Wpis z mikrobloga

Cura te ipsum, czyli opieka medyczna w USA

Część 3. Jack idzie do dentysty

Wstęp

Dokładnie dwa lata temu, podczas mojej poprzedniej wizyty w Stanach, zaczął mnie boleć ząb. Nie mocno, ale dokuczliwie. Jako że jednak byłem w Ameryce po raz pierwszy, nie uśmiechało mi się chodzenie po dentystach. Postanowiłem, że wybiorę się w Polsce. Wróciłem do kraju, ale w międzyczasie ząb przeszedł, więc – he he - „wybiorę się”…
W ostatni poniedziałek znowu zaczęło boleć, nie za mocno, ale zawsze. Mówię: przeżyję. We wtorek prawie przeszło, tyle, że wieczorem dostałem wysokiej gorączki. Nie wiem, ile miałem stopni, bo termometr był ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem pakując bagaż. Wiem, że w domku miałem około 27 stopni – to był ciepły dzień – a trząsłem się jak galareta. Myślałem nawet, czy nie jechać na ER, ale jak pomyślałem o pożegnaniu się z sześcioma stówkami, to stwierdziłem, że może jednak się nie przekręcę. (Parę miesięcy w USA i myślę jak prawdziwy Amerykanin).
Decyzja była jednak nieuchronna: trzeba iść do dentysty. Super, zwłaszcza, że na czas pandemii Amerykańskie Stowarzyszenie Stomatologów zasugerowało zamknięcie gabinetów. No nic, środa rano wstaję i dzwonię do ubezpieczyciela, z pytaniem, co i jak. BlueCross dysponuje fajnym systemem telefonicznym: zamiast wybierać numerek tonalnie, możesz go powiedzieć na głos. Musisz też powiedzieć automatowi, z czym dzwonisz. W końcu następuje połączenie z konsultantem. Okazuje się, że lista dentystów in-network w mojej okolicy jest długa, o czym zresztą doskonale wiem, bo sprawdzałem. Na pytanie, co zrobić, jeśli żaden z nich nie przyjmuje, gość mówi, że mogę iść gdziekolwiek, ale poziom co-pay będzie określany na miejscu. No OK, nutka ryzyka, czemu nie.
Zaczynam dzwonić po dentystach w ramach mojej sieci: w większości odzywa się automatyczna sekretarka, że zamknięte. W jednym miejscu dostaję informację, że jest otwarte, ale mają wolny termin za tydzień. Mówię, że za tydzień mogę się przekręcić, na co pani mówi, że w takim razie zostaje ER. W końcu jeden z lekarzy kieruje mnie do stomatologicznej kliniki chirurgicznej. Dzwonię, krótki wywiad, czy aby nie mam korony, pytanko, czy robimy narkozę, i jestem umówiony na 14.00, czyli za trzy godziny. Dostałem jeszcze e-mailem długi formularz do wypełnienia (leki, choroby, adresy, etc.), podpisywany oczywiście po amerykańsku, czyli na zasadzie „wpisz w to okienko imię i nazwisko”. Do kliniki daleko nie mam, bo autobusem dziewięć przecznic i dwie ulice na piechotkę.

