Wpis z mikrobloga

Obejrzałem nareszcie *Kompanię braci* i przesadzając tylko trochę powiem, że wynudziłem się jak mops majora. Dziesięć godzin strzelania do Niemców z Garandów i CKM-ów w różnych sceneriach: nadbrzeżnej, wiejskiej, zimowoleśnej, nadrzecznej.

Realizm ukazywanych akcji skutkował zwykle ekranowym chaosem w nużącej (w przeciwieństwie do rozgorączkowanej) odmiany. Z pewnością istnieją filmy, które zasługują na pogłębienie tła i rozwinięcie pewnych wątków w porządnym miniserialu, ale Szeregowiec Ryan – bezbłędny, skupiony, samowystarczalny – najwyraźniej do nich nie należał.

Wiem, że za powyższą opinię zostanę niezwłocznie postawiony przed sądem wojskowym i w trybie pilnym rozstrzelany. Kompania braci posiada wszak pułk fanów; jest serialowym odpowiednikiem Skazanych na Shawshank, to znaczy najwyżej ocenioną telewizyjną produkcją w serwisie IMDB.

Niewykluczone, że w 2001 r. wywarła na widzach, którzy dopiero co wydostali się z oblężonych przez generała Spielberga i pułkownika Hanksa kin, ogromne wrażenie, gdyż podówczas serialowy krajobraz prezentował się zgoła biedniej niż obecnie. HBO dopiero uruchomiało małoekranowy Plan Marshalla. Ujmijmy więc osąd dyplomatycznie: Kompania braci zestarzała się nie najlepiej.

Mój zasadniczy kłopot z jej odbiorem jest wręcz komiczny. Nie odróżniałem bohaterów! Wszystkie twarzy zlewały mi się w jedną k..., ekhem, kompanię. I nie mnie jednemu: internecie nietrudno wyczytać podobne skargi. Napisano nawet, że powtórne obejrzenie niewiele pomaga; fizjonomiczna szpica nie daje po prostu rady zrealizować w stu procentach powierzonego jej zadania.

Apologeci Kompanii braci stwierdzą, że o to właśnie chodzi. To miał być portret zbiorowy bohaterskiej Kompanii E 506. Spadochronowego Pułku Piechoty słynnej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Liczni, przemieszani ze sobą bohaterowie stanowią taktyczny środek prowadzący do słusznego celu. Gdyby wygładzić narrację, dostalibyśmy kolejną hollywoodzką bajeczkę o kilku żołnierzach-herosach, którzy w pojedynkę – no, może przy wsparciu artylerii – wygrywają wojnę ze Złymi Niemcami.

„Nuts!”, odkrzykuję za generałem McAuliffem. Realizm i zwarta narracja są do pogodzenia. Artyzm najwybitniejszych portretów zbiorowych polega przecież na tym, że wszystkie postacie można łatwo odróżnić.

W Kompanii braci dużo do życzenia pozostawiają tzw. character arcs oraz scenariusze poszczególnych odcinków, którym najczęściej brakuje wyraźnego rozwinięcia, zwrotu akcji, punktu kulminacyjnego, zakończenia. Nie sugeruję, że wszystkie historie należało wyciąć tą samą sztancą, ale nie zaszkodziłoby skorzystać z tego schematu więcej niż raz.

Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest odcinek ósmy pt. „Ostatni patrol”, w którym żołnierze z Easy stacjonujący w miasteczku Haugenau otrzymują ryzykowną, odrobinę bezsensowną – zważywszy na ogólną sytuację frontową – misję. Mają przepłynąć nocą rzekę pontonami i uprowadzić z niemieckiego posterunku paru żołnierzy – żeby potem ich przesłuchać i wywiedzieć się, ilu żołnierzy wroga czai się po drugiej stronie i jakie są ich plany. Tylko w tym epizodzie tryby narracyjnej machiny zostały starannie naoliwione: widz nadąża, rozróżnia twarze, emocjonuje się strzelaniną, wzrusza.

Kompania braci bez wątpienia odznacza się nienagannym warsztatem produkcyjnym. Scenografia, rekwizyty, efekty, pirotechnika stoją na najwyższym poziomie. Na froncie technicznym zmiażdżono przeciwnika. Medale Honoru zostały hojnie i zasłużenie rozdane.

Niestety, przegrano ważniejszą bitwę – o serca i umysły widzów. Nie czułem łomoczącego w piersi napięcia podczas lądowania w Normandii – bo nie zdążyłem poznać bohaterów i nie wiedziałem za bardzo, co się dzieje. Nie przejmowałem się ich losami i nie płakałem nad zabitymi w Ardenach – bo nie wiedziałem, kto jest kim, a nazwiska poległych absolutnie nic mi nie mówiły. Nie porwała mnie radosna ulga wiosennych miesięcy 1945 r. – bo ekran znów zaludniali jacyś nieznani szeregowcy.

Dziesięć godzinnych odcinków. O półtorej godziny krócej trwają łącznie Najdłuższy dzień (1978; John Wayne, Sean Connery, Robert Mitchum, Richard Burton), wspomniany Szeregowiec Ryan (1998; Tom Hanks, Matt Damon) oraz O jeden most za daleko (1977; James Caan, Michael Caine, Sean Connery, Anthony Hopkins, Gene Hackman, Laurence Olivier, Robert Redford, Liv Ullmann). Sierżancie Bingewatcher, atakujcie z głową!

#kompaniabraci #seriale #drugawojnaswiatowa