Wpis z mikrobloga

421 927 + 38 + 61 + 3 + 611 = 422 640

Tl;dr
Pojechałem rowerem z Koszalina do Warszawy. Całość zajęła mi niemal 29 godzin brutto i niemal 24 godziny netto. Przejechałem 610km ze średnią 25,5, całość bez spania i bez drzemek, z małymi przerwami na jedzonko i sikpauzy.
610 km – ultra do Wawy, 24-25 czerwca
3 km – powrót z dworca, 25 czerwca
61 i 38 km – przejażdżki (dłuższa solo, krótsza z ukochaną @ZgnilaZielonka) 26 czerwca

Budzik dzwoniący w sobotę o godzinie 3:15 w moim przypadku zwykle zwiastuje jedną rzecz: trzeba się szybko ubrać, wziąć łyk kawy, przetrzeć twarz, umyć zęby (wszystkie cztery) i pójść na rower. Tak też było w tym wypadku. Razem ze mną z impetem ze snu wypada @ZgnilaZielonka. Ogarniamy się nieco przed wyjazdem (ja ogarniam się nieco wolniej bo lubię się guzdrać co przeczy temu co napisałem wyżej, mianowicie że trzeba się szybko ubrać) i kilka minut po godzinie 4:00 ruszamy na wschód (zawsze na wschód).
Z Koszalina wyjeżdżamy drogą wojewódzką nr 206 i obydwoje kierujemy się w stronę Polanowa. Zaraz za miastem (za Koszalinem, nie za Polanowem rzecz jasna), swoim utytłanym w leśnym runie ryjkiem, wita nas dzik baraszkujący wesoło między drzewami. Chrumka zdziwionym chrumknięciem i zostaje w tyle. Za Nacławiem jedziemy drogą otoczoną szpalerem drzew, które wschodzące słońce maluje w sposób, jakiego nie powstydziłby się ktoś, kto umie machać pędzlem w sposób artystyczny (przy czym nie jest przy okazji malarzem pokojowym, który nie lubi wojny).
Przed samym Polanowem mijamy dwie jeśli nie zbłąkane, to co najmniej ociężałe umysłowo lub procentowo dusze. Oczom naszym ukazują się bowiem dwie rowerzystki jadące sobie na swych skrzypiących rzęchach drogą wojewódzką… Pod prąd. Wsi spokojna, wsi wesoła. Jedynym komentarzem jaki byłem w stanie wykrzesać było stwierdzenie składające się z dwóch wyrazów. Pierwszy zaczynał się na literę „j”, kończył literą „a”, zaś drugi zaczynał się na literę „p” i kończył na „ę”.
W Polanowie się rozstajemy na kolejną dobę z malutkim haczykiem. Zielonka zawraca w kierunku Koszalina, zbierając po drodze kilka kwadratów, ja zaś jadę na wschód (zawsze na wschód) nadal drogą wojewódzką. Kawałek za miejscowością Żydowo w której chyba nie ma Żydów, mijam malowniczo rozjechaną sarnę (jeżeli parzystokopytne mogą być rozjechane malowniczo, to ten egzemplarz był), która wiecznym już snem spoczywa sobie na środku pasa biegnącego w przeciwnym kierunku.
Przez pola, bory i lasy przeskakuję do drogi krajowej nr 25 i jadę nią przez dość długi fragment. Przejeżdżam przez Biały Bór leżący nad jeziorem Bielsko, które to nie leży obok Bielska Białej i jadę z grubsza do Człuchowa. Przy wspomnianej krajówce znajduje się bardzo fajny i bardzo wygodny CPR z którego ochoczo korzystam. Przejeżdżam przez Brzezie i Sporysz i uciekam w kierunku Przechlewa, zebrać jedną gminę.
W Człuchowie robię przerwę na śniadanko w Maczku. Dojeżdżam tam około 9:30 (choć planowo miałem tam być nieco wcześniej) odpoczywam chwilkę i jadę dalej. Pomiędzy Człuchowem a Koronowem jadę głównie po niewielkich hopkach. Pagórki zasiane zbożami rozmaitymi wyglądają przepięknie, więc głównie nagrywam i robię fotki. Cały czas mam też wiatr w plecy więc korzystam z tego dobrodziejstwa optymalnie, mając z tyłu głowy świadomość, że etap nocny jak zwykle wymęczy mnie ponad miarę. W drodze trochę chwieje wujem, nudy proszę państwa, nic ciekawego się nie dzieje. Ot, jadę kilkoma lepszymi lub gorszymi (a zwykle gorszymi) CPRami. Od wsi Bukowo przez kilka kilometrów jadę drogą z całości zlepioną z kostki bauma. Która może i nie jest bardzo wygodna ale za to jest też niepraktyczna (choć póki co jeszcze się nie rozlatuje) Nie