Wpis z mikrobloga

Małe dziewczynki mają to do siebie, że bywają koniarami.
Koniarą byłam i ja, a jako że na świat zawitałam u świtu dzikiego kapitalizmu, w klasie robotniczej (cyborgowej właściwie, bo element roboczy stanowił ojciec a przyspawaną do niego biomasę niepracująca matka), to koniki w mojej powiatowej dziurze mogłam se co najwyżej pooglądać w książeczkach.

Męczyłam więc te dwie książki do wytarcia okładek, ucząc się nazw maści, przerysowując zdjęcia przez papier śniadaniowy i rozmyślając, czy nie udałoby mi się skitrać choćby kucyka w podwórkowej latrynie. Nie śmiałam nawet pisnąć rodzicom o marzeniach, o tym, że koleżanki z klasy pokazywały mi dziś drwiąco nowiutkie sztyblety, które włożą na jazdę w pobliskiej stadninie.

Wcześnie zrozumiałam, że marzenia i potrzeby są kosztowne, a mamę od słowa "koszty" zaczyna boleć głowa i musi spalić wtedy dużo papierosów, a od papierosów ma się raka. Wyrażanie potrzeb równało się więc śmiertelnej chorobie mamy. Przecież nie chcę zabić mamy, już beze mnie ma dość zmartwień.

Jakaż była więc moja radość, gdy wracając do domu ze świadectwem i nagrodami za wyniki w nauce, na placu targowym zobaczyłam wesołe miasteczko,  a w nim... konika! Trochę, co prawda, wychudzonego i z przerośniętymi kopytami, ale żywego, z krwi i kości.
Mama przeskanowała świadectwo i nagrody. Była zadowolona, bo poza obojętnym "fajnie" i pytaniem, dlaczego ta encyklopedia którą dostałam jest w miękkiej oprawie, nie powiedziała nic. Brawura wzięła górę i zapytałam, czy pójdzie ze mną do wesołego miasteczka zobaczyć konika.
Zgodziła się. Zabrałyśmy moją skarbonkę.

Całą drogę w środku aż gotowałam się z emocji, ekscytacja mieszała się ze strachem i niepewnością, jak to będzie? Czy będę musiała sama na niego wsiąść? Czy ktoś mnie podsadzi? Sama mogę nie dać rady. Czy ten ktoś, kto tam będzie, da radę mnie unieść? Mama mówi często, że jestem gruba, co jeśli się nie uda? A jeśli spadnę? Albo koń się spłoszy? Mimo negatywnych myśli okrutnie się cieszyłam i uśmiech nie schodził mi z dziecięcej buzi.

Na miejscu zapłaciłyśmy 10 zł za wlotkę na teren i piątaka za trzy kółka na koniu. Facet gabarytu szafy gdańskiej w trzy sekundy założył mi za duży toczek i umieścił w siodle. Nie zdążyłam nawet połapać się w geometrii otoczenia, gdy chabeta ruszyła.

Uderzył mnie smród końskiego łajna i potu, szorstkość sierści, za co ja mam trzymać, przecież nic tu nie ma! Chwytam za grzywę, koń rży nerwowo, puszczam, przywieram całą sobą do siodła i zwierza, mięśnie spięte, żeby tylko nie #!$%@?ć się z tej kompletnie nieoczekiwanej a zatrważającej wysokości. Chwilę później odzyskuję oddech, mózg powoli ogarnia mnogość bodźców i choć dalej niepewnie, to dzielnie jadę na koniku. *Zobacz mamo, zabrałaś mnie tu, pierwszy raz jadę na koniku!* W pewnej chwili zbieram się nawet na odwagę i odrywam jedną rękę, by pomachać mamie.

Równie szybko duży facet zdjął mnie z siodła, czerwoną i upoconą z wrażenia i upału. Spoglądam na mamę, wyszczerzona od ucha do ucha. Słońce świeci zza niej, nie widzę jej wyrazu twarzy. Chwyta mnie za rękę, mocno. Ściska mocniej, aż coś chrupie, odciąga mnie spod barierek. Cedzi przez zęby: *#!$%@?, zamiast trzymać się prosto, z gracją jak dziewczynka siedzieć i jechać to jak upośledzony garbus. Dzieci się z ciebie śmiały, i tamta pani też. Do domu, już.*

Tego dnia zostałam kociarą.

#depresja #feels #polskiedomy
  • 85
@drobne_na_taryfe swoją droga, jeśli to prawda co piszesz, to nie było nigdzie opcji odpracowywania jazd? Czy rodzice i na to by nie pozwolili?

Ja tez byłam z biedniejszej rodziny, wiec w stajni pracowałam w zmianam za jazdy, jak 90% dzieciaków w latach 90 i wczesnych 2000. Oczywiście, te prace to były dosyć lekkie, bo co może 12 latka. Oprócz pomocy z końmi, siodlaniem na jazdy dla klientów, No to takie porządkowe, od