W klinice

Pierwsza rzecz po przyjściu: papierologia. Podpisy, nie podpisy, kartek chyba siedem. Godzę się na wszystko jak leci, bo tego jest naprawdę sporo. Oczywiście najważniejsze: ubezpieczenie. Osoba, która rejestruje pacjenta, ma obowiązek każdorazowo dzwonić do firmy ubezpieczeniowej i określać, co i w jakim zakresie jest pokrywane. W poczekalni ludzi zero, mimo że, jak się dowiedziałem później, ruch tego dnia był nieziemski. Czeka się pięć minut i wychodzi gość w kitlu. Myślę sobie: dentysta. Błąd – asystent. Tutaj funkcja asystenta polega na przygotowaniu od A do Z do zabiegu, a także uczestnictwie w nim. A więc najpierw prześwietlenie, które trwa 10 sekund i kosztuje 120 dolarów. Potem wycieczka do gabinetu. Amerykański gabinet dentystyczny wygląda naprawdę bardzo ascetycznie. Fotel, lampa, sprzęt do EKG, maska do narkozy, komputer i jeden duży wózek z narzędziami. Nie ma nawet tacek na narzędzia: te w trakcie zabiegu leżą na pacjencie, na czymś w rodzaju gumowej maty.
Mój asystent pyta, o co chodzi. Więc mówię, że wysoka gorączka, wysokie tętno, ogólnie samopoczucie jak przy grypie, po czym dodaję przezornie, że bez kaszlu, kichania i duszności. Facet patrzy na zdjęcie i mówi, że z zewnątrz wszystko gra, ale jest stan zapalny, który sięga już szczęki, więc – sorry Winnetou – ale można wydać kasę na leczenie ze skutkiem mocno wątpliwym, albo zdecydować się na rwanie. On poleca opcję numer dwa. Ciężka sprawa, ale zdecydowałem, że nie będę wydziwiał. Godzę się. Gość mierzy ciśnienie i gdzieś znika. Wraca pięć minut później, niosąc antybiotyk i ibuprofen. Za nim wchodzi pielęgniarka: okazuje się, że moje co-pay za prześwietlenie zębów wynosi 10%, ale za rwanie – 50%. Łącznie mój rachunek, który muszę opłacić z własnej kieszeni, wyniesie 233 dolary. W pełną cenę wlicza się prześwietlenie ($152), zabieg ($324) i koszt za przyjęcie tego samego dnia ($120). Nie jest źle: godzę się na te warunki. Chcę płacić kartą, więc pani mi ją zabiera i idzie sobie nabić na terminal. Asystent żartuje: „Zabierz mu wszystkie pieniądze z konta”. Dla mnie to śmieszne nie jest.
Gadamy sobie nieco z tym asystentem, bo lubię rozmawiać z ludźmi w Ameryce. (Mogę Wam kiedyś opowiedzieć o mojej godzinnej rozmowie z bezdomnym z 6th St., który stracił dom mając 18 lat; w takich chwilach odzywa się we mnie socjalista). Gość mówi, że ma rodzinę w Nowym Jorku, więc gadamy o Nowym Jorku. Ma też kolegę, który hodował gazele „z wolnego wybiegu” na ranczu w Teksasie. Następnie urządzał na nie polowania i robił z nich szynki oraz kiełbasy.
Wkrótce zostaję sam. Doktor, który będzie się mną zajmował, a którego jeszcze nie poznałem – choć w e-mailu z potwierdzeniem wizyty dostałem jego dane i możliwość zmiany, gdyby mi się coś nie podobało – przyjmował innego pacjenta. Więc leżę i myślę, co ja tu robię. Po piętnastu minutach wreszcie zjawił się doktor z asystentem. Przywitanie, parę pytań. Najważniejsze: ile znieczulenia – jedno czy dwa? Dla jasności: jedno znieczulenie to trzy zastrzyki. Mówię, że chyba jedno załatwi temat. Ach, no to OK.
I powiem tak: dostałem w życiu mnóstwo zastrzyków. Pamiętam, że jak miałem pięć lat, to dostawałem całe serie antybiotyków w zastrzykach, bo byłem chorowitym dzieckiem. I za każdym razem jakaś gruboskórna, nienawidząca bachorów pielęgniarka specjalnie chyba robiła tak, żeby bolało jak najbardziej. (Nie płakałem, bo się wstydziłem). A ten dentysta był tak delikatny, że prawie nic nie poczułem. Nie wierzyłem, że można zostać zastrzyk od dentysty i stwierdzić, że mrówka, która ugryzła mnie tydzień wcześniej, sprawiła mi więcej bólu.
No dobra, szczęka zaczyna drętwieć, ale trzeba poczekać, więc gadka z lekarzem tym półgębkiem, który jeszcze pracuje. Pyta się, skąd jestem (on od 40 lat mieszka w USA, ale jest Włochem). Mówię, że Lublin, uczelnia, etc. Więc sobie od razu wrzucił do Google, skąd jestem, pooglądał zdjęcia, stwierdził, że bardzo ładnie. Następnie pyta, co wolę: współczesny pop czy złote lata 80? Mówię, że to drugie. Więc zaraz z głośników poleciało „Karma Chalemelon”. W takich warunkach odbywa się rwanie.
Jak wygląda proces usuwania zęba, każdy pewnie wie, więc napiszę tylko o tym, co mnie zaskoczyło. Zabieg wykonują dwie osoby: lekarz i asystent. Narzędzia – jak już mówiłem – leżą na pacjencie. Dentysta pyta się co dwie sekundy, czy boli, a ty leżysz i nic nie czujesz, bo naprawdę nic nie boli. Wszystko trwa jakieś 10 minut, nikt się nie spieszy i nie gorączkuje. Profeska. Mówiąc szczerze, gdyby nie natura całego zajścia, to powiedziałbym, że było nawet przyjemnie.
Dziękuję, stuknięcie się łokciami z lekarzem, pan stomatolog wychodzi.

