Wpis z mikrobloga

#narkotykizawszespoko #kodeina #narkotyki #acodin #uzaleznienie #ciekawostki #morfina
Dziś przeczytałem coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Historia wydaje mi się być trochę przerysowana i zbyt dokładnie opisana jak na kogoś, kto otarł się o śmierć, aczkolwiek bardzo ciekawa.

W pogoni za fazą
Już jako małolat interesowałem się odmiennymi stanami świadomości i miałem ogromną ochotę sprawdzić jak jest po drugiej stronie lustra. Chcę, aby nie było wątpliwości, iż ćpać zacząłem z chęci #!$%@? się, nie zaś dlatego, że miałem trudne dzieciństwo czy wujka z lepkimi rączkami. Zacząłem tradycyjnie dla Polski, od alkoholu. Pierwszy raz #!$%@?łem się jako dwunastolatek. Na szczęście matka dobrze mnie pilnowała i minęło dużo czasu, nim powtórzyłem doświadczenie. W ogólniaku poznałem się z THC i długo, do spółki z
alkiem były to jedyne narkotyki jakie przyjmowałem, głównie dlatego, że do innych nie było dostępu. Na studiach paliłem naprawdę sporo zielska, alkoholu piłem zaś mało, bowiem matka ciągle trzymała mnie na krótkiej smyczy. Studiów ostatecznie nie ukończyłem, na
co regularne palenie musiało mieć wpływ, ale mimo to znalazłem pracę, która dawała mi satysfakcję i szanse na rozwój a z zielskiem nieco przystopowałem. Dawne towarzystwo od fifki po prostu się rozpadło.

Pierwsza znajmomość z Panią K
W życiu zdarzają się chwile, z pozoru zupełnie nieistotne, które ostatecznie mają na nas gigantyczny wpływ. Taki prywatny efekt motyla, doświadczany chyba przez każdego. Dla mnie ten moment to oglądane z nudów śniadanie z TVN, w którym usłyszałem, że gimnazjaliści odurzają się dostępnym bez recepty lekiem o nazwie Acodin. Mój ćpuński mózg to zapamiętał, choć nie podjąłem żadnych konkretnych kroków w celu zakupu tajemniczej substancji. Do czasu... Naprawdę sporo wówczas "pakowałem" a ponieważ chciałem to robić porządnie, dbałem o różne odżywki i witaminki. Po pracy wpadłem do apteki uzupełnić suplementację. W kolejce przede mną stało chude dziewczę w bluzie z kapturem, w wieku gimnazjalnym, które cichym głosem poprosiło panią farmaceutkę o Acodin. Nie na tyle jednak cichym, bym nie usłyszał. Wyszukiwarka w mojej głowie zadziałała, wyrzucając w wynikach materiał z TV a dalej poszło szybko. Do domu wróciłem z opakowaniem tajemniczych tabletek na kaszel i silnym podnieceniem na myśl o oczekującej mnie jeździe. Ponieważ uważałem się za rozsądnego (sic!) człowieka, postanowiłem najpierw poczytać na temat i tak oto znalazłem Hypcia. Faza bardzo mi się podobała (dorzuciłem kilka piw i palenie) i na następny dzień postanowiłem powtórzyć przeżycie. Żeby nie robić przypału, tym razem w innej aptece poprosiłem o Acodin, na co pani z okienka udzieliła mi informacji, że kaszlodynu owszem nie ma, ale może w zamian dać Thio. Głupio mi było odmówić - i tak czułem się jakbym miał wypisane na czole, po co to kupuję - więc wziąłem. W drodze do domu przyszło mi do głowy, że może ten lek też ma działanie psychoaktywne, sprawdziłem więc na odnalezionej dzień wcześniej stronie. Tak oto poznałem się z Panią Kodeiną.

