Wpis z mikrobloga

668 354 + 1 167 = 669 521

Maraton rowerowy dookoła Polski część Góry. Pełna wersja maratonu odbywa się do 4 lata, natomiast pomiędzy są edycję Wschód, Zachód oraz Góry. Trochę dużo tekstu, ale zapraszam do relacji Gór ( ͡º ͜ʖ͡º)

W Łańcucie wsiadam w dumnie brzmiący IC Hetman i na dzień dobry stoimy prawie dwie godziny – podobno był jakiś problem z nie zamykającymi się drzwiami. No nic. Do Wrocławia przyjeżdżam akurat żeby zdążyć na ostatni pociąg KD do Szklarskiej Poręby. Ten z kolei stoi dodatkowe 40 minut na peronie. Do celu docieram sporo po czasie, a jeszcze zostaje mi kilkanaście kilometrów do Świeradowa Zdroju. W hoteliku melduję się późno wieczorem.

Rano śniadanie na wypasie i ogarniam sprzęty: pakuję się, ładuję elektronikę. Początkowo pada deszcz, jednak przed południem nawet nieźle się wypogadza. Po 10 dojeżdżam do Stacji Kultura, akurat spotykam chłopaków z CDDP. Odbieram swój pakiet, ostatnie poprawki i czekamy na start. Ten odbywa się w grupach kilkuosobowych – moja kolej jest o 12.20. Jadę w kategorii solo, nazwa mówi dokładnie to, z czym się kojarzy – mam jechać sam, z wszystkimi problemami sobie też tak radzić.

12.20 i ruszamy. Na dzień dobry długi, chociaż łagodny podjazd do Szklarskiej. Podjazd na sam początek to dobry pomysł – grupa rozciągnęła się tak, że co kilkaset metrów jedzie jakiś uczestnik. Ze Szklarskiej długi zjazd z widokami na Karkonosze i Kotlinę Jeleniogórską. Jedziemy skrajem Kotliny przez dość zurbanizowane obszary, dopiero za Kowarami robi się luźno. W okolicach Lubawki wyprzedza mnie Jędrzej Gąsiorowski, który startował 10 minut po mnie – widzę go pewnie ostatni raz na trasie więc krzyczę „do zobaczenia na mecie”. W Głuszycy na setnym kilometrze zatrzymuję się w sklepie i uzupełniam płyny. Powoli wjeżdżam w Kotlinę Kłodzką. W tych rejonach byłem dopiero raz, na RTP – i zapamiętałem stąd sporo kiepskich dróg. Niewiele się przez te dwa lata zmieniło, chwila moment i jadę starymi, połatanymi asfaltami. Za Nową Rudą jedzie chwilkę ze mną jakiś lokals (kibice mogą jechać ze mną do 15 minut, wg regulaminu). Mijam Radków, gdzie robię pamiątkową fotę i jadę przez Góry Stołowe i Kręgielny Trakt. Trzeba tu trochę uważać, bo trakt to kostka, co prawda dobrze spasowana, ale jednak kostka i chwilami lekki szuterek. Z Traktu wbijam na Drogę Stu Zakrętów do Kudowej – trafiam na niemal pustą drogę, dzięki czemu zjazd był ekstra. Kudową mijam wieczorową porą, przeróżne zapachy drażnią mój nos i żołądek, jednak postanowiłem sobie za cel dojechać do Międzylesia. Dodatkowo trochę się chmurzy i wiem, że w ciągu dwóch-trzech godzin nad Kotlinę przyjdzie konkretna burza. Nie zatrzymuję się więc, podjeżdżam pod Zieleniec i następnie jadę tuż przy czeskiej granicy w stronę Międzylesia. Po drugiej stronie granicy, kilkaset metrów obok, w tamtym roku temu jechałem RTP. Na jednym z podjazdów doganiam Jędrka - czyli jednak zobaczyłem go szybciej niż na mecie. Praktycznie do Międzylesia jedziemy w zasięgu wzroku – na podjazdach go doganiam, na prostych mi ucieka. Od kilkunastu minut konkretnie się błyska, przed samym Międzylesiem zaczyna kropić. Mijam sklepy i kieruję się do Orlenu, na granicy miasta. W samą porę, bo kilka minut później burza jest już nad nami. Rzut okiem na radar i decyduję się posiedzieć tu dopóki przestanie walić piorunami. Na Orlenie jest już kilka osób, między innymi Marcin Wiktorowicz, z którym poznałem się na tegorocznym Podróżniku. Czas ten wykorzystujemy na ładowanie elektroniki, kawa, jedzenie. Po jakiejś godzinie decyduję się jechać – jeszcze leje, ale przynajmniej już jest trochę bezpieczniej. Marcin jeszcze chwilę zostaje, a ja ruszam. Wyszło na jedno, bo pół godziny później mnie dogania. Deszcz też trochę osłabł i lekko po ponad godzinie przestało padać. Za to na drodze leżało sporo gałęzi – jednak decyzja, żeby najgorsze przeczekać w bezpiecznym miejscu była słuszna.

