Wpis z mikrobloga

Jestem przegrywem.

Ale po kolei. Urodziłem się na Śląsku w około stutysięcznym mieście, w pogodny jesienny poranek, jako drugie dziecko moich rodziców. Był rok 1992. Ojciec z wykształcenia ekonomista pracujący w Tepsie, matka przedszkolanka. Byłem ciekawym przypadkiem - przy urodzeniu miałem ponad 5kg, w dodatku byłem biały jak papier. Matka do dzisiaj mi to wypomina. Jako dziecko byłem bezproblemowy, głównie spałem i jadłem. Dość wcześnie zacząłem mówić, choć nieco później zacząłem chodzić. Z tego okresu nie pamiętam za wiele, zresztą kto by pamiętał.

W wieku 7 lat poszedłem do podstawówki. Dzień rozpoczęcia był pełen ekscytacji, dostałem tubę pełną słodyczy - przetrwały one dokładnie trzy dni, część z nich zabrał mi starszy o 6 lat brat. Podstawówka to był w sumie dosyć beztroski czas, przynajmniej początkowo. Dzieci w tym wieku są pełne energii i przyjazne, przynajmniej ja z takimi się spotykałem. Poznałem pierwszych kolegów, z którymi się trzymałem przez kilka kolejnych lat. Na przerwach dużo się biegało i hałasowało, graliśmy w różne gry na korytarzu i ogólnie było fajnie. Z nauką nie miałem żadnych problemów - najlepiej w całej klasie rysowałem szlaczki. W trzeciej klasie pojechałem na zieloną szkołę - był to mój pierwszy wyjazd z dala od rodziców. Nie czułem żadnego niepokoju ani tęsknoty - w sumie było mi to całkiem obojętne. Z tego wyjazdu pamiętam sporo maszerowania, wydzielanie kieszkonkowego i zgubienie kalosza w morzu, które nawiasem mówiąc przy plaży było de facto bagnem z wodorostów.

Gdy zaczęła się 4-ta klasa rzeczy się pozmieniały - mieliśmy nowych nauczycieli, "normalne" przedmioty i trochę inaczej nas traktowano. Tu też nie miałem większych problemów z nauką, ale zaczynały się uwidaczniać inne problemy - mianowicie zacząłem przybierać na wadze. Muszę tu nadmienić, że w wieku 8 lat zdiagnozowano u mnie astmę. Jako dziecko sporo męczyły mnie różne ćwiczenia i wysiłki, miałem problemy z oddychaniem. Gdy dostałem inhalator, to nieco się to polepszyło, ale niewiele. Samego inhalatora zresztą też nie lubiłem i czasami z niego nie korzystałem. W wieku 5 lat dodatkowo dostałem okulary, po tym jak zacząłem niewyraźnie czytać z tablicy. Podejrzewam, że to wina genów - mój ojciec ma dość poważną wadę wzroku, -13 dioptrii i astygmatyzm. Ja na start nie miałem na szczęście tak źle, dostałem szkiełka -1 i -1.5. I tak sobie czas leciał, byłem lekko zaokrąglonym chłopcem z okularami - niezbyt zachęcający obraz. Nie miałem jakość przesadnie dużo kolegów, tak z 6-7, zresztą w całej klasie były takie grupki. Z dziewczynami się w ogóle wtedy nie zadawałem, wtedy były fe :P

