Wpis z mikrobloga

Czołem Mireczki, właśnie przypomniało mi się małe #coolstory i #truestory jeszcze z czasów przełomu gimbazy i licbazy. Było ciepłe lato roku 2007, PJ właśnie skończył szkołę i dostał się do upragnionego liceum. Młody byłem, pełen życia, jeszcze nie miałem okazji poznać trudów pracy zarobkowej. Tego lata postanowiłem to zmienić. Browary kosztowały, fast-foody po szkole kosztowały, wyjazdy na imprezy kosztowały, niedługo miał się wśród moich znajomych rozpocząć sezon osiemnastek, a po starszym roczniku widziałem, jak bardzo jest to wyniszczające finansowo. Zacząłem szukać pracy w najbliższej okolicy, jednak jak szybko się okazało, województwo opolskie jest Polską B zachodniej Polski i w okolicznych wioskach nie było pracy dla osoby z moim wykształceniem.

Któregoś wieczora siedzę sobie nad stawem, gdzie okoliczna młodzież spożywała alkohole wszelakie, im młodsza gawiedź, tym trunki podlejsze. Ławeczki są, wiata w razie deszczu jest, kominek z grillem jest, można sobie zagrychę usmażyć, wystarczy iść do lasu obok i wrócić z naręczem gałęzi, wspaniałe miejsce. Wdałem się w dyskusję z Michałem - ziomeczkiem starszym ode mnie o 5 lat, gościem doświadczonym życiowo, ojcem wyjątkowo nieznośnego bachora i mężem wyjątkowo nieznośnej baby. Wal bez gumy, mówili. Będzie fajnie, mówili.

Po jabolu Michał postanowił nauczyć nas życia. Gdy Adam - mój kumpel z byłej klasy - skarżył się na niespełnioną miłość (wtedy jeszcze nie było określeń #friendzone i #tfwnogf, ale zjawisko występowało), Michał sprzedał mu plaskuna i kazał się opamiętać. Adam wyrósł potem na porządnego, młodego człowieka cieszącego się powodzeniem u płci przeciwnej, został wygrywem w sferze osobistej i zawodowej.

Gdy Michał usłyszał moje narzekania o braku pracy, obyło się bez drastycznych rozwiązań. Michał spytał mnie, czy nie jestem zainteresowany ciekawą fuchą i dobrymi zarobkami. No #!$%@? rejczel ziomuś, odpowiadam. Michał co roku wybywa na sześć tygodni nad Bałtyk, gdzie łowi łososie, właśnie zbiera ekipę, żeby samemu pociągiem się przez całą Polskę nie tłuc i żeby "nie cza ino z goroloma godać", jak to sam określił. Mocno podchmielony tanim puszkowym Żubrem uznałem wyjazd za świetny pomysł.

Dobrze nie wytrzeźwiałem i już siedziałem w pociągu Katowice - Kołobrzeg. Niedługo potem podpisałem wszystkie papierki i już szykowałem się do wypłynięcia. #!$%@?, że miałem 16 lat. #!$%@?, że moje pływanie ogranicza się do utrzymywania na wodzie. #!$%@?, że nie miałem pojęcia, jaka to ciężka praca. Zaczęliśmy od wniesienia na pokład czterech ciężkich skrzyń. Potem wizyta w barze, całonocne chlanie i o świcie wypłynęliśmy.

Gdy się obudziłem, byliśmy pośrodku morza, lądu z żadnej strony nie widać, nawet nie wiem, w którą stronę Ojczyzna. Nigdy nie żeglowałem, od razu zacząłem rzygać jak kot. Kac, myślę sobie. Niestety do wieczora dolegliwości nie ustały. Diagnoza - choroba morska. Lekarstwo - spirytus. Okazało się, że te cztery skrzynki były pełne czystego spirytusu, 30 litrów w każdej. Ekonomiczniej niż wozić ze sobą wódę. Robię szybkie obliczenia, 120 litrów, 8 osób, 40 dni. Matematyka była bezlitosna, szykuje się przygoda. Szybko nauczyłem się pić po marynarsku. Kieliszek wysoka sześćdziesiątka, na dno leje się 15 ml syropu zagęszczonego, czterdziestkę spirytusu, zawartość podpala się i gasi ręką, w taki sposób, żeby kielon zassał się do wewnętrznej części dłoni, miesza się, odrywa i pije jak najszybciej. Obrzydliwe, ale ciekawe, szybko uwala.

Doświadczeni marynarze mieli rację, można albo mieć chorobę morską albo być pijanym, te dwa czynniki naraz znoszą się. Po spirytusie chodziłem prościutko, rzyganie minęło, mogłem normalnie pracować. Parę dni minęło, łososia mieliśmy w cholerę, praca ciężka, ale ciekawa, pobawić się pobawiliśmy, wakacje idealne.

