Wpis z mikrobloga

#jankostory #piesel #pies odrobinkę #narkotykizawszespoko odrobinkę #japonia #truestory #coolstory

W ostatnim wpisie obiecałem, że będzie historyjka poświęcona mojemu kumplowi-piesełowi, no i właśnie jest. To będzie kontrowersyjna opowieść, bo pewnie wielu miłośników zwierząt uzna, że niepoprawnie się tym psem opiekowałem. Jedyne, co mam na swoje usprawiedliwienie, to to, że ja się wtedy nie potrafiłem zaopiekować samym sobą, a co dopiero kimś jeszcze. Może pieseł nie miał u mnie psiego raju, ale starałem się, żeby nie czuł się gorszy od innych członków stada i traktowałem go - a właściwię ją - jak kumpla.

Ani wtedy, ani dzisiaj, nie zdecydowałbym się sam z siebie trzymać psa myśliwskiego w bloku. Wyszło to trochę przypadkiem. Na pierwszym roku studiów mieszkałem z parką, która sprawiła sobie małego piesełka. O, jaki słodki, jaki śmieszny, jaki puchaty. Potem pieseł podrósł, zaczął gryźć buty, aparaty fotograficzne i piloty do telewizora, no i zostawiać na wszystkim sierść. Po roku ta parka kupiła sobie mieszkanie na kredyt, no i ten chłopak zdecydował, że w ich nowej, wypasionej chawirze nie ma miejsca na kudłatą i rozrabiającą Łyżwę. Pieseł miał iść do schroniska. Parę dni się z tym mordowałem, ale w końcu mówię, że pies nigdzie nie idzie i zostaje ze mną - bo już się trochę z tą Łyżwą zaprzyjaźniłem. Dostałem jeszcze od tej parki 100 złotych wyprawki na nową drogę życia, i tak zostałem z wielkim, sierściastym wyżłem na 60 metrach kwadratowych w bloku.

* * *

No to po pierwsze, Łyżwa piła. Zaczęło się niewinnie, jak zawsze z alkoholem czy innymi używkami. Przychodzili do mnie znajomi, ktoś tam przypadkiem potrącił puszkę czy butelkę z piwem, Łyżwa podbiega - chłept, chłept, zlizane. Znajomi heheszki - o zobacz, jaki śmieszny pieseł, piwo pije. Dla mnie to była wygoda, że nie trzeba zaraz lecieć po ścierkę i sprzątać. Taki żywy odkurzacz, co rozlane wytarte, rozsypane wyzbierane, talerze i garnki wylizane.

Później już to było coraz mniej przypadkowe. No bo tak: miałem, dajmy na to, ostatnie 20 złotych, dla siebie chleb i pasztet, dla Łyżwy jakąś karmę, za resztę browary. Ani ja się nie najadłem, ani ona, więc nie miałem sumienia się z nią nie podzielić tymi browarami, i oboje zapijaliśmy głód. Dzieliłem po równo, no dobra, jej trochę mniej, bo miała słabszą głowę do picia i zaraz jej się łapy plątały i rozbijała się o ściany. Raz taki ziomek mi wjeżdża na sumienie, że głupi jestem, że psa alkoholizuję. Mówię mu, #!$%@?, to jest wolny pies, chce się napić, niech się napije, co ja mu będę zabraniał i stawiał w głupiej sytuacji w stadzie, że wszyscy piją, a on nie. Ziomek nie daje za wygraną i mówi, że to dlatego, że mu wody nie daję. No to zrobiłem eksperyment, nalałem do jednej miski krystalicznie czystej, źródlanej wody, do drugiej jakiegoś podłego browara za 2 złote, no i Łyżwa zdecydowanie wybrała piwo. Za to od papierosów i trawki stroniła, raz jakiś głupi koleżka chciał jej nadmuchać w nos, ale go #!$%@?łem, jakby chciała, toby sama przyszła i wdychała.

