Wpis z mikrobloga

#narkotykizawszespoko #psychodeliki #dmt #depresja #samobojstwo #psychologia #psychiatria #rozkminy

TL;DR ze spojlerem:


Spodziewam się, że wielu w tę historię nie uwierzy i w zupełności to rozumiem. Mimo że zamierzam opisać własne doświadczenie, to nawet mi samemu ciężko jest dać wiarę temu, co mi się przydarzyło.

Kilka lat temu cierpiałem na ciężką depresję. Każdego dnia budziłem się z myślami o tym jaki jestem beznadziejny, jak do bani jest moje życie i generalnie jak bardzo do dupy jest cały świat. Dodając odrobinę kontekstu powiem, że patrząc obiektywnie moja sytuacja nie była wcale tragiczna - byłem fizycznie zdrowym dwudziestokilkulatkiem, miałem grono dalszych i bliższych znajomych, chodziłem na siłkę i widziałem tego efekty, grałem na gitarze i miałem wymarzoną pracę, w której zarabiałem lepiej niż większość moich rówieśników. Było kilka rzeczy, które mogłyby na tamten moment być lepsze, ale patrząc na to z zewnątrz, to wiodło mi się dobrze i teoretycznie nie powinienem mieć wiele powodów do narzekania. Jednak pomimo tego, 95% myśli krążących mi w głowie było negatywnych i pesymistycznych. Prawdopodobnie w dużej części wynikało to atmosfery w domu rodzinnym w dzieciństwie: ojciec - alkoholik, matka - książkowy przykład borderline. Cały czas tylko się kłócili i na siebie warczeli, nie było między nimi ani trochę miłości. Nie przypominam sobie żebym był pochwalony za jakąkolwiek rzecz - według nich wszystko robiłem źle, nic wystarczająco dobrze. Nigdy nie nawiązałem z nimi głębszej więzi i wchodząc w dorosłość zdawałem sobie sprawę, że było to dalekie od normy i tego jak to powinno wyglądać.

Zacząłem więc mieć na ten temat negatywne myśli - jeśli nie wyniosłem z domu jak wyglądają zdrowe relacje, to na pewno odcisnęło to jakieś piętno na mojej psychice. W związku z tym z pewnością jestem gorszy od innych ludzi, sam też nie będę w stanie stworzyć szczęśliwej rodziny itd. O tylko i wyłącznie depresyjnej perspektywie, która mi wtedy towarzyszyła mógłbym napisać obszerny esej. Z czasem nawet na najmniej istotne kwestie potrafiłem patrzeć jedynie z tej ciemnej strony. Jednocześnie byłem świadomy, że te myśli są przejaskrawione (bo przecież "na zewnątrz" wiodło mi się całkiem nieźle), co było kolejnym potwierdzeniem tego, że coś z moim umysłem jest nie tak. Idealny przykład błędnego koła. Byłem u psychiatry i według mnie wykonywał swoją pracę poprawnie i nie wiem, czy w tamtym momencie było już na to za późno czy co, ale pomimo wielu miesięcy terapii mój stan psychiczny nie poprawił się ani trochę i po tym byłem już przekonany, że nic więcej nie da się z tym zrobić.

Pierwsze myśli samobójcze miałem w wieku 14 lat, a od 18 roku życia w najgorszych momentach regularnie rozważałem takie rozwiązanie. Nigdy nie zbliżyłem się do tego, żeby faktycznie to zrobić, ale słyszenie tych okropnych myśli w każdej godzinie, każdego dnia doprowadziło mnie do stwierdzenia, że dłużej nie jestem w stanie tego znosić i że tylko zakończenie swojego życia przyniesie mi ulgę. Zaplanowałem więc swoje samobójstwo. Zdecydowałem się na konkretny sposób, napisałem listy do wszystkich najbliższych mi ludzi, spisałem testament. Miałem zaplanowany każdy szczegół. Jedyne, co mnie wstrzymywało, to data, którą wybrałem sobie na swoją śmierć. Miało się to wydarzyć kilka tygodni później, bo w rodzinie szykowało się wesele i nie chciałem na nim wprowadzić grobowej (hehe) atmosfery. No i tak sobie na ten dzień czekałem.

