyków. Pomoc znajduję wjeździe na PK5 (340km) w Solcu Kujawskim. Stoi tu samochód techniczny Bartka, więc podbijam do nich. Kilka minut później łańcuch jest nasmarowany, a ja udaję się na bufet. Zjadam przepyszny makaron i dokupuję colę. Zestaw idealny, stawiający na nogi. Robię dodatkową chwilę odpoczynku na kawę i ciastka. Na wyjściu z PK, ostatni raz mijam się z chłopakami z Łowicza. Po raz kolejny wymieniamy uprzejmości.
Teraz trasa prowadzi drogą krajową, gdzieś brzegiem Torunia i jedzie się bardzo słabo. Na trasie ruch samochodowy robi się uciążliwy. Do tego światła, jakieś roboty drogowe. O dziwo kierowcy są tolerancyjni, nie trąbią i nie spychają na pobocze. Docieram do PK6 (400km) gdzie oferują zestawy śniadaniowe, naleśniki lub jajecznicę. Oczywiście nie odmawiam sobie jedzenia i wybieram zestaw nr 2. Spotykam znajome twarze z poprzednich maratonów, Macieja i Marcina. Coś tam sobie śmieszkujemy przy jedzeniu, ale już “moment” później siedzimy na rowerach, bo czas jednak się nie zatrzymuje. Marcinowi wystartowanie z PK zajęło trochę więcej czasu i go nie widzę. Maćka po kilku kilometrach dopada bomba i zostaje gdzieś za plecami, ledwo się tocząc. Niewiele lepiej dzieje się u mnie. W jednej chwili odcina mi prąd i łapie mnie senność. Powieki opadają, ja się bujam na rowerze prawie stojąc w miescu. Sytuacja jest ciężka i niebezpieczna. Próbuję się rozbudzić i zmotywować, ale nic nie działa. Mijam znak, że za 4km będzie stacja paliw i jakoś to mnie motywuje do mocniejszej pracy. Wpadam na Orlen i kupuję dwa RedBulle. Jednego od razu wypijam, to musi mnie obudzić. Drugiego biorę w drogę, bo może jednak ten pierwszy nie obudzi, ale obudził. Wracam do gry. Wracam do normalnej jazdy.

Na PK7 (483km) w Gąbinie zatrzymuję się tylko na kilka minut. Słodzę sobie życie pysznymi wafelkami z kajmakiem i uciekam do Łowicza. Tu jest DPK (525km), ma przyjechać Eliza i mam w planie zdrzemnąć się przed nocną jazdą. W bramie wita mnie para młodych ludzi w tradycyjnych łowickich strojach i sam burmistrz. Za chwilę pojawia się Łukasz, który otacza mnie opieką. Czuję się jak w domu. Jest bardzo miło. Kilka chwil później, zgodnie z zapowiedzią, przyjeżdża Eliza i dzieciaki. Jest jeszcze bardziej miło. Można by nawet wpaść na pomysł, żeby może przerwać ten męczący festiwal pedałowania, ale to nie ja. Cel jest jasny, meta. Wyganiam rodzinę do domu, a sam udaję się na półgodzinną drzemkę. Po przebudzeniu widzę, że jest świeżość. Przebieram się i ruszam w drogę. Jest sobotnia noc. Mijam kolejne domy weselne i kręcących się w ich obrębie weselników. Słychać muzykę i hałas zabawy. Droga zaczyna się fałdować, górek jest coraz więcej i są coraz dłuższe. Docieram do Nowego Miasta i w ciemnym parku znajduję PK9 (610km). Tu też jest możliwość spania. Po chwili zastanowienia, podejmuje decyzję, że skorzystam z tej okazji. Ustawiam budzik na 15 minut i kładę się. Wstaję pół godziny później, nie usłyszałem dzwonka. Trudno, dobrze że nie wstałem o świcie. Ruszam w dalszą drogę. Mam przed sobą jakiegoś zawodnika, który całkiem żwawo jedzie, więc trzymam się za nim w regulaminowej odległości. Długo to "holowanie" nie trwa, bo zjeżdża on na przystanek, a ja zostaję sam. Staram się trzymać dobre tempo, chociaż diametralnie zmienia się jakość nawierzchni i teraz pozostawia wiele do życzenia. Trzeba mocno uważać, żeby w ciemnościach nie wjechać w jakąś dziurę czy potłuczone szkła. Tak właściwie, to całą noc trzeba mocno uważać, bo na drodze jest sporo rozjechanych jeży i innych zwierząt, przez które można się rozbić. Kilkanaście kilometrów przed Starachowicami łapie mnie deszcz. Na tyle mocny, że zakładam lekką kurtkę. Nie trwa on długo i muszę się z powrotem rozbierać, ale teraz już bez zatrzymania. W momencie kiedy słońce znajduje kilka szpar między chmurami i pokazuje się na chwilę pomarańczową tarczą, docieram na PK10 (700km) Starachowice. Tu w końcu są wydawane obiady w porcjach odpowiednich do wysiłku jaki podejmujemy. Nie daję rady zjeść całego drugiego dania, jestem full.