Apteka

Mam dostać cztery leki: antybiotyk, Ibuprofen w dawce 600 mg do brania co sześć godzin (w kraju z oporami brałem 400 co 12 godzin), płyn do ust o smaku piwa Żubr i Tramadol z Apapem, czyli opioid wzmocniony 300 mg paracetamolu. Ten ostatni, mówi asystent, tylko gdyby naprawdę bolało. Ja mówię, że nie będę brał, na co on: to nie bierz, ale ja i tak przepiszę.
Jak wygląda wykup leków w Stanach? To było jedno z moich większych zaskoczeń. Najpierw wskazujesz swoją aptekę. Jak wiecie, aptek w Austin nie ma zbyt dużo, ale całe szczęście jedna - przy Hancock Shopping Center – jest blisko mnie. Następnie lekarz wysyła receptę właśnie do tej apteki. Na odbiór leków ma się sześć godzin. Nie, nie chodzi o to, że leki dostępne są po sześciu godzinach – one po tym czasie przestają być dostępne. (Oczywiście zapytałem, czy są papierowe recepty: są, ale mało kto ich używa, bo to niewygodne). No dobra, to już koniec, wziąłem jeszcze wizytówkę i w drogę.
W aptece kolejne zaskoczenie. Tu nie jest tak jak w Polsce, że farmaceuta ściąga pudełko z lekiem z półki. Leki na receptę dostaje się w identycznych fiolkach, na których napisane są dane przyjmującego, dawkowanie i inne informacje. (Pic rel). We fiolkach znajduje się dokładnie odmierzona liczba tabletek. Ważne: leków, zwłaszcza narkotyków, nie można udostępniać innym osobom. Za złamanie tego zakazu grozi nawet 40 lat odsiadki (Źródło). Do każdego z leków dostaje się parę kartek formatu A4. Jest tam informacja, co kupiliśmy oraz coś, co u nas nazywa się ulotką, a także – oczywiście – reklama apteki.
Czy leki są drogie… Dla ubezpieczonego? Nie. Mój co-pay do leków to maksymalnie 15 dolarów, więc się za bardzo nie martwię. Zresztą za swoje cztery produkty dałem całe dziewięć dolców. Mało tego: nawet gdybym nie miał ubezpieczenia, to majątku bym nie stracił. Antybiotyk to koszt 5 dolarów, Ibuprofen – tyle samo. Niektóre niezbędne medykamenty są jednak absurdalnie drogie, na przykład insulina. Miesięczna kuracja kosztuje 450 dolarów, przy czym ta cena w ciągu czterech lat podwoiła się bez żadnego powodu. (Źródło). Ogólnie leki bez ubezpieczenia potrafią zrujnować, zwłaszcza te stosowane w bardziej złożonych schorzeniach.