zmieniają się tylko krajobrazy, które nieprzerwanie potrafią zachwycić moje wrażliwe na piękno tego padołu łez serduszko. W Mąkowarsku zachwyt na moment opadł, bowiem okazało się, że droga, którą miałem pierwotnie jechać jest w remoncie. Mijałem wcześniej znak o objeździe więc, drogą dedukcji, doszedłem do wniosku że remont ów objazdem ominę. Byłoby za prosto… Objazd skierował mnie na jakiś stary PGR z którego dało się wyjechać tylko drogą, którą doń dojechałem… Nic to, wracam do miasteczka, ku zaskoczeniu nikogo z obecnej tam klasy robotniczej przejeżdżam przez park maszynowy ekipy remontującej drogę, przenoszę Meridę przez piachy i błoto i już nie niepokojony nagłymi remontami (póki co) jadę dalej.
W Koronowie na Orlenie czeka już na mnie kolega @cult_of_luna. Wymieniamy uprzejmości, szybko uzupełniam wodę w bidonach i ruszamy we dwóch na wschód (zawsze na wschód) ku miejscom pięknym (czyli omijamy Bydgoszcz) i pagórkowatym. Kolega Luna opowiada nieco o okolicy (istna kopalnia wiedzy o regionie!) i narzuca bardzo przyzwoite tempo (bezczelnie siedzę na kole ile tylko mogę). Dolina Dolnej Wisły wygląda przepięknie i gdyby nie to, że muszę zdążyć na pociąg, to pewnikiem zatrzymywałbym się w tamtej okolicy o wiele częściej choćby po to, by pogapić się na tamtejsze krajobrazy. Do tej pory przez Kujawsko-Pomorskie przemykałem głównie nocą, nie wiedząc (i nie widząc) ile tracę. Trzeba będzie koniecznie zaglądać tam nieco częściej.
W Chełmnie (do którego wtaczamy się remontowaną DK 91) robimy kolejną krótką pauzę na Orlenie i ruszamy równie żwawo co wcześniej do Chełmży, gdzie każdy z nas jedzie dalej w swoją stronę. Kolega Luna wraca do siebie (i udaje mu się utrzymać średnią pod wiatr, brawo!) ja zaś kieruję się do Torunia na kolację w Maczku. Założywszy białą jak kokaina chustkę pod brodę i usadowiwszy się godnie i wygodnie na niewygodnej ławce, zasiadam do wieczerzy, na którą składa się kawa, Coca-Cola, burger, wrap i frytki. Chwilkę rozmawiamy przez telefon z Zielonką o tym co tam i co tutaj. W międzyczasie dostaję smsa od mamy żebym zadzwonił co też czynię, dojadam i dopijam co swoje i jadę na pobliską BP uzupełnić zapasy. Kupuję wodę i wiktuały różne (wąskie i podłużne) i resetuję Wahoo, które to było się spierniczyło na chwil kilka. Po odzyskaniu trasy ruszam dalej zostawiając za sobą dzień i witając się z wolna z nieprzeniknionymi ciemnościami zimnej nocy. Dobrze że mam mocną lampkę.
Przy drodze wojewódzkiej nr 258 jadę głównie CPRem który to przez chwilę jest asfaltowy, by po kilkunastu metrach stać się leśnym ujebem, który to ujebem wcale nie jest. I tak co kilkaset metrów na odcinku kilku kilometrów… Przez chwilę mam wątpliwości, czy to szutrowe coś będzie nadawało się do jazdy szosą, ale szybko okazuje się że jest wygodniejsze niż większość „normalnych” CPRów po których jeździłem. Korzystam więc ochoczo z tego pozytywnego wykwitu ludzkiej wyobraźni.
Po niedługiej chwili wita mnie noc i wszystkie jej straszydła.
W noc przed wyjazdem spałem nieco za krótko, co teraz zaczyna się na mnie mścić. Pomimo że licznik wskazuje 16 stopni, zaczynam dość szybko marznąć. Na jednej z krótkich pauz ubieram nogawki i zakładam bluzę. Przebijam się przez noc w kierunku Płocka, przez wioski i miasteczka, w których o dziwo często świecą się latarnie. Co jest dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, bowiem dotychczas w różnych zapomnianych końcach świata, w których miałem przyjemność bywać w godzinach nieprzyzwoitych, latarnie pozostawały wygaszone. Kilka razy coś szura gdzieś w zaroślach obok, gdzieś przede mną przez drogę przemyka jakiś nocny zwierz błyszcząc oczyma. Drogi są puste i ciche i tylko szum