Wpis z mikrobloga

Są takie miejsca, których - patrząc obiektywnie, ze wszystkich stron i biorąc pod uwagę wszystkie kryteria nowoczesnej estetyki - nijak nie da się sklasyfikować jako ładne czy warte odwiedzenia. Nie znajdziecie ich na liście ‘100 miejsc, które trzeba zobaczyć przed śmiercią’, nie znajdziecie ich w czołówce TripAdvisora, a ich kicz i przaśność mogą wprawiać w europejskie kompleksy tych, którzy zdążyli w swoim życiu zwiedzić kawałek Zachodu. Mimo to, każda wizyta w nich wywołuje pewną nostalgię, wyzwala w nas poczucie komfortu i wbrew wszystkim składowym naszego głosu rozsądku czujemy, że to miejsce jest w pewien sposób ‘swoje’ - ‘nasze’. Miejsce, które mimo płynących szerokim strumieniem funduszy europejskich na rewitalizację i zapobieganie wykluczeniu, powinno wbrew wszystkim trendom pozostać takie samo i oprzeć się unifikacji i unowocześnieniu. Pochodzę z Lubelszczyzny i takich miejsc mam na swojej liście sporo. Buda z frytkami i kebabem za 5zł na dworcu PKS, które jadłam wielokrotnie przy okazji wizyt u mojej licealnej miłości. Mały sklep na wsi, który nawet w obliczu największego kataklizmu zawsze będzie otwarty, a przed którym siedzą wioskowi filozofowie, debatujący nad kartami rozłożonymi na plastikowym stoliku o wyższości Kuflowego nad Harnasiem. Lodziarnia, w której lody nie są może tak dobre jak w sieciówkach, ale które na zawsze pozostaną dla nas symbolem pożądania, nagrodą, którą udało nam się wyprosić u rodziców w letnich miesiącach po powrocie z południowej sumy. I wreszcie obowiązkowe w każdym mieście powiatowym mordownie - bary z podłej jakości piwem, tak tanim, że do tej pory nie jesteśmy w stanie znaleźć ekonomicznego wyjaśnienia dla sensu funkcjonowania takiej placówki, pitym w oparach ukraińskich papierosów i przy akompaniamencie chropowatych głosów sąsiadów.

Dość filmowym zbiegiem okoliczności moje życie potoczyło się tak, że od kilku lat znajduję się w konkubinacie z przedstawicielem narodu węgierskiego, o czym mogą wiedzieć ci, którzy okazjonalnie trafiają na moje posty. Choć odwiedzałam Węgry wcześniej, to dopiero wtedy, kiedy ominęłam Free Walking Tour w Budapeszcie i trafiłam w głąb kraju - do teściów i dziadków, na dwa węgierskie wesela, na kilka bograczowych imprez i kilkanaście garnków lecsó, do Tihany, Zalakaros, Nagykanizsy, Baji, Velence, Badacsonytomaj, Petrivente i innych wsi i miejscowości na szeroko pojętej ‘prowincji’ (o ile prowincją nazwiemy wszystko, co nie jest Budapesztem - ewentualne Pecsem i Debreczynem) - okazało się, że obrazki, które tak dobrze znam z dzieciństwa, mają swoje odwzorowanie również tutaj. Różnica jest taka, że zamiast kebsa i frytek jest blaszana buda z langoszem, panowie nad stolikiem wychwalają nie Kaczyńskiego, a Orbana, lody można kupić o smaku kasztanowym, w mordowniach zamiast piwa pani ubrana w plastikową ceratę nabiera wielką metalową łychą różowe wino z ogromnego blaszanego pojemnika, a na ścianach zamiast orzełka wiszą plakaty Wielkich Węgier (Nagy-Magyarország) sprzed rabunkowego podziału w Trianon. To Węgry brzydkie, Węgry, które po wyjeździe z Budapesztu wydają się być zupełnie innym światem, a mimo to, to właśnie takie Węgry kocham odwiedzać najbardziej. Jeżeli zatem czujecie ten klimat i zapłonęliście chęcią wypicia viceházmester z zagrychą w formie pogacsy gdzieś pod plastikowym parasolem z widokiem na Balaton, lecz obecna sytuacja zmusza Was do pozostania w domach, sięgnijcie śmiało po książkę Krzysztofa Vargi - Makłowicza polsko-węgierskiej literatury.