Od tego miejsca płasko będzie coraz rzadziej, czas więc przygotować się na góry. Odchudzam rower ile się da. Demontuję lemondkę, większość rzeczy z torby zostawiam na przepaku. Zabieram bezpieczne minimum rzeczy i ruszam w dalszą drogę, przez Góry Świętokrzyskie. Zaczynają się strome podjazdy i zjazdy okraszone pięknymi widokami. I zaczyna też padać deszcz, który jak się później okaże, będzie mi towarzyszył do samej mety. Ubieram się w normalną kurtkę przeciwdeszczową. Na PK11 (755km) Opatów deszcz leje mocno. Ciężko podpisać się na liście, kiedy woda się ze mnie leje. Zjadam ciepły żurek, bo ciepło się przyda i wracam na trasę. W wyjściu spotkam Michała z grupą innych zawodników. Startował w sobotę rano i już mnie dogonił. Witam się i ruszam. Teraz mam motywację, żeby zasuwać i nie dać się szybko złapać. Góry zmieniają się pagórki. Wiatr mocno pcha i jedzie się bardzo szybko. Niektóre podjazdy udaje się zrobić z prędkością powyżej 40km/h. Przejeżdżam most na Wiśle i mijam bokiem Tarnów. Michał z chłopakami doganiają mnie kilka kilometrów przed PK12 (814km) Majdan Królewski, do którego dojeżdżamy razem. Tu prowadzą obsługę osoby rowerowe, więc jest profesjonalnie. Zupka, ciasto, batony własnej roboty, banany. Wszystko przemyślane i bardzo miło. Chłopaki zbierają się, a ja kilka minut po nich. Za Kolbuszową zjeżdżam z trasy nr 9 i tu już jest fajny, niewielki ruch samochodowy. Przed PK13 (860km) Sędziszów wyprzedzają mnie zwycięzcy i rekordziści tej edycji BBT, Bogdan i Kosma. Punkt jest tylko namiotem, więc szybko podpisuję listę, biorę jakieś jedzenie i jadę dalej. Na chwilę robi się jakby bardziej sucho. Nie żeby przestało padać, ale jest tylko mżawka. Na tym odcinku pojawia się podjazd w Bystrzycy, który wg mojej oceny, był najtrudniejszym na całej trasie. Wspinam się z prędkością nie większą niż 10km/h przez jakieś 15 minut. Dalsza droga do PK14 (907) jest górzysta, ale nie jakoś ciężko. Wystarcza to jednak, żeby ścięgno Achillesa, które boli mnie od okolic trzysetnego kilometra, zaczęło protestować przeciwko dalszemu zmuszaniu go do pracy. Teraz coraz częściej mocniejsze depnięcie w korbę prawą nogą, kończy się przeszywającym bólem. Na domiar złego, zaczyna robić się chłodno. Czyli mamy już mokro, chłodno, kontuzję i ponad 100km do mety. W punkcie kontrolnym w Brzozowie, do którego mają niezwykły sentyment zawodnicy którzy już wcześniej jechali BBT, zjadam kolejny żurek. Piję herbatkę żeby się trochę rozgrzać. Zjadam kilka kawałków ciasta. Na punkcie, opatulony w kocu, siedzi zawodnik z grupy Michała. Jechał on dosyć cienko ubrany i już w momencie kiedy mnie wyprzedzali, zastanawiałem się, co on taki gorący. Żeby dojechać do mety, pod ubraniami owija się folią NRC i wyrusza w drogę. Pomyślałem, że czemu by też nie owinąć sobie nóg, będzie cieplej. Niestety tak się nie da, już po kilku minutach, muszę wywalić folię, bo nogi się gotują i spada moc. Wcześniej, w samym Brzozowie, coś dzieje się z napędem. Blokuje się przerzutka, nie mogę zmieniać biegów. Oglądam na szybko o co chodzi i wygląda to tak, jakby pękła linka. Myślę sobie, pal licho, mam dwa biegi z przodu, jakoś dojadę. Kilkanaście metrów dalej, na zjeździe, blokuje mi się tylne koło i korba. Szczęśliwie udaje mi się zatrzymać bez wywrotki. Trochę załamany próbuję ustalić co się popsuło. Szarpię korba w tył i przód. Coś przeskakuje. Koło kręci się z powrotem, a biegi chodzą jak należy. Nie analizuję co tam się wyprawia, wsiadam i gonię za Marcinem, który ma plan wyrobić się w 48 godzin. Ostro zasuwam, nie bacząc na ból Achillesa, deszcz i zmęczenie. Cisnę ile sił, ale nie mogę go dojść. Na zjazdach prędkości dochodzą do 65km/h. Trzeba być uważnym, bo jest mokro i duży ruch samochodowy. Tu kierowcy nie mają litości i spychają na wąskie pobocze. Wyprzedzam innych zawodników, ale Marcina nie widać. Za Sanokiem jest sporo mocnych podjazdów, przez co kilometry do Ustrzyk Dolnych ubywają strasznie wolno. Tracę nadzieję na wyrobienie się w dwie doby. Trzeba zaliczyć jeszcze PK15 i długi podjazd na metę. Trochę spada mi tempo. Do tego wypadają mi okulary na poboczu, które musiałem zdjąć, bo w półmroku nic nie widać przez zachlapane wodą szkiełka i muszę po nie zawrócić. Wyprzedza mnie Agata Wójcikiewicz, którą chwilę wcześniej wyprzedzałem ja. Szukam w sobie ostatnich iskier i udaje się zmotywować ciało do mocniejszej pracy.