Już samo podjęcie tej decyzji było olbrzymią ulgą. Świadomość tego, że to wszystko się skończy na swój sposób mnie uspokoiła. Przedtem przy wejściu w pętlę negatywnych myśli było mi bardzo ciężko i w kółko zadawałem sobie pytanie: "Co zrobić, żeby to zatrzymać? Żeby nie słyszeć tych strasznych myśli przez cały pieprzony czas?", ale żadna odpowiedź nie nadchodziła. Aż w końcu nadeszła - "Zabiję się.". Może nie był to optymalny wybór, ale wiedziałem, że przynajmniej na pewno będzie to skuteczne rozwiązanie. Swoją drogą ciekawym było jaką różnicę robiło to, że wiedziałem, że daną rzecz robię po raz ostatni. Ostatnie kupowanie ubrań, ostatnia jazda na rowerze, ostatni trening na siłowni. Prawie jak robienie tego po raz pierwszy. Starając się cieszyć tymi aktywnościami jeszcze jeden, ostatni raz w życiu byłem w stanie dostrzec w nich wiele szczegółów, które wcześniej mi umykały.

W międzyczasie ziomkowi, z którym od jakiegoś czasu rozmawiałem o zażyciu DMT udało się dostać je w swoje ręce i umówiliśmy się na pierwszą sesję (i dla mnie ostatnią, o czym on oczywiście nie wiedział). Cieszyłem się i byłem podekscytowany na myśl, że zanim odejdę zaliczę jeszcze jedno ciekawe doświadczenie. Spotkaliśmy się więc. Zapalniczka - jest. Szklana rurka - jest. DMT - jest. Czegoś brakuje? A, no tak, waga. Mieliśmy wagę, które dobrze sprawdza się przy zielsku, ale precyzja 0,01 g to trochę mało, gdy potrzeba odmierzyć kilkadziesiąt miligramów. 0,03 g mogło oznaczać cokolwiek w granicach 25-35 mg lub nawet poza tymi widełkami, bo to była typowa, najtańsza chińszczyzna. Byliśmy jednak zbyt podjarani, żeby odłożyć to na kilka dni i zamówić odpowiedni sprzęt, więc stwierdziliśmy, że lecimy z tematem.

Ja miałem spróbować pierwszy. Chcąc podejść do tego bezpiecznie i rozsądnie nasypałem na wagę ilość, która przez naszą profesjonalną aparaturę została zmierzona jako 0,02 g, wsypałem do rurki i próbowałem się tym zaciągnąć. Jak się okazało, żeby wykorzystać całość substancji trzeba nauczyć się odpowiedniej techniki podgrzewania tego zapalniczką. Do tego wydaje mi się, że tam było jednak mniej niż 20 mg. Efekt był taki, że lekko zakręciło mi się w głowie, były delikatne efekty wizualne i dźwięki brzmiały trochę inaczej, ale nic poza tym. Taki przeciętny (100 ug) trip po LSD trwający 10 minut. Byłem mega rozczarowany i zacząłem czytać o tolerancji. Po szybkim sprawdzeniu dowiedziałem się, że będę mógł spróbować ponownie za około godzinę. W międzyczasie narkotyk zaaplikował sobie mój ziomek. Raczej nie "przeszedł na drugą stronę" jak to bywa przy DMT, ale na pewno odleciał dalej niż ja - leżał na łóżku z zamkniętymi oczami i prawie się nie odzywał. Był całkiem zadowolony ze swojego tripa.

Minęła godzina i znów przyszła kolej na mnie. W tamtym momencie byłem sfrustrowany, bo chciałem dowiedzieć się o co chodzi z tym całym DMT i wiedziałem, że następnej okazji przed wybraną przeze mnie datą odejścia z tego świata już raczej nie będzie, więc rozsądek i bezpieczeństwo odsunąłem na bok i stwierdziłem, że tym razem dawkę dobiorę agresywniej.

I to, prawdopodobnie, uratowało mi życie.

Odmierzyłem 0,04 g i oprócz tego w rurce zostało jeszcze trochę z poprzedniej próby, więc na swój pierwszy prawdziwy trip DMT (nie licząc tego miałkiego godzinę wcześniej) miałem załadowane około 50 mg. Kolega zaczął podgrzewać i kiedy pojawił się dym wziąłem przepotężnego bucha - byłem na wdechu bez przerwy przez jakieś 30-40 sekund aż całkiem odpłynąłem. Zażyłem więc tyle, ile tylko moje ciało było w stanie przyjąć przed utratą przytomności. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam był jednostajny pisk/zgrzyt w uszach i że przed oczami jedna rurka zmieniała się kolejno w dwie, w trzy, w cztery... Natychmiast położyłem się na łóżku i wziąłem głęboki oddech bojąc się, że po takim buchu nie będę w stanie oddychać. Zamknąłem oczy i przez jakieś 2 sekundy widziałem kolorowe fraktale (pic rel).