Zabawy z deksiwem i drugie spotkanie

Pierwszy raz z Thio wcale mi się nie spodobał, choć poprawiłem drugim opakowaniem, znalezionym w domowej apteczce. Poczułem co najwyżej lekki chill i stwierdziłem, ze ćpanie tego gówna to jakaś bzdura. Dokładnie w tym czasie wyprowadziłem się z domu rodzinnego i mogłem rozpocząć poważne zabawy z DXM. Ponieważ tekst nie jest o tym, napiszę tylko, że po dwudziestu-trzydziestu razach solidnie zniechęciłem się do kaszlaka. Wystarczył porządny bad trip po 900 mg, kiedy wydawało mi się, a właściwie byłem pewien, że jestem martwym, sztucznym manekinem, testowanym w zimnym, bezdusznym laboratorium zwanym wszechświatem, przez jakieś tajemnicze i okrutne siły. Laboratorium, z którego uciec można tylko w jeden sposób - zepsuć się. Przez mniej więcej godzinę, na serio rozważałem wyjście oknem. Zniechęcił mnie też totalny rozpiździec fizyczno-emocjonalny, który przeżyłem następnego dnia, z niepowstrzymaną gonitwą myśli i koszmarnym, pustym pobudzeniem nie do wytrzymania. Objawy te, na które nie pomagały browary ani zielsko po chwili olśnienia udało mi się zaleczyć znaną już panną kodą. Tak oto ona i ja spotkaliśmy się ponownie.

Staczanie się
Teraz równię pochyłą widzę jasno i czysto, choć wtedy zdawało mi się, że raczej wspinam się na szczyt. Usamodzielniłem się, w pracy odnosiłem sukcesy, ostatecznie dostając awans na stanowisko analityka biznesowego, zakochałem się we wspaniałej dziewczynie. Do DXM już nie wracałem, chociaż na Hypcia zaglądałem często, bawiąc się w syntezy Metkata. Przez kolegę z roboty znalazłem też dojście do Fety. Stymulanty to jednak nie była moja bajka, przyjmowałem je głównie weekendowo, ze sporą ilością alku. Kodeina za to sprawdzała się na zejście, na kaca, na ból głowy i ogólne złe samopoczucie. Sprawdzała się świetnie! W naszym przypadku nie było miłości od pierwszego wejrzenia, brakowało #!$%@?ęcia pioruna i trzęsienia ziemi, była za to powoli budowana przyjaźń, taka na całe życie. Uczucie, które można poczuć po przerobieniu minimum stu paczek. Czytywałem wtedy forum i dziwiłem się oraz śmiałem w duchu z głupków, którzy potrafili #!$%@?ć się w tak nieszkodliwą i lekką używkę. Jeśli jesteś świeżakiem i doczytałeś do tego fragmentu, pewnie myślisz o mnie to samo i pewnie tak samo jak ja wtedy, mylisz się. Relaks po paczce-dwóch Thiocodinu i kilku piwkach polubiłem tak bardzo, że nie potrzebowałem żadnego pretekstu do zakupów. Zacząłem Thio stosować bez przyczyny, ot tak aby się wyluzować po ciężkim dniu. Robiłem oczywiście kilkudniowe przerwy i myślałem, że wszystko jest w porządku. Dni bez kody jednak, na co byłem ślepy, zdarzały się coraz rzadziej. Po roku dwa opakowania dziennie i cztery browce stały się standardem i ukoronowaniem wieczoru. Takim wieczornym rytuałem. Na tej dawce upłynął kolejny rok.

Złudne poczucie bezpieczeństwa
Po roku na 300 mg wiedziałem już, że jestem #!$%@?, w końcu ile można się oszukiwać? Oczywiście można długo, trzeba tylko wymyślać nowe sposoby. Przecież da się żyć codziennie odwiedzając apteki, tak jak codziennie kupuje się szlugi, prawda? Na ćpanie było mnie stać, aptekarki bez pytania i z uśmiechem wykładały na ladę paczki dla pana w gajerku a w pracy szło mi świetnie. Tylko dawki niepostrzeżenie rosły. W końcu w robocie nadszedł czas dużego wdrożenia ważnej aplikacji a poziom stresu był masakryczny. Wpadłem wtedy na świetny pomysł - co lepiej zwalczy nerwy niż kodeina? To przecież nie alkohol, nic nie czuć i zachowuję się po tym normalnie. Napiszę tylko, że całe wdrożenie wspominam błogo. Stres odpłynął gdzieś daleko a nudne nawet obowiązki wykonywało się przyjemnie. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dzień zaczynałem od opakowania Thiocodinu, zapijanego dietetyczną Colą. Drugie wrzucałem w porze lunchu. Po pracy ładowałem cztery, a czasem sześć paczek, zapijane obowiązkowymi browarami lub ćwiartką.