Pod koniec 5-tej klasy miał miejsce nieprzyjemny incydent - ktoś nakleił mi pewnego dnia na plecy naklejkę z Atomówką - tą z bajki, konkretnie to niebieską. Nieświadom tego, paradowałem z nią cały dzień po szkole. Następnego dnia ludzie zaczęli na mnie wołać per "atomówka". Było to naprawdę wkurzające i upokarzające gdy tak cię przezywają. Nikomu się na to nie skarżyłem, przed rodzicami milczałem, myśląc, że to przejdzie. Jednak trwało to, tydzień, dwa. W końcu moja frustracja sięgnęła zenitu i gdy następna osoba się do mnie tak odezwała, straciłem hamulce i rzuciłem się na nią. Byłem jak zwierzę, miotając ciosy jak oszalały. Przeciwnik nie pozostał dłużny długo i zaczął oddawać - była to moja pierwsza bójka w życiu. Nie potrwała długo, bo zaraz przybiegła nauczycielka i nas rozdzieliła. Niestety podczas tej bójki przypadkowo uderzyłem łokciem dziewczynę - jedną z najładniejszych w klasie, która była miła dla wszystkich. Gdy się zorientowałem od razu chciałem ją przepraszać, jednak ona się rozpłakała i uciekła do koleżanek, które zabrały ją do pielęgniarki. Po bójce trafiłem na dywanik do dyrektora, gdzie powiedziano mi, że zachowałem się jak bandyta i takiego zachowania nic nie usprawiedliwia. Wezwali rodziców, a konkretnie matkę, która musiała zwolnić się z pracy, żeby przyjść. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że mnie przezywali - miałem uwagę do dziennika, a w domu dostałem od ojca pasem. Dziewczynę próbowałem cały tydzień przepraszać, zanim w końcu przyjęła przeprosiny. Od tamtej pory jednak starałem się jej unikać.

W 6-ej klasie odbył się tzw. "komers", czyli impreza na zakończenie podstawówki. Z jakiegoś powodu ludzie sobie umyślili, że dzieciaki mają na to przychodzić w parach. Dla mnie, nie utrzymującego jakichś specjalnych kontaktów z dziewczynami, stanowiło to frustrujący problem. Dzień komersu się zbliżał, a ja nadal byłem sam - głównie dlatego, że wstydziłem się poprosić jakiejkolwiek dziewczyny. W końcu, 5 dni przed komersem znalazłem towarzyszkę - dziewczynę, która w rankingu piękności zajmowała miejsce 88 na 90 - za nią były już tylko dziewczyna z krzywym zgryzem i dziewczyna na wózku. Trudno, ważne, że nie szłem na tę "imprezę" sam. Sam komers też był dziwny - kupa dzieciaków na sali gimnastycznej, dookoła ławki szkolne z napojami i chrupkami. Pod koszem stał "DJ" imprezy, czyli nauczyciel W-Fu puszczający disco-polo z pierdzącego radioodtwarzacza. Nauczyciele chyba myśleli, że będziemy tańczyć cały czas - no cóż, nie spełniliśmy ich oczekiwań. Większość dzieciaków stała dookoła w grupkach, chłopaki w swoich, dziewczyny w swoich. Nieliczne osoby próbowały wykonywać jakieś ewolucje na parkiecie, co przyominało raczej ataki padaczki. Zmyłem się w połowie imprezy, powiadamiając moją towarzyszkę, że głowa mnie boli - co zresztą nie było dalekie od prawdy, bo od słuchania pierdzącego disco-polo o to nietrudno. Jedyny taniec jaki zatańczyłem tam to był polonez, tak chętnie wciskany na każdą szkolną "uroczystość".

