Wpis z mikrobloga

AUTENTYK!!!

W sobotni wieczór dzwoni do mnie koleś i referuje następującą rzecz:

jego siostrzeniec (17 lat, czteropaskowy Absolutny Brak Szyi, sterydy w

płynie, tabletkach i sprayu, złoty łańcuch jak z Harleya Indiana)

pojechał na dyskotekę do jednej z podmiejskich wsi, gdzie podrywał nie

tę laskę, co należało, niezbyt pochlebnie się wyraził o jednym z

miejscowych ABSów i ogólnie zadarł z niewłaściwymi ludźmi, co skończyło

się doraźnie aktem przemocy fizycznej, a że wróg był w przewadze,

szczęka siostrzeńca została zlekka przestawiona. No i trza było po

młodzieńca jechać.

- To jedź, Krzysiaczku - mówię, wierny zasadzie, że pies szczeka, a

karawana idzie dalej, patrząc tęsknym i pożądliwym wzrokiem na świeżo

otwartą flaszkę Seagram i oszroniony tonik, z których właśnie

zamierzałem zrobić właściwy użytek.

- Ale posłuchaj - Krzysiaczek nie dawał za wygraną - ty kawał chłopa

jesteś, ja też, ubierz się w czarny golf, wsiądziemy w Maksia i będziemy

od razu poważniej wyglądać…

Wybuchnąłem śmiechem. Maksiu to czarny Mercedes S mojego kolesia, ale

jakoś nie umiałem sobie wyobrazić mnie i Krzysia (wielki, łysy,

muskularny i zwalisty, choć muchy by nie skrzywdził, z zawodu psycholog

dziecięcy z tytułem doktorskim) w roli wykidajłów, adwokatów mafii czy

wprost bandziorów. Ale Krzysiaczek nalegał, więc ubrałem się w czarne

spodnie i czarną koszulkę z napisem "You’re DEAD MEAT Buddy" (koszulka

należy do mojej małżonki, jest na nią co prawda nieco za obszerna, ale

doszedłem do wniosku, że w ten sposób lepiej uwypuklę moje fantastyczne

umięśnienie :C, poza tym na golf było za ciepło), poczekałem na Krzysia,

który zjawił się rychło w podobnym rynsztunku, tylko na dodatek miał na

sobie trochę złota, tak na oko z siedemdziesiąt deka. Myślałem, że od

śmiechu dostanę kolki, ale Krzysiaczek tak skutecznie zaczął mi

tłumaczyć różnicę między byciem trendy a jazzy oraz podstawowe pojęcia z

psychologii społecznej, że poczułem się zabity i wdeptany w glebę jego

elokwencją i erudycją, więc zamknąłem gębę i jechałem w milczeniu.

Kiedy podjeżdżaliśmy pod dyskotekę, Krzysiu zapakował w zęby pół paczki

gumy do żucia. Druga połowę zaproponował mnie, ale odmówiłem, i

konwencjonalnie zapaliłem papierosa. Wysiedliśmy z Maksia - on kręcąc

mordą jak czarna krowa z bordo kropki ze sławetnego wierszyka, ja z

papierosem w zębach. Ochroniarze przed drzwiami zrobili karpia, niemniej

chcieli za wjazd po 15 zeta bodaj. Krzysiaczek zrobił z gumy balona i

końcem palca ze złotym sygnetem (rozpoznałem spadek po ojcu z herbem

jakiegoś niemieckiego grafa) wskazał na napis: "Para - 15 złotych".

- A my jesteśmy parą - zakomunikował przez gumę łysemu przystawiającemu

pieczątki. - A poza tym, ziom, to mógłbyś nas właściwie wpuścić gratis -

przy czym wykonał ręką gest Dżedaja, mówiącego szturmowcowi "Nie

potrzebujesz naszych dokumentów" w kultowym IV Epizodzie. Krzysiu ze

swoim gołębim sercem pasował do tej roli jak pięść do oka, a ja

myślałem, ze mnie skręci ze śmiechu i popuszczę w spodnie… Ale łysy

spojrzał na zegarek (było po 1 w nocy), wzruszył ramionami, przybił nam

na grzbiecie dłoni pieczątki świecące w ultrafiolecie i gestem wskazał

wejście.

- Szacun - rzucił mu Krzysiaczek na odchodnym, i znów puścił bąbla z

gumy. Trochę przesolił i pęknięty balon oblepił mu twarz, ale na

szczęście nikt tego nie widział.