Wódy jej nie dawałem, sam mało piję mocnych alkoholi, ale i tak raz się spirytusem porobiła. Było to tak, że jechaliśmy do takiego ziomka na urodziny, te urodziny były kilkadziesiąt kilometrów dalej, w lesie obok takiej wioski, pod namiotem. Ja tam nie odczuwam za bardzo potrzeby wyróżniania się strojem i wyglądem, więc się schludnie ubrałem w dżinsy i bluzę, i stajemy z Łyżwą na stopa na wylotówce z Poznania. Zatrzymali się jacyś mili, eleganccy państwo vanem. Jedziemy, kulturalna gadka, ja student, jadę do kolegi ze studiów na urodziny na biwak, państwo wspominają stare czasy, że oni również na studiach biwakowali, a poza tym jakie mam plany, o ścisły kierunek, przyszłościowo i takie tam. No generalnie sprawiłem dobre wrażenie, i aż ci państwo chcieli zboczyć z trasy i mnie podwieźć do samego celu podróży. Wjeżdżamy więc do tej wioski, przy drodze sklep, przed sklepem banda brudnych, pstrokatych pancurów, potłuczone butelki, #!$%@? śmieci, leje się tanie wińsko, ktoś tam rzyga pod płotem, ktoś śpi na schodkach. - O, to tu, już tutaj - mówię temu państwu - państwo nas tutaj wysadzą, to są właśnie ci moi koledzy ee.. studenci. Mina tego eleganckiego małżeństwa bezcenna, ledwie się z Łyżwą wygramoliliśmy z tego vana, a już z piskiem opon znikali za zakrętem.

No i właśnie na tym biwaku gdzieś tam odszedłem porozmawiać w zaciszu z koleżanką, a Łyżwa została z tą zgrają, i oni ją tam chyba czymś spili. Bo jak wróciliśmy, to pieseł w amoku: zasypywał ognisko, kopał dziury pod namiotami, przewracał te namioty, porywał plecaki i śpiwory. Chcieli mi zlinczować tego pieseła, ale w porę się zjawiłem i załagodziłem sytuację, zwalając całą winę na nich, że kto to widział psu alkohol dawać.

Miałem też z Łyżwą krótkotrwały romans, ale to było bardziej na pokaz. Bo tak: nauczyliśmy się razem jeździć rowerem, to znaczy ja jechałem, a Łyżwa biegła obok przedniego koła. Na początku szło nieskładnie, ale pierwsza gleba, kiedy ja przeleciałem przez kierownik a Łyżwa wplątała się w szprychy, nauczyła nas koordynacji. Jeździłem więc z nią wszędzie, i zabierałem, gdzie się dało, żeby nie siedziała sama w bloku. No i raz pojechaliśmy przez całe miasto, w lato, z kilka kilometrów do ziomka. Pierwsze co, jak tam wbiłem, to złapałem jakiś pierwszy lepszy garnek z szafki, i nalałem piesełowi wody. Pies chłepce, gadamy z ziomkiem, a tu się zjawia jego współlokatorka i wszczyna raban: że jak to, że pies z jej garnka wodę pije, że jak to tak można, że on ma w pysku zarazki. No to się zdenerwowałem, przyklęknąłem, poszedłem z Łyżwą w soczystego śliniaka (pocałunek z języczkiem) i powiedziałem tej lasce, że może ona ma zarazki w pysku, ale mój pies nie. I potem jeszcze parę razy się przy tej dziewczynie całowałem z Łyżwą, żeby zrobić jej na złość.

Innym razem pojechałem z Łyżwą do takiego innego ziomka, pociągiem, ale z rowerem. Ten ziomek to materiał na zupełnie oddzielną opowieść, ale przybliżę tu w skrócie: gość mieszkał w chacie w środku lasu, było to opuszczone popegeerowskie gospodarstwo. Dogadał się z właścicielem, że on tam będzie siedział i pilnował dobytku, ani nie będzie za to mieszkanie tam płacił, ani ten właściciel nie będzie płacił jemu. Ta chata leżała 8 kilometrów od najbliższych miejscowości. Ten mój ziomek cały ten las i pola w promieniu tych 8 kilometrów zamienił w jedną wielką plantację ganji. Jeździł po okolicy dwusuwowym produktem motoryzacyjnopodobnym rodem z NRD, i rozsiewał nasionka na każdej wolnej spotkanej polance. Oczywiście nie miał czasu tego wszystkiego doglądać, wiele z tego mu wycięli rolnicy, zjadły sarny, wiele nie przypilnował i dopuścił do zapylenia, ale i tak materiału różnej jakości miał na tej swojej chacie mnóstwo. Lubiłem tam do niego przyjeżdżać, nie paliliśmy tam papierosów, tylko mieszaliśmy sobie pół na pół tytoń z trawką, i cały dzień można było leżeć i odpalać blanta od blanta. Ale to była taka lekka, swojska trawka, nie żadne skuny. No i ten ziomek też żył trochę w swoim własnym świecie, nic go nie dziwiło, więc swobodnie się tam czułem i mogłem sobie cały dzień rysować, wymyślać jakieś gry, albo łazić po lesie, i nikt się o nic nie czepiał.