Dalej jadę drogą, którą jechałem RTP – nawet kojarzyłem miejsce, gdzie wtedy kimałem. Warunki pogodowe były podobne – również padał deszcz, tylko wtedy świtało. Mijam Stronie Śląskie i zbliżam się do Lądka. Znów dogania mnie Marcin, który decyduje się na stop na Orlenie. Ja mam jakiś dziwny przypływ mocy, więc korzystam i pędzę dalej. Za Złotym Stokiem wjeżdżamy na chwilę do Czech. Dalsze kilometry to jazda mniej więcej wzdłuż czeskiej granicy, po stosunkowo płaskich terenach. Gdzieś w rejonie Głuchołazów robi się jasno. Jest pochmurnie i mgliście, łapie mnie trochę zamułka, ale jadę dalej. W międzyczasie ze dwa razy poprawiam sobie siodełko, bo mocno przesuwało się do tyłu – nie dokręciłem śruby.

Powoli na horyzoncie pojawiają się jakieś większe wzniesienia: dojeżdżam do Cieszyna. Tu ruch całkiem spory, zatrzymuję się tylko po uzupełnienie płynów i jadę dalej. Pod sklepem spotykam Górala Nizinnego. Kawałek za miastem dołącza do mnie na chwilę starszy jegomość, który wyjechał na spotkanie uczestnikom i zgodnie z regulaminem, jedzie sobie z nimi kilka minut. Dojeżdżam do Ustronia i w stronę Wisły jadę bardzo ruchliwą drogą. W samej Wiśle widać efekty wczorajszych burz – na drodze mnóstwo błota, kamieni i wody. Ta droga jeszcze wczoraj była nieprzejezdna, właśnie ze względu na błoto. Za Wisłą podjazd na Kubalonkę – mocno mnie wymęczył, zrobiło się upalnie i duszno. W Istebnej przerwa na płyny i arbuza. W Jaworzynce odbijam na zachód. Jadę fajną leśną drogą, na której ze trzy lub cztery raz leżały powalone drzewa, które trzeba było obchodzić. Mijam Milówkę, jest upalnie i tu znów łapie mnie zamuła. W ogóle nie potrafię się w tym momencie cieszyć z okolicy, więc początek Beskidu Żywieckiego raczej mnie nie zachwyca, delikatnie mówiąc. W takim nieciekawym humorze jakoś dojeżdżam w rejon Suchej Beskidzkiej, po drodze zaliczając kilka przystanków na picie, bo upał był konkretny. Skręcam na Zawoję i niedługo później rozpoczynam podjazd na Przełęcz Krowiarki. Pojawia się Babia Góra więc humor trochę poprawion, jednak sam wspin idzie mi średnio. W sumie mam już przeszło 600 km w nogach i zaczynam to czuć. Na podjeździe mija mnie Góral Nizinny czyli Adam Szczygieł i szybko mi znika. W końcu przełęcz zdobywam i ja, teraz czas na długi zjazd do Jabłonki. Tu zaczynam mieć mocną pokusę ogarnięcia sobie jakiegoś noclegu. Początkowo planowałem dojechać do Głodówki i tam coś zjeść, ewentualnie się drzemnąć. Jednak zachód słońca mam już za sobą, a do Głodówki jeszcze 60 km – w tym sporo podjazdów. Nie podjąłem żadnej decyzji odnośnie noclegu, siadam na rower i na razie jadę. Dojeżdżam do Czarnego Dunajca – owiany złą sławą ruchliwy odcinek drogi Jabłonka – Czarny Dunajec mam na szczęście za sobą. W tym ostatnim tuż przy drodze mijam knajpę – zjeżdżam do niej na porządną kolację, ogarniam też elektronikę i ubieram się trochę. Ruszam dalej, już po ciemku. Gdzieś przed Chochołowem wyprzedza mnie na pełnej jakiś cwel w bmw, oczywiście na centymetry i specjalnie gazując. Jaką mam wielką satysfakcję, gdy za kilka minut widzę go w towarzystwie drogówki – aż mi się cieplej na serduszku zrobiło. Dalej mijam Kościelisko i wjeżdżam w tętniące życiem nocnym Zakopane. Jest niesamowicie gorąco, ubrane rękawki i nogawki podwijam, bo pocę się od jazdy po płaskim, co dopiero pod górę. Czeka mnie teraz sporo zjazdów i podjazdów drogą Oswalda Balzera. Na jednym z takich podjazdów, przy całkiem sporej prędkości widzę w świetle lampki, jak przez drogę skacze sobie żaba. Jeden skok, drugi i trzeci niestety skończył się na moim kole – ja przy prędkości prawie 60 km/h nie mogłem zrobić gwałtownego ruchu. Usłyszałem gruchnięcie i poczułem jak coś mokrego chlapnęło mi na nogę. Żabo, to było niechcący.