To co działo się później jest nie do opisania. Zostałem kompletnie oderwany od swojego ciała i ego. Nie widziałem już fraktali tylko cały "ekran" migał mi na zmianę na czarno i czerwono, tak szybko jak to możliwe. Obudziłem się, wciąż na niesamowitym haju. Pierwsze co zrobiłem, to spojrzałem na zegarek na moim nadgarstku. Jego wskazówki kręciły się w przeciwną stronę tak szybko, jak felgi w sportowych samochodach. Teraz wiem, że chciałem zapytać ile to wszystko trwało, więc wydukałem "Ile czasu..." - ale wtedy zdałem sobie sprawę, że po pierwsze nie pamiętam co się w ogóle stało (że paliłem DMT) i od czego ten czas miałby być mierzony, ale po drugie i najważniejsze: że nie wiem czym w ogóle jest czas. Nie miałem pojęcia kim ani gdzie jestem. Rozglądałem się po pokoju starając się dojść do tego co się dzieje i przez "co" mam na myśli świat. Trochę zajęło mi ponownie zrozumienie koncepcji czasu, że jestem człowiekiem żyjącym na planecie Ziemia, mam osobowość, imię i nazwisko i że jestem u swojego kolegi.

Jak dowiedziałem się od niego później, obudziłem się po około 4 minutach. Usiadłem na łóżku, złapałem się obiema rękami za głowę i przez 10 minut wypowiadałem tylko pourywane zdania w stylu "Czekaj, co...", "Jak to, co do...". Te 4 minuty były dla mnie jak wieczność. Każde mignięcie na czarno odczuwałem jako śmierć, a na czerwono jako narodzenie i tak w kółko, niezliczone ilości razy. Byłem absolutnie poza czasem - wszystko działo się bardzo szybko, ale nie po kolei, tylko jakby jednocześnie - i poza przestrzenią - przestałem doświadczać tylko wąskiego wycinka rzeczywistości jakim jest życie jednego człowieka i byłem po prostu wszędzie. Moje poczucie tożsamości w ogóle nie istniało i byłem całym światem naraz. Zdecydowanie miałem też wrażenie, które często przewija się w trip reportach po DMT - że jestem "w domu", że już kiedyś tam byłem i że na pewno tam wrócę. Ciężko to nawet nazwać najdziwniejszym doświadczeniem na świecie, bo odczuwałem to jako coś spoza rzeczywistości jaką znamy.

Tutaj nadmienię, że nie przypisuję temu, co przeżyłem jakichś nadprzyrodzonych czy astralnych właściwości. Zdaję sobie sprawę, że były to "jedynie" odczucia wywołane przez tę substancję, która zadziałała na mój mózg w taki, a nie inny sposób i że nie było tam żadnej magii, ale nawet uciekając się do tak ezoterycznego opisu nie jestem w stanie przez tekst oddać tego, co się wtedy we mnie wydarzyło. Mam wrażenie, że choćbym dysponował pełnym słownictwem w każdym języku na świecie, to nie byłoby to możliwe. Na pewno była to najbardziej niesamowita rzecz, jaka kiedykolwiek mnie spotkała.

Później poszliśmy jeszcze do znajomych, piliśmy piwka, graliśmy w gierki - zwykły wieczór i byłem w stanie zachowywać się zupełnie normalnie, tak samo na drugi dzień. Jednak gdy tylko miałem chwilę, to wracałem myślami do tego stanu i byłem w ciężkim szoku przez to co się wydarzyło i jak się wtedy czułem. Trwał on jakieś 24h. 2 dni po tripie położyłem się na łóżku w swoim pokoju, sam. To był moment, w którym zazwyczaj zaczynały pojawiać się negatywne myśli, ale tym razem stało się coś innego.

Cisza.