Wszystko był dobrze do pewnego piątkowego wieczoru. Popiliśmy wyjątkowo mocno, musiałem wyjść na pokład, żeby się odlać. Lekko bujało, od paru dni były silniejsze prądy. Leję sobie kulturalnie prosto do morza (wtedy dopiero człowiek czuje się wolnym!), gdy nagle zobaczyłem w ciemności dziwny, ciemny kształt. Próbuję skupić wzrok, myślę sobie, wysepka czy ki #!$%@?, ale kształt zanurzył się pod wodę. Schodzę do kajuty w której piliśmy, mówię chłopakom o zaistniałym fakcie. Michał zaproponował, że to może wieloryb, wyśmialiśmy go, gdzie wieloryb w Bałtyku, ziom. Pijemy dalej, ktoś gra na gitarce i nagle JEB! Jak nami nie zakołysało, to aż się dwie flaszki potłukły. Wybiegamy po schodkach na górę, a tu nic nie widać. Żadnej wysepki, skały, #!$%@?, czegokolwiek! Wyrzygałem się kontrolnie i wtedy go zobaczyłem. Potężnego, wielkiego jak skurczybyk wieloryba! Ruszył w nasza stronę i JEB! Tym razem uderzył w sterburtę, nasza łódź się przewróciła do góry dnem. Wrzaski, krzyki, próbujemy się trzymać wszyscy razem, wspięliśmy się na obrócony statek, uspokoiliśmy się. Kminimy, co robić dalej, zaczynamy się ogarniać, ale to nie koniec. Wieloryb zawrócił i zaatakował po raz trzeci. Przewróciłem się, od uderzenia głową we wrak statku zamroczyło mnie i przez chwilę nie byłem świadom gdzie jestem.

Ciemność. Nie ma powietrza. Jestem pod wodą. Mam problem ze zlokalizowaniem nieba. Wokół mnie pływają jakieś dziwne szczątki, woda jest dziwna, lepka taka? Oślizgła? Nie mam pojęcia. Stanąłem na czymś miękkim, usłyszałem przejmujący pomruk. Nagle zrozumiałem. O ja rybie, jestem w wielorybie! Nie mogłem tak umrzeć, musiałem się wydostać. Poczułem delikatny prąd, zrozumiałem, że jeśli popłynę w przeciwną stronę, to znajdę drogę wyjścia. Powietrza brakowało, ruszyłem najszybciej jak mogłem. Niestety, anatomia wieloryba (wtedy jeszcze dobrze jej nie znałem) nie pozwala na bezproblemowe wydostanie się z jego układu pokarmowego. W pewnym momencie natrafiłem na zwężenie pozornie nie do pokonania. Nie miałem czasu do namysłu, zacząłem się dusić. Co bym dał za najmniejszy nawet haust powietrza! Zaczęło mi się kręcić w głowie, wiedziałem, że koniec jest bliski I wtedy poczułem na dłoni znajomy dotyk. Mój kochany i niezastąpiony zegarek komunijny firmy Casio, elektroniczny, z mnóstwem funkcji typu stoper czy podświetlenie, ze skórzanym paskiem, wodoodporny. Ciągle wskazywał godzinę. A pod szybką to czego potrzebuję - bąbelek powietrza. Odkręciłem delikatnie tarczę i wyssałem drogocenny tlen. Poczułem, że wracają mi siły i trzeźwość umysłu. Obmacałem zwężenie w wielorybie i zrozumiałem, że to chyba taki wielki języczek, taki sam, jaki my mamy na początku gardła. Objąłem go ramionami i mocno ścisnąłem. Wtedy stał się cud. Usłyszałem basowe rzężenie, zatrzymanie prądu i jego energiczne cofnięcie. Sekundę później już opuszczałem pysk wieloryba razem z falą jego wymiocin. Skierowałem się ku powierzchni i chwilę później cieszyłem się świeżym powietrzem i chłodnym, nocnym wiaterkiem. Wyrzygałem się kontrolnie i zacząłem się rozglądać za pozostałymi. Nikogo nie zobaczyłem, na powierzchni były tylko niewielkie pozostałości statku i duża drewniana skrzynia, ta sama, w której trzymaliśmy spirytus. Wczołgałem się do niej i zasnąłem ze świadomością, że #zegarekkomunijny kolejny raz uratował mi życie.

Obudziłem się następnego poranka dryfując po morzu, nie było widać żadnego ratunku, nigdzie w okolicy nie było statków. Pomyślałem sobie, że spoko, zaraz kogoś przyślą, musieli zauważyć, że zatonęliśmy. Mijały godziny, byłem coraz bardziej głodny i spragniony, ekipy ratunkowej brak. Postanowiłem wysuszyć na słońcu zegarek, do wieczora zaczął znowu działać, zdjęcie szkiełka nie bardzo mu zaszkodziło. Nastała noc, zimno jak cholera, nie mogę zasnąć, tęsknię za rozgrzewającą mocą spirytusu. W środku nocy usłyszałem hałas. Daleko, jakiś kilometr dalej zobaczyłem rząd światełek. No tak, tędy przechodzi szlak statków turystycznych. Statek zbliżał się, był już jakieś 100 metrów ode mnie, ale wszystko wskazywało na to, ze minie mnie bokiem. Zacząłem skakać, krzyczeć, nic to jednak nie dało. Przypomniałem sobie o przydatnej funkcji zegarka komunijnego, o dołączonym podświetleniu. Zacząłem błyskać w stronę statku, po paru minutach usłyszałem głośną syrenę, jestem uratowany! Godzinkę później byłem już w świeżych ciuchach, dostałem ciepły posiłek i zimnego browarka. Historię o wielorybie opowiadałem wszystkim podróżnym, z tipów uzbierałem więcej niż dostałbym przez cały połów, znowu wyszło na moje. Reszty załogi nigdy nie odnaleziono, obecnie trwają rozmowy z Warner Bros dotyczące ekranizacji mojej historii, a firmy zegarkowe biją się o prawa do użycia ich marki w owym filmie. Nie interesuje mnie to, w moim sercu tylko Casio.


Zainteresowanych zapraszam do śledzenia tagu #zegarekkomunijny, gdyż niejeden raz uratował mi życie.
  • 19
@PeeJay: masz przyjemny styl pisania. Zazwyczaj nie czytam dlugich mirkowych opowiesci, bo mnie szybka nudza. U Ciebie jest inaczej mimo abstrakcyjnosci opowiesci. ;-)