Kilkanaście minut później dojeżdżam do Głodówki, to chyba nawet najwyższy punkt na trasie całego maratonu. Nie zatrzymuję się tam bo i po co – jest już późno, dobrze, że pojadłem wcześniej. Dalej zjazd przez Bukowinę Tatrzańską i podjazd na Łapszankę od Jurgowa. Tu ten początkowy fragment mnie pokonuje i kawałek prowadzę. Kiedyś wrócę na świeżo i wyrównam rachunki z tym podjazdem. Kawałek dalej mogę już jechać, na Łapszance panorama na Tatry po ciemku, jednak coś tam widać – akurat zachodzący Księżyc ładnie podświetlał grań. Teraz trochę zjazdu, przez Łapsze aż do Niedzicy. Za Niedzicą jeszcze krótki wspin przez Pieniny. Zatrzymuję się w połowie i siadam, a właściwie kładę się na chwilę na asfalcie i podziwiam gwiazdy i odległe błyski burzy, która jak się okazało była gdzieś nad Częstochową. Fajnie się leży, ale trzeba jechać dalej, bo zaczęło mi się robić zbyt wygodnie. Dojeżdżam do Krościenka, nagle łapie mnie potężny kryzys. Sprawdzam mapę: za 19 km będzie Orlen w Zabrzeżu, byle tam dojechać. Po jakichś dwóch czy trzech kilometrach wydaje mi się, że jadę torowiskiem, a linie na drodze to tory. Mózgu, musisz odpocząć. Zatrzymuję się na najbliższym przystanku i ustawiam budzik za 9 minut. To wystarcza, do Orlenu dojeżdżam już prawie trzeźwy. Dodatkowo gęste, zimne mgły nie pozwalają mi zasnąć. Na Orlenie robię sobie drzemkę na tarasie – jak się okazało był to głupi pomysł, bo mimo nocnej pory co chwilę ktoś przyjeżdżał tankować i w przerwie palić fajki przy tym tarasie. No ale dobra, 25 minut jakoś przeleżałem. Jeszcze kawa, hot-dog i ruszam. Teraz czeka mnie ciekawy fragment, do którego przygotował mnie kolega, który z tych stron pochodzi i stwierdził, że podjazd i przede wszystkim zjazd przez Cebulówkę w stronę Brzyny w nocy na pewno będzie ciekawym przeżyciem. No cóż, miał rację. Początkowo dzielnie walczę z podjazdem, jednak po chwili odpuszczam i po raz drugi wprowadzam rower. Chwilami jest mi aż ciężko iść, co dopiero jechać. Co jakiś czas próbuję jechać, by po kilkudziesięciu metrach znów zejść i prowadzić. Dość szybko zdobywam wysokość, nachylenie jest tu konkretne. Widoki zapewne też są zacne, co prawda zaczyna lekko świtać, ale wszystko spowite jest mgłą, bo jadę w chmurze. Jak się okazało wpych to dopiero połowa atrakcji – został jeszcze równie stromy zjazd. Droga jest wąska i kręta, bardzo szybko nabiera się prędkości. Jadę slalomem na tej wąskiej drodze, palce aż mi drętwieją od zaciskania hamulców. Gdybym miał tarczówki, a najlepiej hydraulikę, zdecydowanie lepiej by mi się zjeżdżało. Po kilku minutach droga się prostuje, mogę puścić hamulce i nacieszyć się dalszą częścią zjazdu. Jeszcze kilka niewielkich podjazdów i dojeżdżam do okolic Rytra i doliny Popradu, wzdłuż którego będę jechał kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Pogoda się schrzaniła jeszcze bardziej, zaczyna padać mżawka, chwilami słaby deszcz. Ruchliwą drogą 67 dojeżdżam do Piwnicznej i dalej wzdłuż Popradu i słowackiej granicy. Ten fragment bardzo mi się podobał – niewielki ruch i ładne widoki, mimo kiepskiej pogody. Mijam Zubrzyk, Żegiestów i powoli dojeżdżam do Muszyny. Kawałek dalej w Tyliczu robię przerwę na picie i zapasy. Kolejne kilometry to na przemian jazda we mgle, podjazd, zjazd, mijane krowy, cerkiew, znów podjazd, mgła, i tak dalej. Czyli Beskid Niski w pigułce, dodatkowo z kiepską pogodą, przez co widoków nie miałem zbyt spektakularnych. Ale za to było bardzo klimatycznie. Kawałek za Przełęczą Małastowską dobijam do DW łączącej Gorlice z Nowym Żmigrodem. Mniej więcej na wysokości Folusza droga jest zastawiona znakami, informującymi o remoncie mostu. Informacja o remoncie była też wcześniej, jednak wiadomo – rowerem zawsze się da. Jakież było moje – i zapewne nie tylko moje – zdziwienie, gdy okazało się, że mostu po prostu nie ma. Wyglądało to na świeżą robotę, bo po drugiej stronie rzeczki maszyny jeszcze rozpieprzały betonowe przęsła. Zerkam na ślad, no tędy prowadzi. Schodzę do koryta rzeczki: nie jest duża, ale wokół jest mnóstwo błota. Kombinuję kilka minut, jak tu przejść. W końcu przechodzę po prawej stronie od byłego mostu, trochę się pomoczyłem, chociaż było płytko. Na koniec miałem jeszcze wspinaczkę z rowerem po stromej skarpie. Ruszam dalej, w międzyczasie zerkam na relację na stronie - info o braku mostu już jest.