Po podstawówce przyszedł czas na gimnazjum - okres #!$%@? umysłowego i fizycznego dla wielu osób. Egzamin na koniec podstawówki miałem prawie na maksa zdany, 3 lata pod rząd świadectwa z paskami - teoretycznie mogłem pójść gdzie chciałem, ale #!$%@?, poszedłem do szkoły obok, bo blisko było. Ja wszedłem tam jako pucułowaty chłopak w okularach stroniący się od ludzi. Większość mojej klasy to była typowa patologia z bloków, która cały czas piła, paliła i zdawała na dwójach (lub w ogóle nie zdawała). Zapisałem się do klasy informatyczno-matematycznej, jako, że lubiłem te tematy - ale o zgrozo, do niej właśnie trafiła największa patola i #!$%@?. Część tych ludzi traktowała informatykę jako granie w gierki - co de facto obrazowało lekcje "informatyki" jakie mieliśmy. Nie załapałem wspólnego rytmu z resztą klasy - część to była patola, od której trzymałem się z daleka, część to nowi ludzie, do których nie wiedziałem jak zagadać. Z mojej starej klasy w nowej znalazły się tylko 4, z których 2 było moimi kolegami. Większość przerw wyglądała tak, że albo za nimi łaziłem, albo stałem gdzieś podpierając ścianę na korytarzu. Z nauką, tak jak wcześniej, nie miałem problemów - w przeciwieństwie do reszty osób w klasie, które lubiły kwieciście się wyrażać o nauczycielach. Swoje niezadowolenie pokazywali też rzucając petardami na lekcjach lub mażąc na tablicy poetyckie teksty. Do dziś głowię się, czemu nauczyciele się temu nie przeciwstawiali - choć pewnie dlatego, że już wtedy byli wyzuci z życia i zobojętniali. Gimbaza to też okres, kiedy obudziła się we mnie żyłka biznesowa - zacząłem sprzedawać cukierki na przerwach. Zarabiałem niewiele, ale w tym wieku każdy grosz się liczył. Interes długo nie potrwał, bo tylko tydzień, do dnia, gdy przyłapał mnie komuszy stary wicedyrektor i ukrócił mój biznes. Co ciekawe, rodzicom wcale nie przeszkadzało to co robiłem, a ojciec tylko powiedział "przyzwyczajaj się".

W 1-szej klasie gimbazy odbyło się też mojego drugie starcie. Do szkoły przychodził (ale często też nie) pewien osobnik z nizin społecznych - nazwijmy go Daniel. Daniel był 2 lata starszy od innych ze swojej klasy, dużo palił, klnął i terroryzował innych. Wychowywała go samotna matka, która nawiasem mówiąc, wyglądała jak pospolita prostytutka, w dodatku dosyć młoda. Daniel lubił się #!$%@?ć do ludzi o byle co, a bo to ktoś na niego spojrzał, albo nie podobał mu się czyjść ubiór. Lubił też uderzać barkami w ludzi gdy obok nich przechodził - ogólnie rzecz biorąc, był to kawał #!$%@?. Pewnego dnia upatrzył sobie mnie jako ofiarę, gdy pokazywałem koledze nowy piórnik z Motomyszami z Marsa (bardzo lubiłem tę kreskówkę wtedy). Ja wtedy wyglądałem jak wyglądałem - byłem dosyć szeroki i pucułowaty, z okularami i początkiem trądziku - z punktu widzenia Daniela idealna ofiara. Podszedł do mnie i bezceremonialnie wyrwał mi z rąk piórnik, komentując co to za gówno mam. Ja chciałem go zabrać z powrotem, co spowodowało, że jego agresja słowna zamieniła się w fizyczną. Popchął mnie na parapet, przez co dosyć mocno przydzwoniłem o niego żebrem. Nastepnie dalej zaczął mnie popychać wzdłuż parapetu, komentując jakim jestem frajerem i uderzając w ramię. Nie odpowiadałem ani nie broniłem się - raz, że się go trochę bałem, bo był większy; dwa, bo pamiętałem, jeszcze burę z podstawówki. W końcu tak mnie uderzył, że poleciałem na ścianę i przydzwoniłem w nią głową. Piękny strumyk krwi poleciał z mego czerepu wzdłuż prawego policzka. Oczywiście do tej pory zdążyła sie zebrać wokół nas grupka ludzi, którą zauważył nauczyciel - akurat wtedy jak buc rozwalił mi głowę. Rozdzielił nas, jego zabrał do dyrektora, a mnie do pielęgniarki zabrał jakiś chłopak. Facet oczywiście nawet nie sprawdził czy nic poważnego mi nie jest, musiałem pewnie tak powiedzieć, chociaż byłem dość przymroczony. Dyrekcja jak to każda starała się wyciszyć sprawę, ale pedagog wezwała policję. Finał był taki, że Daniela już w szkole nie widziałem - słyszałem potem, że ttafił do poprawczaka. Widziałem go parę lat później, jak siedział pod blokiem z koleżkami, pił piwo i słuchał muzyki JP.