Kop w dupę od wszechświata
Tego już nie dało się ukryć. Pierwsza dowiedziała się dziewczyna, która oczywiście kazała mi rzucić to gówno. Naciskała, kłóciliśmy się, w końcu uległem. Rzucałem bezskutecznie trzy razy. Za czwartym razem ona rzuciła mnie. Bardzo ją kochałem i chyba nadal kocham, ale kodeinę najwyraźniej kochałem bardziej. Kobiety nie znoszą konkurencji więc na koniec została mi tylko jedna - ta chemiczna. W międzyczasie o moim małym nałogu usłyszeli też w pracy. Ktoś, choć do dziś nie wiem kto, zauważył jak w przerwie wybijam z pobliskiej apteki (od drzwi biura miałem maksymalnie 50 metrów), odpakowuję i zjadam dwa opakowania leku na kaszel. Ponoć nawet wyjął opakowania ze śmietnika. O co w tym chodzi pewnie sprawdził w internecie a potem doniósł komu trzeba i rozpuścił po firmie plotkę. Od tego czasu szukano tylko pretekstu, żeby mnie zwolnić i szybko taki pretekst znaleziono, zwłaszcza że ze złamanym sercem miałem na wszystko #!$%@?. Zaraz po dziewczynie kodeina odebrała mi więc pracę. Jeśli myślicie, że to już dno, to grubo się mylicie. Najlepsze dopiero przed wami.

OZT
Zamiast poszukać nowej roboty, a w przyszłości, jak już przestanie tak boleć, nowej dziewczyny, użalałem się nad sobą i oczywiście ćpałem, popijając browarem. Dostałem niezłą odprawę, więc przez jakiś czas było za co. Gdy pieniądze ostatecznie się skończyły, spróbowałem piątej odstawki. Wytrzymałem półtora miesiąca aż nadszedł ten feralny ranek, gdy się złamałem i powiększyłem dług na karcie kredytowej. Do domu wróciłem z paczką Thiocodinu i trzema browarami. Było bardzo przyjemnie, poskładało mnie jak wcześniej 600 mg. Tylko brzuch zaczął boleć. Bolał coraz bardziej i nie pomogły nawet dwa Ketonale Forte i dwie Nospy Max, które zostały po odstawce. Wieczorem chodziłem już po ścianach i podjąłem męską decyzję o wyprawie na ostry dyżur. Tam czekały mnie godziny w kolejce, badania i w końcu diagnoza - ostre zapalenie trzustki.

Pierwsze dwie rurki

OZT to przykra przypadłość, która zwykle dotyka alkoholików z minimum dwudziestoletnim stażem. U mnie wystarczyły trzy lata miksu browaru z tabletkami. I pomyśleć, że unikałem Antidolu, bo bałem się o wątrobę (swoją drogą ciekawe, czy żyłbym jeszcze, gdybym to ekstrahowanego Antka zapijał alkoholem). Ból był absolutnie #!$%@? koszmarny. Kiedyś myślałem, ze najgorsze cierpienie to te, po ekstrakcji zęba, potem na topie mojej prywatnej listy długo znajdowało się ciężkie ropne zapalenie gardła. OZT przebija je oba, porównywalny z nim jest może poród, tylko trwa krócej. Leczy się to przez ścisły post, nawodnienie i podanie środków przeciwbólowych i rozkurczowych. Mówiąc inaczej nie ma na to lekarstwa a można jedynie łagodzić objawy i wspomagać organizm. Śmiertelność według Wikipedii wynosi 10%. Wtedy zresztą o tym nie wiedziałem, wydawało mi się za to, że jestem pod dobrą opieką i wystarczy przetrzymać tydzień. W duchu nawet się trochę cieszyłem, bo lekarz powiedział, ze już nigdy nie będę mógł pić i ćpać, a ja wierzyłem, że własnie sięgnąłem dna i po wyjściu ze szpitala się wyprostuję. Tylko stan zamiast poprawiać, zaczął się pogarszać. Wyglądałem wkrótce jak w szóstym miesiącu ciąży, bowiem perystaltyka jelit zupełnie ustała. Na trzeci dzień zdecydowano, że trzeba mi założyć sondę żołądkową i cewnik. Pierwsza rurka wylądowała więc w żołądku a druga we fiucie. Zabieg wykonywała młoda, śliczna doktor stażystka a ja umierałem z poniżenia. Wolałbym zdecydowanie obleśną starą pielęgniarkę.