Jadę dalej, podjazd i zjazd do Krempnej, przerwa na lody. Tutaj wkraczam w „moje” rejony więc liczę, że będzie mi się lepiej jechało. Akurat się rozpogodziło, wyszło słońce, zaczęło się robić duszno. W Jaśliskach kolejna przerwa na sklep, w takiej duchocie i upale bidony bardzo szybko się opróżniały. Mijam Moszczaniec, Wisłok Wielki, Czystogarb. Nie jedzie mi się tak dobrze jak bym sobie tego życzył, upał daje się we znaki. Dodatkowo odzywają się otarcia na tyłku i obolałe dłonie, więc zarówno jazda na siedząco jak i na stojąco jest mocno dokuczliwa. Ale cisnę dalej, na Komańczę. Kilkanaście minut za mną ciśnie Góral – i wiem, że ciśnie mocno. W Komańczy zatrzymuję się w barze, który od zawsze serwuje to samo, czyli kilka odgrzewanych fast foodów. Zamawiam bigos, pierogi i kawę z lodami. Część pierogów ląduje niechcący na ziemi, więc nie do końca jestem usatysfakcjonowany z obiadu, no ale trudno. Zbieram się i ruszam. Więcej ciepłych posiłków nie planuję, zresztą chciałem zjeść jeszcze przed Bieszczadami – nie wiadomo, ile bym tam czekał na jedzenie.