Na początku nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Nie brałem nawet pod uwagę, że jest to w ogóle możliwe. Ale ta cudowna cisza była prawdziwsza niż cokolwiek innego! Minuta, dwie, pięć minut czystej ciszy w mojej głowie. Nie słyszałem już żadnych słów, był tylko spokój umysłu. Zacząłem się uśmiechać, kręcić głową z niedowierzaniem, płakać na cały głos, skakać po łóżku, śmiać się bez opamiętania, znów zalewać się łzami. Wreszcie #!$%@? byłem wolny! To było tak odmienne uczucie od tego, co działo się we mnie jeszcze kilka dni wcześniej, zupełnie jakbym urodził się na nowo. Jakby ktoś wyjął z mojej głowy mózg, usunął wszelkie toksyny, dokładnie go oczyścił, naoliwił i wsadził go z powrotem. Wciąż posiadam wspomnienia z całego mojego życia i wiem, że te doświadczenia mnie zbudowały, ale wszystko co wydarzyło się przedtem zostało oddzielone grubą kreską, a ja, na zewnątrz podobny, w środku stałem się zupełnie innym człowiekiem. Zrodzony na nowo - to chyba najlepsze określenie, którym mogę to opisać.

I oto jestem, szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej. Może nawet dopiero pierwszy raz w życiu prawdziwie szczęśliwy.

Jestem w 100% pewien, że gdyby nie to, to popełniłbym samobójstwo. Nie boję się śmierci ani ryzykownych, wymagających odwagi działań. Byłem przekonany, że z powodu mojego stanu psychicznego nie chcę dalej żyć i miałem wszystko zaplanowane od A do Z. Miałem też jaja, żeby ten plan zrealizować. A potem stało się właśnie to.

To co się ze mną działo prawdopodobnie kwalifikowało się na jakąś chorobę psychiczną (depresja, ale pewnie coś jeszcze) i ten pojedynczy trip mnie z tego wyleczył. W moim życiu w międzyczasie nie zmieniło się absolutnie nic. To nie tak, że zacząłem spotykać się z ludźmi, ćwiczyć, znalazłem super pracę, a potem zapaliłem DMT, poprawiło mi się i przypisałem zasługi tej substancji. Nie, miałem praktycznie wszystko czego w życiu na tamten moment chciałem i wciąż czułem się jak gówno, aż do tamtego wieczora. Od tamtej pory nie wracałem do tego narkotyku, bo nie czuję takiej potrzeby. W ogóle pierwszy raz w życiu czuję, że nie potrzebuję niczego, żeby być szczęśliwym. Jestem szczęśliwy tak po prostu. Może to nic specjalnego dla zwykłej osoby, ale dla mnie to najwspanialsza rzecz na świecie.

"Straciłeś na te 4 minuty samego siebie, to i się doceniłeś. Widocznie świat cię chciał." - tak podsumował tę historię wspominany wyżej ziomek, gdy mu o tym wszystkim opowiedziałem. Osobiście podoba mi się ta puenta. Dało mu też do myślenia to, że znając kogoś szmat czasu i rozmawiając z nim tak naprawdę i tak nie masz pojęcia co mu siedzi w głowie. To mój bardzo dobry kolega, a jednak nawet nie podejrzewał, że ze mną jest źle i to aż tak źle. Jednak ani on, ani nikt inny nie miał prawa tego wiedzieć, bo w ogóle o tym nie mówiłem.

Czy komukolwiek w podobnej sytuacji polecałbym zrobienie tego samego? Trudne pytanie. To doświadczenie było tak intensywne, że nie wiem czy i jak daleko byłem od załamania nerwowego albo ześwirowania. Jeśli ktoś ma myśli samobójcze, to w pierwszej kolejności powinien uderzyć do psychiatry. Mi to nie pomogło, ale wielu ludziom tak. Natomiast jeśli jesteś na 100% pewny tego, że chcesz odebrać sobie życie, to... zapal tyle DMT, ile tylko pomieszczą twoje płuca i zobacz co się stanie. W końcu nie masz nic do stracenia.

Ja zupełnie nie traktowałem tego jako lek na mój ówczesny stan. Próbowałem wcześniej innych narkotyków (#lsd oraz #mdma, które swoją drogą też miały na mnie zbawienny wpływ, ale to temat na oddzielny wpis) i po prostu chciałem doświadczyć czegoś zadziwiającego. W ogóle nie spodziewałem się, że może mi to pomóc. Na moje szczęście, nie zawsze dostaje się to, czego się oczekuje. Podobno trip po DMT nie jest taki, jakiego się chce, tylko taki, którego akurat się potrzebuje. U mnie w pełni się to sprawdziło.