OIT i kolejne rurki
Następnego dnia rano wykonano mi tomografię brzucha, po której od razu wylądowałem na oddziale intensywnej terapii. Dużo później dowiedziałem się, że oglądając wyniki lekarze szacowali moje szanse na przeżycie na 2%. Ja sam myślałem, że to gdzieś pół na pół. Koledze określiłem przez telefon że prawdopodobieństwo tego, że wrócę do domu jest podobne, jak tego, że Polska awansuje do Euro 2016 (ponieważ to czytasz, wiesz już, że jednak trafiłem w sedno). Do dziś pamiętam szok, jaki wywarł na mnie oddział. OIT to wysokie, mechaniczne łóżka, na których leżą nieprzytomni pacjenci pod respiratorem, masą kabli, czujników i rurek a za nimi stoją wielkie mrugające szafy, przypominające komputery z filmów SF z lat osiemdziesiątych, migające diodami i podające leki ze specjalnych szuflad. Mnie też wkrótce oklejono czujkami i podpięto do "szafy" za pomocą wkłucia centralnego do żyły szyjnej. Zostałem kompletnie uziemiony, mogłem tylko pomarzyć o fajku czy rozprostowaniu nóg, ciężko było się nawet przekręcić na bok. Dodatkowo, w przeciwieństwie do współtowarzyszy niedoli, ja byłem w pełni przytomny, a ból wręcz rozsadzał mi brzuch. Otrzymywałem oczywiście środki przeciwbólowe, w tym opiaty, ale nie pomagały, może przez wyrobioną tolerkę, kto to wie? Po trzech dniach dostawałem już prawdziwego #!$%@?. Na szczęście w międzyczasie kompletnie wysiadły mi nerki a inne narządy też pakowały walizki. OZT okazało się martwicze, z infekcją bakteryjną, która przerodziła się w zapalenie otrzewnej. Zdecydowano więc o operacji. Na blok jechałem z poczuciem lekkiej ulgi, myśląc że to już wóz albo przewóz. Wyjdę z tego szybko i wrócę do domu, albo więcej się nie obudzę. Po raz kolejny się myliłem.