Nauka w tej szkole była prawdziwą katorgą - raz, że większość polegała na bezmyślnym wkuwaniu, dwa, że nie można mieć było własnych opinii. Jedną z niewielu odskoczyni dla mnie były konkursy - często brałem udział w tych związanych z informatyką i matematyką. Do dziś mam parę dyplomów z Kangura. Czasem jeździłem też na konkursy szybkiego pisania na klawiaturze - była to fajna zabawa, choć specjalnie do tego nie trenowałem. Czasem zająłem tam jakieś miejsce, choc nagrodami były głównie książki naukowe (super nagroda bulwo) - raz tylko dostałem coś fajnego, a mianowicie profesjonalną klawiaturę i myszkę za 3 stówy ufundowaną przez jakieś wydawnictwo. W domu były 2 komputery - jeden od brata, drugi mój, który dostałem jak poszedłem do gimnazjum. W tamtym okresie służył głównie do grania w gierki i buszowania po internecie za pomocą SDI. Lubiłem tamtą myszkę, głównie dlatego, że fajnie świeciła na niebiesko i brat mi jej zazdrościł.

3-cia klasa gimnazjum nadeszła dosyć szybko, a z nią koleny "komers". Tym razem już nie czekałem do ostatniej chwili i zacząłem pytać wcześniej. Z dziewczynami z klasy nie miałem przez ten okres czasu prawie żadnego kontaktu. Głównie to one do mnie zagadywały jak czegośc potrzebowały, np. żeby im wyjaśnić matmę, albo dać odpisać zadanie. Jedna prosiła w ten sposób, że opierała się o mnie cyckami. W końcu, po 7-mej próbie (wcześniejsze powiedziały nie, lub, że z kimś już idą) zgodziła się iść ze mną niska, piegowata dziewczyna. Komers był prawie identyczny jak wcześniejszy - na tym tylko, część wymykała się na zewnątrz palić i pić. Inaczej niż na poprzednim, tym razem starałem się dotrzymać partnerce towarzystwa i zagadywać, choć rozmowa ewidentnie się nie kleiła - zupełny brak wspólnych zainteresowań, przez co głównie gadaliśmy o szkole i o tym co dalej. Impreza dosyć szybko się zawinęła, głównie dlatego, że ktoś zaczął rzygać i musieli wezwać karetkę. A, no i bym zapomniał napisać - w 3-ciej klasie powiesił się chłopak, który ze mną siedział w ławce na niektórych lekcjach. Bynajmniej nie sprawiło to, że byłem bardziej popularny. Z jakiegoś powodu szkoła też uważała, że muszę pójść do psychologa. Typka nawet specjalnie nie znałem, odzywał się tylko jak coś potrzebował odpisać.