No więc raz pojechaliśmy do niego z Łyżwą tym pociągiem i z rowerem. Na stacji przesiadkowej, kilkadziesiąt kilometrów od celu, okazało się, że w sobotę pociąg nie kursuje i następny będzie dopiero o 9 rano. No to trudno, Łyżwa, jedziemy rowerem. Zapytałem się w jakimś ogródku piwnym o drogę, goście zrobili duże oczy, panie, to jest jeszcze 40 kilometrów. 40 do tego miasteczka, a do tego ziomka jeszcze było kilkanaście w las. Jeszcze mnie ci piwosze w tym ogródku ostrzegli, że jak mnie greenpeace zobaczy, to mi psa zabierze, bo taki chudy. Podniosłem koszulkę, pokazałem żebra, i mówię, że sam lepiej nie jadam. (Ale teraz, jak się ogarnąłem, to już jestem trochę gruby)

Do zmroku przejechaliśmy może z połowę trasy, w końcu było tak ciemno, a trasa tak bardzo szybkiego ruchu, a ja tak bardzo bez światełka, że zdecydowaliśmy się na nocleg. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o surwiwalu, i wybrałem na obozowisko podmokłą łąkę:/ Co się wtedy znienawidziłem komarów, to nie wiem, okryłem się gazetami, ale i tak małe #!$%@? znajdywały jakiś nieodsłoniety kawałek ciała. Rozpaliłem ognisko, żeby je odgonić, ale nie pomyślałem o tym, że Łyżwa na trzeźwo się boi ognia, i gdzieś uciekła. No nic, zgasiłem płomień, idę jej szukać. Idę, idę, dotarłem do jakichś torów, wołam: Łyżwa, Łyżwa, i słyszę jej skamlący głos jakby z podziemi. Przestraszyłem się trochę, o co tu chodzi, trawa coraz niższa, ale pieseła ani widu, choć płacz słychać coraz wyraźniej. Zagadka się wyjaśniła, kiedy nagle - jebudu! - wpadłem w tę samą studzienkę kanalizacyjną co ona. Po pas w jakiejś brei, po omacku złapałem ją za łapę i wyrzuciłem na zewnątrz, sam też się jakoś wygramoliłem. Dotrwaliśmy tak mokrzy i ubłoceni do świtu, i ruszyliśmy dalej. Potem miałem zakażenie krwi od tego szlamu, bo rozdrapałem te komarowe ukąszenia i wtarłem sobie ten syf w rany.

Ta wycieczka jeszcze bardziej nas zbliżyła do siebie, bo jak się umyliśmy w jakiejś rzeczce, to nakupiłem w najbliższym sklepie kiełbasy, wodę i po browarku, i już jechaliśmy powoli, co rusz robiąc sobie przystanek i dzieląc się po równi zapasami. Jak w końcu dotarliśmy do tego ziomka, to spaliśmy jak kamienie przez kilkanaście godzin.