Pisząc ten tekst wielokrotnie dostawałem ciarek, uśmiechałem się i płakałem. To wszystko jest po prostu niewiarygodne, nawet dla mnie i nawet rozmyślając o tym po raz setny. To nie fakt, że chciałem się zabić wywołuje we mnie takie emocje - miałem te myśli od tak dawna, że były dla mnie tak samo naturalne jak jedzenie czy spanie. To to, co stało się ze mną po tripie jest dla mnie najbardziej wzruszające.

Od tych wydarzeń minęło kilka lat, a stan tego spokoju ducha niezachwianie utrzymuje się we mnie przez cały czas. Nie mam może równowagi i cierpliwości mnicha, bo zdecydowanie odczuwam też złość, smutek, rozczarowanie i inne z tych mniej przyjemnych emocji, ale nie postrzegam tego jako coś złego i nawet największy dołek teraz jest o kilometry wyżej od najwyższej górki z okresu depresji. Miałem wtedy lepsze momenty - jak awans w pracy czy świetna zabawa w gronie znajomych - ale zawsze wiedziałem, że to tylko kwestia czasu aż negatywne myśli powrócą. Byłem przekonany, że mógłbym wygrać na loterii, znaleźć dziewczynę marzeń i nauczyć się każdej umiejętności, a i tak mój stan psychiczny byłby tak samo beznadziejny. Teraz jest odwrotnie - mam wrażenie, że na zewnątrz mogłoby się wydarzyć praktycznie cokolwiek, a i tak na dłuższą metę by mną to nie zachwiało.

Sporo się przez ten czas działo - doświadczyłem odrzucenia od dziewczyny, która mi się podobała, wejścia w związek z inną, poznaną później i ponad 2 lata relacji, o której mogę powiedzieć bardzo dużo dobrego, ale którą jednak musiałem zakończyć, co było dość smutne i bolesne. Byłem zmuszony do znalezienia innego pracodawcy i przez długi czas mi się to nie udawało, aż w końcu trafiłem jeszcze lepiej niż wcześniej. Aktywność fizyczna przeplatana kontuzjami. Rzeczy, które wcześniej na pewno by mnie podłamały teraz traktuję po prostu jako życiowy rollercoaster. Co by się nie działo - jadę dalej i podziwiam to co dzieje się dookoła. Bo dziwny, ale i piękny jest ten świat.
MuszeAleNieChce - #narkotykizawszespoko #psychodeliki #dmt #depresja #samobojstwo #ps...

źródło: comment_1621771050x1NFdgHm3WRYnQUI9tap66.jpg

Pobierz
  • 202
@MuszeAleNieChce: pamietam moj pierwszy braktrough i czytajac to Co napisales uswiadamia mnie w tym, ze psychodeliki dzialaja tak samo na wszystkich. Po za jedna roznica, ja do tego wracalem kilkadziesiat razy, az do momentu w ktorym "psychodeliki same mi przekazaly wiadomosc" ze to juz dosc i teraz trzeba zrobic zycie do konca jak najlepiej

Zrozumie Ciebie i mnie tylko garstka. Nie ma Co sciemniac psychodeliki poprawiaja jakosc i zdrowia

Zycze zdrowia.
Po za jedna roznica, ja do tego wracalem kilkadziesiat razy, az do momentu w ktorym "psychodeliki same mi przekazaly wiadomosc" ze to juz dosc i teraz trzeba zrobic zycie do konca jak najlepiej


@Cacylsback: Ja akurat w przypadku DMT poprzestałem na jednym razie, ale co innego z innymi psychodelikami. ;) Jednak w pewnym momencie zauważyłem, że wyciągnąłem z nich już wszystko co się dało. Potrafią pokazać człowiekowi bardzo wiele, jak widać
Thompson tej sluchawki Nigdy nie odlozyl i skonczyl ze srutem w czasce xD


@Cacylsback: akurat on lubił jazdę na krawędzi i łamanie wszystkich zasad tripowania to musiało się tak skończyć. Chociaż co przeżył i czego doświadczył to jego.

Podobnie było z uczniami Timmothiego Lerego gdy zostawił ich samych na jakiś czas w swoim domu. Orgie, upadek człowieka i takie tam

Sporo dobrego i jeszcze więcej zlego widział ten dom
Jakis_Leszek - > Thompson tej sluchawki Nigdy nie odlozyl i skonczyl ze srutem w czas...

źródło: comment_1621779804HPfk5TJ4BQRwu5QNk5LjbT.jpg

Pobierz