Zwieńczeniem gimnazjum był egzamin gimnazjalny - zaskakujące, że miałem tak dobry wynik przy tak złych nauczycielach. Powzolił mi na pójście na do gimnazjum dosyć "elytarnego", gdzie niby 100% zdawanych matur, wysokie śrendnie etc. Osobiście chciałem iść do technikum, ale rodzice stwierdzili, że liceum lepsze dla matury, a poza tym to mam potem iść na studia. No cóż, poszedłem do tego liceum, do mat-fizu. Miłą niespodzianką było pojawienie się w nim znajomych z podstawówki, Tutaj już nie było patoli, przynajmniej takiej widocznej - jedynie co niektórzy ukradkiem palili jointy. Liceum było dla mnie dosyć fajnym czasem, rzekłbym, że na luzie go spędziłem. Nauka była ciekawsza i przyjemniejsza od tej z liceum, część nauczycieli była fajna i z zapałem, jednak dowiedziałem się skąd szkoła ma takie wyniki - naciąganie ocen i skarżenie do rodziców, na tych, którzy nie dają rady. Poznałem też paru nowych znajomych, z którymi do dziś trzymam kontakt. Zakręciłem się też przy organizacji konkursu robotyki, na który to pomysł wpadł kolega, który jeździł na takie rzeczy, Mieliśmy tego 2 edycje w szkole, przyjeżdżały ekipy z całej Polski, fajnie było (i dawało się też przy okazji wyrwać gadżety od sponsorów). Oczywiście całe zasługi za to wszystko przyznała sobie dyrekcja, jakżeby inaczej - my dostaliśmy jakieś tam marne dyplomiki z podziękowaniami za to. Organizowanie tego było fajne, choć ja głównie zajmowałem się stroną internetową tego wszystkiego. Pamiętam, że raz zapomniałem umieścić na jakiejść liście na stronie jednego sponsora podczas II edycji. Tamci zrobili straszną chryję o to, strzelili focha i stwiedzili, że zrywają wszelkie kontakty. #!$%@? z tym, że wystarczyło wysłać maila, to bym to poprawił. Nie - foch i już, zbieraj opieprz człowieku od dyrektorki, bo tamci do niej zadzwonili też.

Wraz z wiekiem w liceum zmieniała się moja forma, zarówno fizyczna i psychiczna. Ducho bym rzekł, że byłem dosyć wydoroślały, spokojny i ogarnięty. Fizycznie, delikatnie rzecz mówiąc, było #!$%@?. Odżywiałem się źle, astma spowodowała u mnie niechęć do sportu, przez co kilogramy się nakładały. Do tego jeszcze tłuste obiady w domu i słodycze na przeróżnych urodzinach, świętach, odpustach itd. itp. Na szczęście w liceum jeszcze trochę podrosłem, więc przyrost wagi nie był aż tak tragiczny, ale nadal kiepsko to wyglądało. Byłem wtedy "ruby synek" jakby to rzec po ślunsku.

W 3-ciej klasie liceum kolejny "komers", tutaj już określany mianem "studniówki". Tutaj już kompletnie dałem ciała z poproszeniem dziewczyny do towarzyszenia - hormony buzowały w ciele, dziewczyny wyglądały jak modelki, a ja prędzej bym się dał pociąć niż bym zagadał. W końcu jednak znalazłem, kogoś z kim bym poszedł - ale o zgrozo, była to moja 3 lata młodsza kuzynka. Zasugerowali to rodzice i ustawili, a ja tylko myślałem o tym, jakie to krępujące i żenujące, ona pewnie zresztą też. Studniówka standard, polonez, posiłki, jakieś disco-polo i tańcowanie. Żenada była taka, że poszedłem do łazienki i wypiłem 2 pięćdziesiątki na rozluźnienie, przez co cały ten dzień nie wydawał sie już potem taki tragiczny. Imprezę zakończyłem około północy, odstawiając kuzynkę do jej domu - oboje czuliśmy emanujące zażenowanie.

Matura, ach ta matura. Strasznie duży szum dookoła niej panował, wszyscy nam mówili, że zdecyduje o naszej przyszłości itd. itp. Gówno prawda. Na upartego, jak ktoś chciałby iść na studia, to dostałby się na jakieś z dowolnym wynikiem. Znaczenie miała pewnie głównie dla tych co szli na medycynę lub prawo, bo tam już były konkretne wymagania. Większość ludzi pozdawała ją na dosyć wysokim poziomie bez problemów, razem z różnymi rozszerzeniami jakie tam powybierali. Ja osobiście chciałem zdawać maturę z informatyki, ale zostałem do tego zupełnie zniechęcony przez duet wychowawczyni-informatyczki i dyrektorki - głównie dlatego, że "to byłby dla nich problem". No to #!$%@?, nie to nie, nie będę błagał o to, wybrałem tylko matmę i angielski. Wyniki dostałem w czerwcu, były dosyć niezłe. Do tej pory miałem już okazję zastanowić się co dalej - wybrałem studia na Politechnice Śląskiej. Głównie dlatego, że blisko, miała jako-taką renomę, a ja gówno bym mógł robić po samym liceum. Wybrałem informatykę, jako, że ją dosyć lubiłem i zaczynałem się już rozwijać w tym kierunku. Miałem jeszcze do wyboru elektrotechnikę i mechatronikę, ale te rzeczy zawsze mnie mało kręciły.