Ten leśny ziomek miał ksywę Guma - jest to chyba jedyna ksywa, której w tych opowieściach nie zmieniam, bo nie mogę znaleźć równie trafnego zamiennika. Nazywano go Guma, bo czas i przestrzeń były dla niego nieskończenie elastyczne i rozciągliwe. Zresztą, nie ma się co dziwić, gość mieszkał kilka lat sam w głuszy, bez telefonu ani internetu, za to z nielimitowanymi zapasmi trawki i grzybów. Co on tam miał w bani po tylu latach psychodelizowania się samemu, to nie wiem, ale w porównaniu do innych moich znajomych trzymał się nadzwyczaj dobrze. Jedynie z tą czasoprzestrzenią miał problemy: jeśli mówił, że zjawi się za chwilę, to mogło być to za chwilę, jutro, albo za miesiąc. Jeśli wpadł na wieczór na herbatę, to mógł wpaść na wieczór, na parę dni, albo na tydzień. Jeśli coś miało być za najbliższym zakrętem, to mogło to być za najbliższym zakrętem, ale mogło też być za następnym, albo w ogóle dopiero za kilka kilometrów. Obcując z nim, trzeba się było przyzwyczaić do tego specyficznego pojmowania czasu i odległości, zresztą, wystarczyło parę dni pomieszkać w tej chacie, i samemu się taką optykę przyjmowało.

Podobnie było z różnymi pracami porządkowymi, jakie czasem trzeba było na tym gospodarstwie przeprowadzić. Było trochę jak w tym kawale: przecieka dach, trzeba go załatać. No ale teraz pada, w deszcz przecież nie będziemy łatać, a gdy następnego dnia była ładna pogoda, to też bez sensu, bo przecież teraz nie pada, więc nie cieknie. Mimo to zdarzało się, że Guma ni z tego, ni z owego robił wszystkim pobudkę, i gonił do pracy. Ulatnialiśmy się wtedy z Łyżwą "na spacer".

No i raz się tak właśnie ulotniliśmy z Łyżwą na spacer, a właściwie pobiegać. Biegnę sobie przez las, boso, bez koszulki, oczywiście zjarany, a tu nagle patrzę: strzała wbita w ziemię. Podniosłem nieco zdziwiony, idziemy dalej: znowu strzała. Domyśliłem się, czyje te strzały mogą być. Kilka kilometrów od Gumichaty, też w popegeerowskiej ruderze, też samotnie, mieszkał sen-sei. To był gość, który miał już któryś tam dan we wschodniej sztuce walki. Ten dan był tak wysoki, że on po niego musiał lecieć do Japonii - bo w Polsce nie było wyższego "stopniem", który mógłby mu ten dan nadać. To był starszy mężczyzna, koło pięćdziesiątki, bardzo charyzmatyczny. Parę razy był u nas na ognisku, my tam gadamy, sprzeczamy się, dyskutujemy, on nic. Dopiero na koniec się odzywał, siedząc majestatycznie, z dłońmi wspartymi na kolanach. Zapadała cisza, on mówił jedno-dwa zdania, a nam rozdziwiwały sie gęby, bo on w tych kilku słowach perfekcyjnie puentował całą dyskusję i mówił coś tak mądrego, że nam nie pozostawało już nic do dodania.

On, w przeciwieństwie do Gumy, nie tylko mieszkał na gospodarstwie, ale też uprawiał rolę i hodował zwierzęta. Tyle że to gospodarstwo wyglądało na strasznie zaniedbane, to znaczy wszystko było na swoim miejscu, ale brak w tym było ładu, takiej kobiecej ręki. W obdrapanym domu sen-seia nigdy nie byłem, nawet jak pracowaliśmy u niego na obozie sportowym dla dzieci, to wszyscy spaliśmy w namiotach a wejść do domu mistrza mógł tylko jego uczeń, sen-pai. (Którym był, nie zgadlibyście, dyskordianin z opowieści o pizganiu się po ryjach po wódzie i piciu wywaru z muchomorów). Po tej historii ze strzałami dowiedziałem się, dlaczego nie każdy powinien tam włazić.

No więc znalazłem te strzały, i domyśliłem się, że to tego sen-seia. No nic, myślę, trzeba pobiec i oddać. I tak zrobiłem, po drodze do niego jeszcze kilka tych strzał znalazłem. Ten się ucieszył, powiedział w progu, że był u niego kolega, z którym strzelali z łuku bloczkowego i nie sądzili, że aż tak daleko to niesie. Gadka szmatka, i z wdzięczności zaprosił mnie na herbatę. Łyżwa dostała michę i została na zewnątrz, a ja wchodzę do tego obskurnego, obdrapanego domu, przeciskam się przez jakiś wąski korytarzyk z pajęczynami, rurami i szmatami, wchodzę do pokoiku, który mi wskazał, i - szok.