Podsumowanie

Dziwi mnie, z jaką łatwością można w Stanach dostać opioidy. Mówiąc szczerze, mimo że zapowiedziałem lekarzowi, iż nie będę ich brał (i nie brałem, bo nie miałem żadnych dolegliwości bólowych), to i tak mi je wcisnął. Jeden z Mirków pisał tymczasem, że na jakieś mocne bóle kostne dostał w Polsce zalecenie fizjoterapii… Oto właśnie różnica w podejściu do pacjenta. Mam wrażenie, może się mylę, że w Polsce pokutuje mit, iż choroba musi boleć i koniec. W USA odwrotnie: ma nie być bólu w ogóle. Mam wrażenie, że są to dwie skrajności: w naszym kraju powoduje to niepotrzebne cierpienie, w Stanach natomiast mnóstwo ludzi uzależnionych jest od właśnie środków znieczulających oraz psychotropów.
Na koniec: gdyby ktoś z Was, będąc w Stanach, zastanawiał się, czy czekać z dentystą do powrotu do Polski, czy nie, to powiem krótko – jeżeli masz ubezpieczenie, które pokryje Twoje wydatki, idź do dentysty w Stanach. To mimo wszystko inny świat.

Dobra! Na dziś tyle. Jutro ostatnia część, czyli moja subiektywna opinia o służbie zdrowia w Stanach Zjednoczonych. Będzie krótko i zwięźle.

Trzymajcie się wszyscy zdrowo!

#curateipsum #usa #zdrowie #nfz #wolnyrynek
Pobierz J.....0 - Cura te ipsum, czyli opieka medyczna w USA

Część 3. Jack idzie do dentys...
źródło: comment_1586796677XtpHQSM4m5lAwvHXPZydmp.jpg
  • 99
@JackTheDevil90: doszły mnie kiedyś słuchy, że to chyba jedno z najbardziej 'europejskich' miast w US, pod kątem planowania miasta i jego zabudowy i w ogóle klimatu wewnątrz. Prawda to, jest różnica, różni się od, dajmy na to, Houston, mimo iż stan ten sam?


@AbaddonLincoln: raczej nie :) Austin jest bardzo rozlazłe jak wszystkie miasta w Teksasie. Ale bardzo blisko centrum jest uniwersytet, który ma trochę europejski (w wyobrażeniu Amerykanina) feel.
@JackTheDevil90: czym ty sie jarasz? W Polsce jest bardzo wysoka jakość usług stomatologicznych za stosunkowo nie wielkie pieniądze. Do dentysty chodzi sie stosunkowo rzadko wiec kazdy powinien miec na taką ewentualność odłożone pare set złoty. Ja ostatnio miałem usuwane dwa zęby na jednej wizycie. Zapłaciłem za zdjęcia, znieczulenia oraz usunięcia kolo 400 zl. Zero bólu, sprzęt jaki byl w gabinecie wysokiej klasy, profesjonalne podejście asystentki jak i chirurga. 15 min i
@JackTheDevil90: i cóż skończyło się tak jak spodziewałem, masz nikłą wiedzę jak działa to u nas w kraju żeby porównać i stawiasz opinie na podstawie fałszywych założeń, u nas w kraju jak idziesz prywatnie do takiego w miarę dentysty to poziom usług masz jeszcze lepszy bo nikt na dzień dobry nie mówi, że lepiej wyrwać, znieczulenie też w ogóle nie boli bo robią tak delikatnie, zdjęcie to też praktycznie standard już.
@JackTheDevil90:

Pierwsza rzecz po przyjściu: papierologia. Podpisy, nie podpisy, kartek chyba siedem. Godzę się na wszystko jak leci, bo tego jest naprawdę sporo. 


U nas też już się tak robi. Niestety jest coraz więcej pacjentów roszczeniowych i takich próbujących zarobić na dentyście, pozywając go o jakąś bzdurę. W związku z tym trzeba mieć na wszystko pisemną zgodę pacjenta.

120 dolarów za zdjęcie punktowe, duuuużo ( ͜͡ʖ ͡€)
@JackTheDevil90 xD to inny świat. Faktycznie. W Polsce każdy dentysta ratowałby zęba, zwłaszcza u młodego człowieka, a za kanałówkę prywatnie zapłaciłbyś kilka stów. Bezbolesne znieczulenia, nowoczesny sprzęt to jest standard. Ostatnio jak byłem u dentysty, na pierwszej wizycie zrobił mi zdjęcie i przez pół godziny tłumaczył ząb po zębie, co trzeba zrobić i jaka będzie kolejność działań.