-----------------------------------------------

“Langosz w jurcie” to ostatnia z trzech książek polsko-węgierskiego autora, w których - jak sam twierdzi - podejmuje próbę rozliczenia się ze sprawami rodzinnymi, a jednocześnie przekazania polskim czytelnikom garści wiedzy o kraju, z którego pochodzi jego ojciec. Po “Gulaszu z turula” i “Czardaszu z mangalicą”, “Langosz w jurcie” to opowieść o podróży po węgierskich pograniczach - pograniczach często problematycznych, bo wciąż przeoranych pamięcią o tym, że to jeszcze tak niedawno były Węgry, a zaledwie kilka kilometrów dalej mieszkają ludzie, którzy pomimo upływu prawie 100 lat od tragicznej w skutkach umowy pomiędzy ościennymi państwami, często rezygnują z nauki języka kraju, w którym pewnego dnia obudzili się ich przodkowie. Częste spłycanie zresztą Węgier do wizyty w Budapeszcie (ewentualnie w którejś z turystycznych miejscowości nad Balatonem, w Tokaju lub w prawdziwej mekce Polaków - Hajdúszoboszló) jest moim zdaniem okrutną niesprawiedliwością uczynioną temu państwu, bo jest to kraj bardzo różnorodny, o bogatej - choć w dużej mierze tragicznej, co jeszcze bardziej nas do bratanków przybliża - historii. I tak na przykład, odwiedzić możemy miejsca, gdzie możemy podziwiać późne rokokoko - na przykład Pałac Eszterházych w Fertőd czy w Kismarton, zobaczyć pierwowzór ośrodka, w którym rozegrana jest akcja “Szkoły na Granicy” Gézy Ottlika, wypić pierunśko mocną kawę i zagryźć ją turos torta w jednej z lokalnych kawiarni, których jest tu znacznie więcej, niż w Polsce w przeliczeniu na mieszkańca, lub zwiedzić rynki, ryneczki i bulwary, które również w tym kraju wydają się lepiej zagospodarowane, a przynajmniej bardziej ‘dla ludzi’ (szczególnie polecam te w miejscowości Baja - zdecydowanie moje ulubione). Są na Węgrzech swojskie obrazki pełne dewocjonalnej tandety, są zamki pamiętające tureckie odsiecze, jest mnogość saun i łaźni, do których dostęp w kraju gorącymi źródłami płynącym jest podstawowym prawem każdego obywatela, jest Festiwal Węgierskich Wąsów w Kiskunfélegyháza i Festiwal Mangalicy w Székesfehérvárze. Jest przede wszystkim spokój, wspomnienia dawnego prosperity, nostalgia, czasem dramatyczne, a czasem zabawne próby połączenia węgierskiej duszy z europejskim sterylnym chłodem - jest też ponad wszystko (bogato opisane w książce) wspaniałe jedzenie i 30 rodzajów połączenia wina z wodą gazowaną, co w kombinacji z węgierską życzliwością, czarnym humorem i leczonym sarkazmem pesymizmem sprawia, że ogromnie za tym krajem tęsknię i gdy tylko granice się otworzą, spakujemy na pakę rowery i pojedziemy na urlop gdzieś w głąb kraju. A póki nie jest to możliwe - pocieszam się wspomnieniami leniwego dorzucania do kociołka w ogrodzie u teściów kolejnych składników na pörkölt, przeglądaniem zdjęć z rowerowej wyprawy wokół Balatonu sprzed kilku lat i czytaniem (w moim przypadku, po raz kolejny) trylogii Vargi, do czego i Was wszystkich zachęcam.

Egészségedre!

-----------------------------------------------

PS - podobną, bardzo bliską mojemu sercu “filozofię” podróży po Europie Środkowej znalazłam na blogu autorki “Ziemi Jałowej” - “Literki Butelki Kilometry”, więc jak ktoś czuje podobne klimaty, to polecam serdecznie.

PPS - Opowiadam o książkach, które czytam, pod tagiem #nonfiction. Te posty służą mi również do tego, żeby nauczyć się dobrze pisać - stąd wszelkie komentarze bardzo mile widziane!

#ksiazka #ksiazki #czytajzwykopem #wegry #podroze #podrozujzwykopem #europa i w dużej mierze #jedzenie
S.....n - Są takie miejsca, których - patrząc obiektywnie, ze wszystkich stron i bior...

źródło: comment_1586595139GhvnTrpRSinnDvgHjkSy4O.jpg

Pobierz
  • 6
via Wykop Mobilny (Android)
  • 1
@Snuffkin: książka na liście rzeczy do przeczytania, reklama solidna bardzo :D Co do miejsc nie-wartych odwiedzenia, to zawsze są ciekawsze niż to, co chcą ci pokazać przewodniki - można się przekonać, że wszyscy narzekacze, co to "a bo tam jest lepiej, inaczej ludzie żyją!" w dupie byli, gówno widzieli i tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami, z drobnymi różnicami wynikającymi z kultury, uwarunkowań geograficznych i może trochę klimatu.
@mrnlkhlk: dzięki ( ͡° ͜ʖ ͡°) może za jakiś czas - ciężko to zrobić, bo moja topka wciąż ewoluuje, a ja sama uczę się czytać w bardziej 'świadomy' sposób - więc pewnie jakbym przeczytała jeszcze raz książki, przez które przeszłam w przeszłości, może moja opinia o nich uległaby zmianie. Na pewno wszystkim zawsze polecam "Jak się nie pomylić" Ellenberga, "Zaufaj życiu" Fabjańskiego i wspomnianą właśnie trylogię Vargi,
@Snuffkin:

Przeczytałem chyba wszystko co wydał i właśnie stąd ( ͡° ͜ʖ ͡°) Różnice światopoglądowe. Pisze dość drewniano, ale nie ma rzeczy o Węgrzech, której bym nie przeczytał. Nawet Via Balticę zdzierżyłem, choć to gówno pierwszego gatunku.