Dojeżdżam Ustrzyk i mijam Marcina, który złapał kapcia kilkaset metrów przed PK15 (955km) Ustrzyki. Tu oczekuje mnie Eliza, która przyjechała w Bieszczady jako mój transport powrotny do domu. Miałem zamiar tylko szybko coś zjeść i jechać dalej, ale jestem mocno zmęczony i zziębnięty. W łazienkach są suszarki do rąk, których używam do wysuszenia rękawiczek i bluzy. Schodzi mi trochę czasu, ale jaka to przyjemność mieć chociaż przez chwilę suche ręce. Wyruszam na ostatnie 45km, ponoć dosyć trudnego podjazdu, jak mówili inni, bardziej doświadczeni zawodnicy. Jadę "lewą noga", bo prawej już wolę nie używać, żeby nie zadawać sobie bólu. Droga wznosi się i opada. Ja nieśpiesznie sobie podróżuję. Wyprzedza mnie kilku zawodników. Ja jadę i czekam na te mocne podjazdy o których słyszałem. Nic wielkiego się nie dzieje i nagle przy drodze widzę flagę "Meta 4km". No to myślę sobie, pewnie teraz się zacznie ten podjazd. Kolejne mety mijają, ale nic spektakularnego się nie następuje. Dojeżdżam do flagi "Meta 1km". Hola! Nie patrząc na ból, cisnę dużo ile wlezie. Nie znam takiego kilometra, którego bym nie podjechał, nawet z bólem Achillesa, więc nie boję się że zabraknie prądu. Ale żadnego mocnego podjazdu już nie ma, a z zza zakrętu widzę rozświetloną metę. W sumie jestem zaskoczony, że ostatnie 45km było tak łatwe, ale cieszę się, że to już koniec.

Wita mnie dzwon i brawa pod Caryńską. Odpowiadam głębokim ukłonem, to witają mnie ludzie, którzy byli prekursorami BBT. Dziś już wiem jaki to wysiłek. Teraz rozumiem jakie to ciężkie wyzwanie. Szacunek dla tych Panów, oni zrobili to po wielokroć.

Ile to szczęścia osiągnąć metę. Schodzi z człowieka cały ten stres czy się uda. Czy nagle nie opuszczą cię wszystkie siły i ochota. Można się poddać, bo argumentów nie brakuje, tym bardziej na górzystej końcówce i rozpoczynając trzecią noc w siodełku. Mój umysł nie potrafi przyjąć do świadomości czego właśnie dokonałem. 1031km. Cała Polska. Dwa dni. Przez ostatnich 65 godzin spałem jedną. Nie potrafię w to uwierzyć. Przez całą drogę bez chwili zawahania, bez chwili wątpliwości w swoje możliwości. Zrobiłem coś niewyobrażalnego. Co chwilę w rozmowie z chłopakami z mety czy z Elizą, łapię się że przez ostatnie 48 godzin byłem wszędzie i tylko na rowerze. I jeszcze to uczucie, że już zrobiłem wszystko, że od teraz nic nie muszę, bo jakaś wewnętrzna potrzeba została zaspokojona. Nie ma planu na 2000km, 5000km. To już koniec. Mogę iść spać, spokojnie spać, ale najpierw jeszcze piwo z Marcinem.

#rower #kolarstwo #ultramaraton #bbt #klubludzipozytywniezakreconych
#100km #200km #300km #400km #500km #600km #700km #800km #900km #1000km

W tym tygodniu to już 0km!
#rowerowyrownik #ruszwarszawa

Wpis dodany za pomocą tego skryptu

michnic - 440319 - 1031 = 440319

tl;dr
SPOILER

Ultramaraton Bałtyk Bieszczady ...

źródło: comment_BhFCbvp8t5D85TKhMrvKWypJiNUZAvQ4.jpg

Pobierz
  • 36
via Wykop Mobilny (Android)
  • 0
@oko_strusia: z rekordem Bogdana to raczej nie będę walczył. Poprawić swój wynik... to ciągle się w głowie przewija i pewnie będzie druga próba, bo już wiem jaki to przeciwnik i jak z nim walczyć
via Wykop Mobilny (Android)
  • 1
@damyrade: B'Twin Ultra 700AF. Ludzie jechali na różnym sprzęcie, były Treki za 30 tys. i Kross Level A6 2011 na oponach szosowych.

@adm126: Automat nie zaciągnął że Stravy, poprawiłem wpis ręcznie.