Łomot wewnątrz starej gorzelni, przerobionej na dyskotekę, przechodził

wszelkie dopuszczalne granice. Leciała jakaś "techniawa", jak uświadomił

mnie Krzysiaczek, psycholog dziecięcy, na co dzień pracujący z trudną

młodzieżą, rycząc mi do ucha z odległości pół centymetra i oblepiając mi

ucho gumą do żucia. Na tzw. parkiecie spazmatycznie podrygiwało

kilkadziesiąt osób obojga płci, zaduch był jak w rzeźni (byłem, to

wiem), a migające światła przypominały mi słodkie czasy, gdym jeszcze w

dużym Fiacie samodzielnie ustawiał zapłon przy użyciu samodzielnie

skonstruowanej lampy stroboskopowej.

Krzysiaczek wyciągnął się na całą imponująca wysokość swoich prawie 2

metrów i zaczął wyglądać siostrzeńca. Oczywiście w warunkach jak

powyżej, wszelkie próby wypatrywania musiały się skończyć fiaskiem, więc

wiedziony nieomylnym instynktem psychologa dziecięcego podjął wędrówkę

do najpewniejszego miejsca spotkania krewniaka - to znaczy do bufetu.

Była tam inna droga, ale Krzysiu, bywalec raczej lepszej kategorii

lokali, nie wpadł na to i jak lodołamacz sunął przez parkiet,

wyciągniętymi w przód rękami rozgarniając całe bractwo Świętego Wita, ku

jego niekłamanemu oburzeniu. Jako żywo - na jednym z hokerów przy

bufecie coś zaczęło świecić w rytm stroboskopu i zorientowałem się, że

to spodnie naszego "celu". Krzysiu podążał w tym kierunku nie

rozglądając się na boki, a za nim zamykał się tłum jak fala za

ścigaczem. Paru młodziaków o fryzurach Dokładnie Odmiennych niż Beatlesi

podążało śladem mojego przyjaciela, a wyraz ich twarzy (a raczej jego

brak) był podobny do tego, jaki miał Arnold Schwarzenegger, kiedy w

filmie "Komando" wjeżdżał ładowarką przez witrynę do sklepu z bronią.

Młodzieniec siedział samotnie nad kufelkiem piwa, a wygląd jego twarzy

wyraźnie świadczył o niedawnej bohaterskiej potyczce - kto kiedyś

widział świeżego tatara, ten wie, co mam na myśli, przy czym żółteczko

na tatarze robiło za młodzieńca lewe oko, bo prawego spod opuchlizny

widać nie było.

Na widok Krzysia młodzieniec wstał i chyba powiedział "Wujek", co w

nieopisanym łomocie można było wywnioskować tylko z ruchu warg. Krzysiu

podszedł do niego i kiedy zamierzał mu pokazać znak do odwrotu, jakiś

najwyraźniej niedorozwinięty emocjonalnie dres położył mu rękę na

ramieniu… Krzysiu odwrócił się… zobaczył mnie z czarnym "You’re DEAD

MEAT Buddy" poza plecami swoich czterech oponentów, po czym radośnie

wskazał na mnie palcem, puścił balona z gumy i obserwował, jak wskutek

powolnego procesu myślenia łyse karki zaczynają kumać o co biega, i jak

po długotrwałym skrzypieniu zardzewiałych trybów w łysych czaszkach ich

właściciele odwracają cię powoli w moim kierunku.

"Sk*rwysyn" - pomyślałem z sympatią pod adresem mojego przyjaciela,

patrząc na czterech wielopaskowców, którzy gapili się teraz na mnie.

Takie miny musiały mieć pierwsze gady przeżuwające, u których ponoć

mózgi mieściły się w grzbietach. Ale stałem twardo, napinając klatę i

szczerząc zęby w ponurym uśmiechu, po czym - błyskawiczne olśnienie -

podniosłem wolno palec i wskazałem nim na Krzysiaczka gestem identycznym

jak on przed chwilą. Znów powolny i bolesny proces myślenia, powolne

odwracanie głów… Dinozaury najwyraźniej poczuły się wzięte w dwa ognie,

bowiem po krótkim gulgotaniu w swoim plemiennym dialekcie i kilkukrotnym

tarciu karków przednimi łapami - rozpierzchły się poza potencjalny teren

obławy. W tym momencie ucichła na moment muzyka. Mogłem rozluźnić

mięśnie klaty, które mnie już zaczynały boleć. Byłem prawie w niebie.