No to jadę dalej. Po prawej stronie Pasmo Graniczne, po lewej Wysoki Dział. Kilka długich prostych, kilka podjazdów i zjazdów i już mijam Cisną. Lecę dalej, bo chcę sobie pooglądać połoniny, póki jeszcze jest widno. Zdążyłem, chwilę później jest już całkiem ciemno. W Wetlinie ostatni raz uzupełniam płyny i ogień. Zostało mi nieco ponad 100 km. Za Wetliną wspinaczka na przełęcz Wyżnią, później lodowaty zjazd. Dalej Przełęcz Wyżniańska, tu już ubieram się, bo wiem że w dolinach będzie zimno. Dłuugi zjazd do Ustrzyk Górnych, dalej przez Stuposiany do Lutowisk. W Czarnej zatrzymuje mnie patrol policji i pyta dokąd to taką porą jadę sobie. Przypomniał mi się Maraton Podróżnika i kilkunastominutowa kontrola grupy w której akurat jechałem (panowie byli strasznymi służbistami), więc mówię że to ważny maraton z Świeradowa do Przemyśla i to na czas i w ogóle. W takim razie proszę jechać, słyszę, no to jadę. Mijam mocno zamglone Ustrzyki Dolne i Krościenko. Za Krościenkiem próbuję wymienić akumulatorek w lampce – okazuje się, że ostatni zapasowy nie działa. Druga lampka świeci się już na żółto, chwilami czerwono, więc też nie pociągnie długo. Dodatkowo w telefonie zostało mi 3% baterii. Wyłączam go, żeby na mecie napisać sms META. Powerbanki już bez mocy, ogólnie jest wesoło. No ale jadę dalej, co chwila oglądam się za siebie oczekując światła roweru Górala. W Jureczkowej odbijam w prawo, na Arłamów.