To była Japonia. Na ścianach wisiały katany i wakizashi, na drewnianych stojakach naginaty i inne włócznie, na podzłodze i sofach rozpościerały się skóry dzikich zwierząt. Maski samurajów, porcelanowe imbryczki i czajniczki do parzenia hernaty, papierowe ozdoby, lampiony, malowidła, obrazki, łuki, strzały, gadżety i broń wszelkiej maści. Zrozumiałem, czemu z zewnątrz to wszystko wyglądało tak niepozornie, on często wyjeżdżał a to do tej Japonii, a to do innych orientalnych krajów, a te wszystkie skarby skromniutko i cichutko tam sobie leżały w tej obdrapanej chatce. (Mogę o tym pisać, bo on już tam nie mieszka).

Przycupnąłem, bosy, spizgany i bez koszulki, na skrawku jakiejś kudłatej skóry, siorbałem tę orientalną herbatę, i onieśmielony słuchałem. Gość zrobił mi osobisty wykład na temat historii łuku i kuszy, nie tylko w krajach dalekiego wschodu, ale i w średniowiecznej Europie. O tym, że szczątki kuszy znajdowano już przy terakotowej armii w Chinach, że w Europie wymyślono ją na nowo tysiące lat później, o tym, jak niby była zakazana przez papieża ale powszechnie jej używano. Po prostu pełna ciekawostek opowieść w stylu Jędrka z zamku Chojnik, tylko że w wydaniu orientalnym. Kurczę, jakby mi było dane zobaczyć się z nim kiedyś jeszcze, to może namówię na jakieś AMA.

* * *

I takie to różne przygody miałem z tą Łyżwą, zabierałem ją, gdzie się dało, może nie zawsze mieliśmy co jeść, ale starałem się nie faworyzować siebie i wynagradzać jej przygodami ten niezby wesoły los pieseła w bloku. Parę razy mi się Łyżwa odwdzięczała, nie tylko wtedy, kiedy porobiony czymś ledwie zipiałem, i była jedyną żywą osobą w pobliżu, do której mogłem się odezwać, przytulić, czy ogrzać. Kiedyś - w czasach po bieluniu, kiedy nie mogłem za bardzo jarać w domu bo mnie dziewczyny zjebywały, pojechałem sobie z Łyżwą rowerem na kampus na Morasko, wypić nad jeziorkiem piwko i zapalić. Podjeżdża biała skoda, myślę - zgubili się, przecież ta droga nigdzie nie prowadzi - a tu wysiada dwóch typów i "dzień dobry komenda miejska policji w Poznaniu". Zdążyłem odłożyć tego blanta w trawę, ale oni już szykują latarki, żeby świecić, co ja tu robię. Wtedy z krzaków wybiega Łyżwa, jęzor na wierzchu, a policjanci momentalnie odwrót - a, pan widzę z pieskiem, to nie przeszkadzamy. I w ogóle, w wyprawach po grzyby, czy jak hodowałem w lesie parę krzaków, to Łyżwa nieraz była moim usprawiedliwieniem, dzięki któremu ktoś przestawał się zastanawiać, dlaczego łażę sam po łąkach czy lesie.