mojego napędu, współgrający z odgłosami koszmarów nocy niesie się pomiędzy polami i lasami W związku z tym, że w noc poprzedzającą wyjazd wyspałem się tak, jak się wyspałem (czyli nie bardzo ale kto uważnie czyta ten już wie) mózg też działa nieco wolniej. Co prawda nie mam halucynacji (jak to bywa na ultra, które trwają dwie doby) ale zdarza mi się na dłuższą chwilę zawiesić na czymś wzrok i dopiero po chwili rozpoznać, że jest to drzewo, przystanek lub kot zajęty swoimi kocimi sprawami, któremu właśnie przeszkodził jakiś typ na rowerze. Pilnuję się żeby tak nie robić i uwagę mieć ciągle skupioną na drodze co udaje się niezgorzej.
Po pierwszej w nocy melduję się w Płocku na Orlenie. Chwilkę tam odpoczywam przy kawie, rozmawiam ze @ZgnilaZielonka, która zamiast smacznie spać pilnuje mojej kropeczki na mapie (dziękuję!). Zielonka przekazuje mi też kilka pozytywnych informacji od kolegi @Elessar, który to deklaruje pomoc swoich znajomych z Warszawy albo z Łodzi jeśliby się wydarzyła jakaś awaria uniemożliwiająca jazdę. Na szczęście nie było potrzeby. Bardzo to miłe, dzięki serdeczne kolego! Kolega @cult_of_luna też pyta czy wszystko ok, potwierdzam i zbieram się do dalszej drogi.
W mieście zmieniam nieco trasę (nie zjeżdżam nad Wisłę tylko jadę przez centrum) i wyjeżdżam dalej na wschód (zawsze na wschód) kilka razy przejeżdżając z południa na północ (i nazot jak mawiają ślązacy) przez DK 62.
O 4:00 nad ranem zaczynam objeżdżać Wyszogród od północy i kieruję się w stronę Nowego Dworu Mazowieckiego. Noc jak zwykle mi nie służyła, potwornie boli mnie prawy bark i kręgosłup lędźwiowy. Mocno na oparach jadę jednak dalej. Im robi się cieplej i jaśniej, tym lepiej mi się jedzie. O 6:00 nad ranem zdejmuję bluzę i zamiast niej zakładam ultralighta. Pozbywam się też nogawek. Tempo jazdy zaczyna rosnąć. Do Nowego Dworu Mazowieckiego wjeżdżam od północnego wschodu i drogą krajową nr 85 dojeżdżam do drogi wojewódzkiej nr 630, którą kontynuuję jazdę aż do Jabłonnej.
W ciągu DK 85, zaraz za mostem nad Narwią z lewej strony mam CPR… na który nie ma najazdu (bo po co on komu) oraz na który nie da się wjechać, bowiem jest tam podwójna ciągła… Do pełni szczęścia brakowałoby jeszcze zakazu ruchu dla rowerów od tego miejsca i byłoby jak się patrzy – byle jak i na #!$%@? J Radź se pedalarzu! Na wspomniany ciąg pieszo rowerowy dało się wjechać zaraz za pobliskim rondem, co też uczyniłem tylko po to aby… CPR skończył się po kilku metrach… Na szczęście przez całą trasę takich kwiatków było mniej niż palców u dłoni nieostrożnego drwala.
Do najznamienitszej Warszawy dojeżdżam chwilę po 8 rano. Zatrzymuję się przed znakiem, aby oporządzić nieco swoje zmięte oblicze. Nie wypada bowiem do Miasta wjechać jak ostatni cham i prostak. Wyciągam więc słomę z butów, beret zawadiacko przekrzywiam na czerepie, obciągam nieco sweter w romby aby lepiej leżał na opasłym brzuszku. Zmęczone lico ochlapuję wodą z bidonu i tak wyszykowany, uroczyście przestępuję niewidzialną granicę. Nic się nie dzieje, podniosła chwila, która u mężczyzn wyciska łzy wzruszenia zaś u niewiast powoduje omdlenia i inne przypadłości mija niczym mrugnięcie oka. Jadę więc na Centralny (po drodze podziwiam (gdzieś na Bielanach jak mi się zdaje) słusznych rozmiarów dzika, baraszkującego w przydrożnym śmietnisku) by w zadumie spocząć na niewygodnym krzesełku tamtejszego Maczka. Kupuję nieco prowiantu do pociągu, obmywam szybko lico w zlewie i człapię na peron. Po chwili podjeżdża pociąg.

Trud ukończony.

#rowerowyrownik #mordimernaszosie #600km

Skrypt | Statystyki
MordimerMadderdin - 421 927 + 38 + 61 + 3 + 611 = 422 640

Tl;dr
Pojechałem rowerem z...

źródło: 1-down

Pobierz
  • 20