Ogólnie do tego momentu uważałem, że to chyba najlepiej psychicznie przejechany ultra w moim życiu. „Po cholerę się na to pisałem” padło tylko raz, gdzieś w okolicy trzechsetnego kilometra, więc bardzo wcześnie. Ani razu nie użyłem słuchawek, to już o czymś świadczy. Jednak jechałem już 60 h bez snu, więc prędzej czy później musiało się to na mnie zemścić. I właśnie tu popełniłem błąd. Z Jureczkowej na Braniów jest krótki, ale intensywny podjazd. Przystąpiłem do niego z marszu, nie ściągałem więc z siebie ciepłych ubrań. Bardzo szybko zrobiło mi się ciepło, wręcz gorąco. Dodajmy do tego powolne, rytmiczne kręcenie korbą i widoczność na kilka metrów w przód – gotowy przepis na zasypianie na rowerze. Nie wiem ile robiłem ten podjazd, wydawało mi się, że trwało to z godzinę, albo i dłużej – jechałem slalomem całą szerokością drogi, mówiąc do siebie głośno żeby nie zasnąć. Na chwilę się orzeźwiłem na zjeździe na Kwaszeninę, podczas którego powoli minął mnie jeden samochód, a zaraz drugi. Mimo zmęczenia odnotowałem to w pamięci, bo jechali na długich światłach. W samej Kwaszeninie (dla niewtajemniczonych jest to była wieś, w której obecnie nikt nie mieszka na stałe) zbliża się do mnie samochód dostawczy z pizzą. Myślę sobie, co jest kurde, kto w Kwaszeninie zamawia pizzę, jak tu nikogo nie ma i to w środku nocy. Podjeżdżam bliżej i okazuje się, że jest to straż graniczna. Zatrzymuję mnie i pytają czy jechały tu takie dwa samochody. Chwila namysłu i mówię że tak, jechały. - A zatrzymywały się przy panu? – Nie. – To dobrze – odpowiada pan pogranicznik z dziwnym uśmiechem i bez pożegnania wsiada do samochodu i odjeżdżają. Co to było? Czy to się działo naprawdę? Zastanawiając się czy to się wydarzyło, czy obyło się to tylko w mojej głowie, jadę dalej. Rozpoczynam podjazd pod Arłamów. To co przeżywałem przed chwilą za Jureczkową powraca ze zdwojoną siłą. Ledwo się toczę w tej mgle, wydaje mi się, że droga wybrukowana jest bardzo drobną rzymską mozaiką, a ta mozaika układa się w twarze starożytnych rzymian. Strasznie mnie to wkurza, podnoszę głowę żeby nie patrzeć i się na tym nie skupiać, to znowu wszędzie wokół mnie zamiast krzaków jest wystawa sprzętów rolniczych i dożynkowych wieńców. Najlepiej byłoby się położyć na chwilę na asfalcie i odpocząć, ale nie, włącza mi się absurdalna rywalizacja: przecież ktoś mi tu depcze po piętach i muszę przeć do przodu. Po nie wiem ilu godzinach tego podjazdu docieram w końcu do znaku Hotel Arłamów i zjeżdżam do Makowej. Zjazd też jest trochę taki pół świadomy, dobrze, że nawierzchnia drogi była w porządku. Przekraczam Wiar, totalnie nie mogę się odnaleźć w przestrzeni przez zmęczenie i mgły, mimo że tą drogą jeździłem kilkukrotnie. Jadę tam, gdzie pokazuje mi gps. Orientacja wraca mi tuż przed ostatnim podjazdem w Huwnikach. Lampka miga mi już na czerwono i mam problem, bo o ile podjazd mogę zrobić po ciemku, tak dość ostry zjazd już niekoniecznie. Wyłączam główną lampkę, świecę sobie jedynie Convoyem w trybie najsłabszym i to w dodatku migającym. Na szczycie odpalam drugą lampkę i powolutku zjeżdżam, bo pole widzenia miałem na dwa metry w przód i to i tak bardzo niewyraźne. Na dole już czuję się bezpiecznie, cisnę mocno ostatnie piętnaście kilometrów. Na szczęście znam te drogi i wiem, że nie powinno być tu żadnych niespodzianek, mogą sobie pozwolić na nieco szybszą jazdę przy tak kijowym świetle. W samym Przemyślu na horyzoncie widzę dwa światełka rowerowe. Okazało się, że tata z bratem przyjechali na metę i eskortują mnie ten ostatni kilometr. O 2:12 dojeżdżam do mety, po 62 godzinach i 52 minutach jazdy, co daje mi 5 miejsce. Dystans jaki pokonałem to 1167 km i lekko ponad 15 tys. metrów w górę.

Podsumowując, był to póki co chyba jeden z trudniejszych ultra, jakie jechałem. Na pewno wpływ na to miała jazda longiem, bez spania – nieco dłuższy i wyższy RTPL robiłem z jednym porządnym spaniem, Wisła była z krótkim, ale jednak spaniem. Podobny dystans jest w MPP, jednak tak jest znacznie mniej przewyższeń i robi się to szybciej. Dodatkowo swoje trzy grosze wtrąciła pogoda – co prawda nie było jakiegoś dramatu, ale mieliśmy chyba wszystko: upał, burze, chwilami silniejszy wiatr, niskie chmury i dużą wilgotność, która od razu przechodziła w upał i duchotę. W nocy zimne i gęste mgły. Przydały się wszystkie ubrania które wziąłem – zarówno rękawiczki z długimi palcami, jak i polartecowa bluza. Reasumując polecam, przejechanie niemal wszystkich pasm górskich za jednym razem daje sporą satysfakcję.

#rowerowyrownik #rower #szosa #ultramaraton #wykopcanyonclub

Skrypt | Statystyki
szkarlatny_leon - 668 354 + 1 167 = 669 521

Maraton rowerowy dookoła Polski część Gó...

źródło: IMG_20230904_100554_(1080_x_1440_piksel)

Pobierz
  • 4