Na studia dostałem się za pierwszym naborem, bez żadnych problemów. Miałem na tyle dobre wyniki, że dostałem nawet spore stypendium (z przerwą, ale o tym za chwilę). Studia to całkiem inny kawałek chleba niż wszystkie szkoły wcześniej. Tu de facto już jesteś traktowany jak dorosły, masz jakiś tam "szacunek" - niski, bo jesteś plantkonem w oczach wykładowców, ale zawsze coś. Pierwsze miesiące były ciężkie, bo większość wykładowców dostosowywała swój program pod ludzi z technikum, którzy mieli obcykane m.in. podstawy elektrotechniki. Zdarzenie z całkami, różniczkami i liczbami zespolonymi też było ciekawe - do dziś pamiętam rozpaczanie ludzi na kierunku o te zagadnienia. Na szczęscie uczelnia organizowała zajęcia wyrównawcze na pierwszym semestrze, więc jakoś opornie to szło. Po pierwszym semestrze odpadło około 20% ludzi, głównie dlatego, że stwierdzili, że ten kierunek/studia ogólnie to nie dla nich, lub odpadli na matmie.

Na zajęcia głównie dojeżdżałem busem - 2 godziny w obie strony, w zatłoczonym, śmierdzącym autobusie, no po prostu cudo. W grudniu rodzice kupili nowe auto i mogłem użytkowac stare na dojazdy, więc nie było już tak źle. Nadeszła jednak zima i dojazdy okazały się #!$%@?, a jazda 15-letnim autem w zimie nie taka przyjemna i bezpieczna. Zdecydowałem się więc na coś innego - akademik. Akademik to ważne doświadczenie dla studenta, polecam je każdemu. Pierwszy miesiąc to był delikatny szok - jesteś sam, bez rodziców, sam musisz robić posiłki/zakupy/pranie etc. W dodatku hałas - większość akademików jest w #!$%@? głośna. Ściany są cienkie, szpary pod drzwiami duże, więc wszystko wszędzie słychać. Zawsze też znajdzie się co najmniej jeden idiota, który w dzień/noc musi nadupczać głośnikami swoją techno-zjebiozę. Szczęście w nieszczęściu, że z czasem człowiek na to obojętnieje i ma #!$%@?. Akademik to też źródło nieustających imprez - dla studenta każda impreza jest dobra do napicia się. Sam nieczęsto na nie chodziłem, choć zdarzało się. Poznałem też sporo osób przy kieliszku - a raczej to one poznały mnie, bo potem ich nie pamiętałem, chociaż witały mnie jak się widzieliśmy. Zabawnie też się z tymi ludźmi piło - jako człowiek o sporej masie miałem dużo większą wytrzymałość na alkohol i gdy inni odpadali, to ja się hardo trzymałem. Imprezy były różne, urodziny, oblewanie dyplomów itd. itp. Jedna jednak dosyć mocno utkwiła mi w pamięci.