* * *

No ale minęło tak parę lat wojaży i przygód, i Łyżwa zaczęła chorować. Coraz częściej budziła się w nocy, złaziła z łóżka i tylko dyszała mi ciężko do ucha. Brzuch ją bolał, nie dawała się głaskać. Na siku znosiłem i wnosiłem ją z trzeciego piętra, bo nie miała już sił chodzić po schodach. Poszliśmy do weterynarza, babka była miła, i w ogóle spoko, ale diagnozy nie umiała wystawić. Przepisała leki, i to takie dla dzieci, (ta sama substancja, ale tańsze niż psie), nie pomagały. Zrobiliśmy badania krwi, kału, żadnych wniosków. W końcu na USG wyszło, że Łyżwa ma torbiel na jajniku. Pani weterynarz mówi, że w sumie nie wiadomo, czy to od tego. Że prawdopodobnie to chłoniak, albo inny nowotwór, i że można wyciąć te torbiele, ale jest niewielka szansa, że to pomoże. Operację wyceniła na kilkaset złotych. Chwilę się wahałem, bo nie miałem takiego siana, ale pogadałem z siostrą, z ziomkami, i wszyscy mówią, że staną na głowię, załatwią hajs, że póki jest szansa, trzeba Łyżwę ratować. Oddzwoniłem od razu do tej pani, i mówię, że się zdecydowałem, że koszta są nieważne i że spróbujemy. Ale to było tuż przed świętami wielkanocnymi, i najbliższy termin na tę operację był dopiero po nich. Nie pojechałem na te święta do domu, spędziłem je we dwoje z konającą Łyżwą. Jak już przyszedł ten dzień, pojechaliśmy na zabieg. Ale pani spojrzała na pieseła, i powiedziała, że już za późno. Że pieseł nie da już rady wyjść ze znieczulenia. Mówię, że jeśli jest choć cień szansy, to spróbujmy, że nawet jak się nie uda, to wszystko pokryję i nie bedę miał tej pani za złe. Ale powiedziała mi, że szansy już nie ma. Że ona się tego nie podejmie, a jeśli znajdę innego weterynarza, który zgodzi się operować, to będzie to jakiś szarlatan próbujący naciągnąć mnie na kasę, a nie lekarz. "Zrobi pan, jak zechce" - powiedziała ta mądra pani - "proszę się tylko zastanowić, czy chce pan tę operację zrobić dla niej, czy dla siebie. Bo jeśli myśli pan o niej, to może jej pan pomóc tylko w jeden sposób." Odwróciłem się, żeby ukryć płacz, wziąłem Łyżwę na ręce, i powiedziałem pani, że wrócimy za chwilę.

* * *

leżeliśmy na łące,

trawa była wysoka,

ja darłem mordę przez łzy

a Ty śmiałaś się,

obnażając niedotlenione dziąsła.

I brzuszek miałaś pełen przedśmiertnego płynu,

taki balon jak wtedy, gdy mi #!$%@?łaś całą zamrożoną kurę.

I tak śmiesznie dyndały Ci nóżki,

kiedy Cię niosłem uśpić.

* * *

Nie rozmyślam za bardzo, czy jest jakieś życie po życiu, ale jeśli miałoby być, to w pierwszej kolejności chciałbym, żeby było niebo dla piesełów. Bo jak tylko dla ludzi, to bez sensu. Przypominam sobie czasem jakieś dawne miłości, wygasłe przyjaźnie, ziomków, którzy się porozjeżdżali, ale kurczę, za nikim tak nie tęsknię jak za tym kudłatym piesełem.

* * *

Brakuje mi czasem Ciebie.

Nawet Twojej #!$%@?ącej sierści w pościeli mi brakuje.

I odżywiać się muszę inaczej, nie mogę już zostawiać odpadków, bo nie mam co z nimi robić.

I jakoś głupiej mi chodzić do lasu pogadać samemu,

Chociaż może to lepiej dla mojego zdrowia.

I napiszę Ci jeszcze co u mnie.

Rower mam u Gumy, więc byśmy nie pojeździli za bardzo.

Mama ma, ale dużo nie pożyczam, żeby za szybko nie zepsuć.

Marek był niedawno, szkoda, że umarłaś, bo na pewno kupiłby Ci puchę.

Z Pastorem się trochę koleguję.

On też traktował Cię jak człowieka i mówił:

"#!$%@? z fotela",

a nie:

"Czy piesio wpuści pancię na fotel?"

Jogi się przeprowadził i mnie rzadziej odwiedza.

A zamiast Pauliny mieszka Dagmara.

Śmiesznie by było, jakbyś jej czasem podkradła coś do jedzenia,

bo ona ma dużo jedzenia, więc na pewno byś znalazła jakiś smakołyk dla siebie.

I jest inny pies w naszej klatce. Taki szczeniak, więc pewnie byś go ofuknęła,

ale zawsze to jakiś sąsiad na łapach.

I #!$%@? koty się rozpanoszyły pod blokiem.

Czasem próbuję pogonić jakiegoś,

ale gdzie mi tam do Ciebie.
  • 47