Jeszcze więcej rurek
Trzy tygodnie byłem nieprzytomny, z niewydolnością wielonarządową, zapaleniem otrzewnej, podłączony pod dializę, respirator i cały spuchnięty od toksyn. Z wyrokiem śmierci. W tym czasie żegnała się ze mną cała rodzina i znajomi a matka rozpaczała na korytarzu, pod salą. Ostatecznie ku wielkiemu zaskoczeniu lekarzy moje nerki też zaskoczyły a serce wytrzymało. Wróciła również, na moje nieszczęście, świadomość. Postanowiono leczyć mnie metodą otwartego brzucha, miałem więc piękne rozcięcie, długie na jakieś 25 cm, tuż pod splotem słonecznym, złapane grubą dratwą tylko w kilku miejscach, tak że pomiędzy brzegami rany była centymetrowa szpara przez którą wesoło wyglądały flaki. W każdym z boków zrobili mi dziury, w które wetknięto po trzy rurki a z tych rurek do pojemników spływała ohydna, zaropiała treść z trzewi. Jeszcze jedna rurka wylądowała w jelitach, dzięki czemu mogłem dostawać jedzonko. Trzustka natomiast spokojnie obumierała sobie dalej. Po takim hardkorze straciłem zupełnie siły, ciężko mi było nawet unieść rękę do twarzy. Ponieważ odżywiano mnie dojelitowo, miałem sraczkę, ale nie byłem nawet w stanie unieść się na tyle, by podłożono mi basen. Jedna pielęgniarka nie potrafiła mi pomóc (po siłowni był ze mnie kawał chłopa) więc czasem robiły to dwie, ale głównie waliłem w pieluchę. Nota bene pielucha to jedyny ubiór, dopuszczalny na OIT. Usta, pozbawione płynów były wyschnięte na wiór. Czasem, ale niezbyt często, udawało mi się wyżebrać mililitr wody do zastrzyków, którą mogłem wypić i która smakowała jak najsłodszy nektar, prosto z ośnieżonego Olimpu. Zdarzało mi się też półświadomie odłączać urządzenia, więc przywiązano mi ręce do poręczy łóżka. Raz całą noc spędziłem tak związany, słabo błagając nieczułe pielęgniarki z dyżurki, aby mnie uwolniły. Następnego dnia na obchodzie zrobiłem ordynatorowi koszmarną awanturę (albo tak mi się wydawało, bo pewnie tylko cicho skrzeczałem) i wymogłem podpisanie oświadczenia, że więcej nie będą mnie wiązać, nawet w przypadku zagrożenia życia. Od tego czasu, przynajmniej z unieruchamianiem miałem spokój, choć i tak zbyt intensywnie się ruszać się nie byłem w stanie. Nie miałem też siły na nic innego, włączając czytanie książek czy surfowanie po necie na telefonie. Nawet słuchanie muzyki, radia czy audiobooków było koszmarnie męczące i zupełnie z tego zrezygnowałem. Ale świadomość zachowałem. Na trzustkę krojono mnie łącznie siedem razy, choć krojenie to duże słowo - brzuch miałem przecież otwarty. Błagałem o śmierć. Prawie ubłagałem kostuchę, bowiem przyplątało się zapalenie płuc, dla tak osłabionego organizmu zwykle zabójcze. W prawym płucu zbierała się woda i wylądowałem pod respiratorem na ponad tydzień (w pełni świadomy). Utraciłem w ten sposób zdolność mówienia, jeszcze długo po wyjęciu respiratora gardło nie było w stanie artykułować słów. Zalegająca flegma sprawiała, że regularnie się dusiłem i mogłem tylko machać rękami, błagając niemo, aby pielęgniarki odessały ten syf, rurką wkładaną do oskrzeli przez gardło lub nos. Wodę z opłucnej odsysano mi wielką strzykawką (tzw Żanetą) z igłą o wielkości małego sztyletu, na żywca. Wzbogaciłem się też o kolejną rurkę, do opłucnej i kolejny pojemnik, w który skapywał brudny płyn. Rozważano też dekortykację płuca, czyli usunięcie na trwałe żebra a potem opłucnej, ale skończyło się na operacji laparoskopowej i kolejnej bliźnie. Po każdym zabiegu, jak tylko mijała mi narkoza, wracała pełnia przytomności. Koledzy i koleżanki z sali byli niemal wyłącznie warzywkami. Części powracała świadomość i wywożono ich na inne oddziały, resztę zwożono do kostnicy. Przynajmniej sześć - siedem osób umarło na moich oczach, w tym jeden gość też z OZT. Maszyny za naszymi plecami nieustannie piszczały, alarmując o niebezpiecznym wzroście lub spadku parametrów życiowych chorych lub o opróżnieniu dawki leków z podajnika. Nie dało się normalnie spać a nic innego nie było do roboty. Na codzienne mycie lub uzupełnianie medykamentów czekałem jak na finał ligi mistrzów, byle by tylko się coś działo. Odwiedziny bliskich, jak to na intensywnej terapii, były mocno ograniczone. Nie byłem w stanie nic zrobić samodzielnie i z największą pierdołą musiałem godzinami czekać na pielęgniarkę. Cały czas byłem świadomy. Mózg pozbawiony bodźców wreszcie zaczął świrować. Widziałem spiski lekarzy, próbujących utrzymać pacjentów przykutych do łóżek, aby wyciągać pieniądze z NFZ, strajk personelu tłumiony strzałami policyjnych snajperów szpitalne przez okno, laboratorium doktora Mengele i tym podobne kwiatki. Trzy razy byłem pewien, że umarłem. Raz trafiłem do nieba, raz do piekła a raz przeżyłem własną celtycką ceremonię pogrzebową. Brałem udział w reality show. Z płaczem oznajmiałem pielęgniarkom, że zupełnie zwariowałem. A potem pełnia świadomości wracała i błagałem o ponowne wylogowanie z rzeczywistości. Nocą obserwowałem ścienny zegar i minutową wskazówkę, pełznącą jak pół-zdechły ślimak po tarczy, czekając na poranny obchód. Poznałem wszystkie rysy i wzory płytek sufitowych. Słyszałem muzykę w piskach aparatury. Czasem, ale niezbyt często, udawało się wyżebrać Haloperidol, który nie jest ściśle reglamentowany, bo jest w postaci kropli i niektóre pielęgniarki dawały się namówić. Zwłaszcza jedna, młoda i ładna, była szczególnie miła. Miała też wielkie piersi, w które pozwalała mi się wtulać, gdy obracała mnie do mycia. W szczytowym okresie miałem jedną rurkę w penisie, sześć w brzuchu, sondę do-jelitową, rurkę w opłucnej, wkłucie centralne, wkłucie do tętnicy (taki wenflon OIT-owy), otwarty brzuch i respirator w gardle. Płyny ściekały ze mnie do czterech pojemników. W takim stanie spędziłem trzy miesiące, z czego dwa i pół świadomie. Powoli stan się poprawiał, pozwolono mi pić wodę a nawet jeść zupki. Nie nadawałem się jednak na rehabilitację przez te wszystkie rury. Pod koniec, gdy już myślałem że się polepszyło, trzeci raz otarłem się o śmierć. Jelito grube nie wytrzymało, przetarło się i kał rozlał się do środka. To zapewniło mi trzecie i czwarte rozcięcie (wcześniej kroili też w okolicy płuc i trzustki), jedno znad pępka, omijające go ładnym łukiem aż do wzgórka łonowego, przez które mnie czyścili i jedno malutkie z boku. Ponieważ jelita nie dało się zacerować, przez to drugie nacięcie wyprowadzono je na zewnątrz, by odizolować przetokę. Od tej chwili, bez udziału świadomości załatwiałem się do przyklejonej torebki. Przynajmniej odpadło sranie w pieluchy. Po tych trzech miesiącach piekła i dziewięciu operacjach, stan się poprawił i czekały mnie dwa kolejne
miesiące cierpienia, tym razem na chirurgii. Moja teczka z dokumentacją zyskała grubość jednotomowej encyklopedii. Wiem, bo widziałem tę teczkę. Stopniowo usuwano mi rurki a ja powoli uczyłem się samodzielnie zginać nogi w kolanach, obracać się na bok i siadać. W końcu zrobiłem pierwsze kroki, z chodzikiem i w asyście rehabilitanta. Gdy pierwszy raz wyszedłem ze szpitala na krótki spacer, w ciszy i ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem, roniłem łzy wielkie jak grochy. Na drzewach pojawiły się pierwsze rachityczne pąki i świeciło słońce. Wiosna była przepiękna.