Była to większa impreza, rozkręcona na dwa piętra. Byłem w nastroju więc się wybrałem, spotkałem paru znajomych ludziów, zagadałem do innych. Po paru piwach się rozluźniłem i rozkręciłem, zagadując do wielu osób. Nadmienić trzeba, że to była jedna z niewielu imprez, gdzie było sporo kobiet - zazwyczaj na tych imprezach prawie wszyscy to byli faceci, tu jednak wpadła na imprezę spora grupa dziewczyn z wydziału obok. Do paru nawet zagadywałem, jak się bawią, czy im polać itp. itd. Z jedną na tyle się rozgadałem, że odeszliśmy kawałek dalej gadać, Kontynuując rozmowę, która głównie tak wyglądała, że ona się rozgadała, a ja kiwałem głową i sobą na boki, doszliśmy w jakiś sposób do tego, że chciała zobaczyć mój pokój. No to poszliśmy tam, mojego współlkoatora akurat nie było bo wybył na weekend do domu. Usiedliśmy, ja na fotelu, ona na łóżku, dalej gadając. I tak podczas tej gadki szmatki ni stąd ni zowąd zaczęła się do mnie dobierać. Możecie sobie tylko wyobrazić jaki miałem wtedy WTF na twarzy, zupełnie nie wiedziałem co się dzieje. Do tamtej pary najwięcej co osiągnąłem to pocałunek. No ale wracając do rzeczy, laska dosyć mocno wstawiona zaczęła mnie macać po kroczu i chichrać się. Spytałem się j
  • 173
  • Odpowiedz
@dziabonq: Ja bym przy tej wadze uważał ze spontanicznym bieganiem, lepiej żeby najpierw lekarza odwiedził, plus zdrowe odżywianie.

@r0dion: wszystko spoko, ale jak mogłeś sie wkurzać na ksywę atomówka? Przecież jest zajebiste.
  • Odpowiedz
@r0dion: trzymaj sie Mirku! Moja historia jest dosc podobna, moze nie tak dramatyczna z ta waga, ale wciaz podobna. Zaczalem ostro cwiczyc wysmiewany przez mirkow crossfit i wrzucilem delikatna dietee - widze efekty. Trzymam kciuki!
  • Odpowiedz
@r0dion: Masz już wewnętrzną motywację, co jest najważniejsze. Potrzeba Ci też jednak motywacji z zewnątrz. Rób tag i wrzucaj co 2-3tyg zdjęcia oraz wynik na wadze.
  • Odpowiedz
@r0dion: Rzucenie się na głęboką wodę może być niebezpieczne. Po pierwsze zalicz lekarza rodzinnego, zrób sobie bilans, badania krwi, moczu, ekg i temu podobne. Rodzinny musi to z Tobą omówić i wyjdzie co w Tobie siedzi. Od tego zależy rodzaj diety oraz rodzaj sportu.

Żeby schudnąć trzeba mniej jeść. Tak, to jest aż tak proste. Przede wszystkim 5 posiłków dziennie co 3h. To się sprawdza przy każdym typie pracy, da się
  • Odpowiedz
@r0dion: Trochę dramatyzujesz.

Masz 23 lata i jesteś grubym prawiczkiem (lodzik to jednak nie sexy imo) ;)
Wielkie mi rzeczy.
Skończyłeś, lub kończysz niezłe studia i widać, że ogólnie kumasz o co tam chodzi, więc pracę pewnie znajdziesz.
Pierwsza sprawa, to uciekaj z domu. Wyprowadź się jeśli tego jeszcze nie zrobiłeś.
Dobrze, że chcesz zmiany ale rób to z głową. Nic samemu. Idź do dietetyka. Jeśli chodzi o ćwiczenia, to też
  • Odpowiedz
@r0dion: weź się #!$%@? za siebie, a nie użalasz się. Ja w ciągu wakacji schudłem z ponad 90 do 73 kg. To nic trudnego. Jak chcesz pomocy to pisz. Będziesz wyglądał jak człowiek przy odrobinie chęci.
  • Odpowiedz
@max1983: W ciągu roku, przy ostrym zaangażowaniu daje, że może schudnąć od 30 fo 50 kilo (zależy od organizmu - ja mam na tak wytrzymały, że 1,5 kg tygodniowo spadku to żaden problem).
@r0dion: Do wakacji w 2017 bez kompleksów ściągniesz koszulkę, a laski będą mokły na Twój widok. To nic trudnego. Wszystko da się odwrócić.
PS. Też mam astmę i to dosyć ostrą.
  • Odpowiedz