Krzysiu kazał swemu siostrzeńcowi iść do toalety i umyć gębę zimną wodą,

sam dla bezpieczeństwa poszedł z nim (nawiasem mówiąc, znam go od lat i

wiedziałem, że adrenalina działa na niego moczopędnie). Ja wyszedłem do

przedsionka - palarni, odkrytym właśnie przejściem.

W przedsionku stało bądź siedziało, paląc papierosy, kilkanaście

błyszczących, spoconych, kapiących mejkapem dziewczątek, sądząc po

rozmowie - mieszkanek okolicznych zaścianków. Przystanąłem, słysząc

nadlatujące zewsząd ciężkim gradem "kwiatki", wyłuskałem papierosa,

zapaliłem. Stoję za filarem i słucham.

To, co usłyszałem, zaiste jest godne przekazania potomnym. Niestety,

hermetyczne ze względu na język, ale nie podam tłumaczenia, by nie

popsuć efektu.

- Kurna ale hic. Jo usz kurna chciała ciepnąć tego łysego ciula coch z

nim tańcowała, boch usz mioła cyntralnie mokro w majtach…

- A do mie podloz jedyn taki, żelu mioł na łepie z kilo i pyto się:

zatańcujesz bejbe?

- Hehe, widziołach, i co?

- Jo se myśla: jo ci dom "bejbe", pedale, i odmówiłach mu grzecznie:

pedziałach, że usz nie hulom, bo mie giry jebiom…

- Hehehe… Ida po browar, przynieść wom?

- Niiii… Ni moga sie durch nadupczyć, bo Tedik mo dziś obiecane, ale

kola to bych se bachła!

- A jo wom godołach, jak mie podrywoł tyn siwy z L.?

- Kiery? Tyn strażok, co ci się tak podobo?

- No ja, dorwoł mie jak żech prawie do kibla szła, myślałach że sie

pojszczom. On mi godo: Bydziesz mojo, a ja mu wartko: Okej, dom ci sie

poderwać, ino szczocha puszcza…

- Kiero idzie po to piwo? Idź wartko bo mi się lateks do rzyci lepi.

- Przyniesa ci, ale jak wróca z piwym, to bydź usz wyleziono…

Na tyle wystarczyło mi Marlboro "setki".

Krzysiaczek z siostrzeńcem wyszli przodem, ja za nimi… Łysy nadal stał

przy drzwiach, obserwując nas spod oka. Podejrzewam, ze w razie

konfrontacji zrobiłby z nas obu miazgę lewą ręką, ale czegóż nie robi

dobra mimikra.

Wsiadając do Maksia, Krzysiu z ulgą wypluł zaklejającą mu usta gumę. Ja

zaś nie mogłem… po prostu nie mogłem się powstrzymać… Kiedy już otwarłem

drzwiczki wypasionej czarnej bryki mojego kumpla, i postawiłem but na

progu, odwróciłem się do Łysego, podniosłem niedbale dwa palce na

wysokość czoła i powiedziałem:

- Szacun, wodzu. - na co Łysy odpowiedział takim samym gestem.

Po godzinie, z krótką przerwą na szpitalne ambulatorium, byliśmy w domu.

W ambulatorium też zrobiliśmy furorę, z wielkim trudem poznano tam

Krzysia (pracował kiedyś w tym szpitalu) w obwieszonym złotem Ojcu

Chrzestnym. Młodzieniec doznał jedynie powierzchownych obrażeń i

naruszono mu nieco górne uzębienie.

A mnie się na długo, długo odechciało wiejskich dyskotek. Ale za

niewątpliwe przeżycie poznawcze, jakie mimo woli mi zafundował mój

przyjaciel, podzieliłem się z nim tejże nocy butelką ginu "Seagram",

który rozpiliśmy zgodnie z upodobaniami - on mieszany z tonikiem, a ja

czysty, tonikiem zapijając.

#pasta #cdaction
  • 15
@SPGM1903: Tekst pochodzi z joemonstera, a pisał go Kierownik wesołej budowy, czyli Lansky: Kierownik po godzinach

Polecam całość jego tekstów, zacne są.

A z tego co widzę, to było już na wykopie :)

Niestety, gość już nie żyje, jak napisali na JM to

montuje ekipę i rozkręca startupa, jajcarski portal, gdzieś tam po drugiej, niebieskiej stronie