Konsekwencje
Do domu wróciłem akurat na święta wielkanocne. Zamieszkałem znowu z matką. Kiedyś robiłem osiem przysiadów ze sztangą 120 kg, dziesięć martwych ciągów ze sto czterdziestką oraz wyciskałem sześć razy stówę na klatę. Podciągałem się i machałem pompki na jednym ręku. Zarabiałem ponad pięć i pół koła na łapę i miałem opcję dużej podwyżki w przyszłości, bo kilka ważnych i udanych projektów było moimi dziećmi. Teraz robiłem samodzielnie maksymalnie sto kroków a siły nie wystarczało na otworzenie butelki z wodą. Dostałem grupę inwalidzką i rentę w wysokości 1200 PLN. Mam 20 000 PLN długów i 0 zdolności kredytowej. Została mi ogromna odleżyna na głowie, skutkująca przeczulicą i wielkim łys
  • 3
  • Odpowiedz
@marek_antoniusz: Wiesz z czym mi się to kojarzy? Z ludźmi którzy przychodzą z jakiegoś monaru na lekcję do gimnazjum i mówią: "no słuchajcie dzieci ja waliłem heroinę przez 25 lat i jestem wrakiem człowieka jak raz zajaracie blanta to też tak skończycie".
Jaki jest tego cel, morał?

Uświadomić ludziom że narkotyki uzależniają? - oczywistym jest że uzależniają, zwłaszcza opiaty/opioidy ale o uzależnienie fizyczne nie jest tak łatwo jak się ludziom wydaje.
  • Odpowiedz
@Winkey: to nie zaden fejk, camel to byl znany user. ja dlugie lata bralem 300-450mg i dzialala doskonale. co jakis zwiekszalem dawke o 30-45mg [potem wiecej] i znowu kopalo jak dawniej. dawkę 300mg bralem ze 3 lata bez dnia przerwy
tolerancja na opio rosnie baardzo wolno o ile nie zwiekszasz niepotrzebnie dawek tak jak ty robiles
  • Odpowiedz