Wpis z mikrobloga

93964 - 597 - 390 - 120 = 92857

Maraton Północ - Południe

Udało mi się ukończyć pierwszą edycję tego trudnego ultramaratonu, organizowanego przez zapaleńców z forum podróżników rowerowych. Start odbył się spod latarni morskiej w Helu, zaś meta mieściła sie w schronisku na Hali Głodówka k/Zakopanego.
Trasa od długości 930 km przebiegała w miarę możliwości bocznymi drogami, prowadząc przez malownicze rejony Polski.
Regulamin zakładał całkowitą samowystarczalność. Każdy z zawodników sam decydował gdzie i kiedy je, ewentualnie śpi itp. Żadne punkty żywieniowe nie były przewidziane. Jakakolwiek pomoc z zewnątrz była zabroniona.
Strategie były więc różne. Osoby jadące na jak najlepszy wynik nie planowały spać w ogóle. Inni brali po drodze nocleg w kwaterach, hotelach itp. Osobiście wiozłem ze sobą śpiwór i alumatkę, by w odpowiednim momencie zaserwować sobie nocleg w dowolnym zasadzie miejscu. Nie do końca wyszło jak planowałem, ale o tym trochę później :)

Limit czasu na ukończenie trasy wynosił 72 godziny. Ja planowałem dotarcie na metę przed 3 nocą, czyli zakładałem czas w okolicy 60 godzin.

Ponieważ w piątek muszę się jeszcze zjawić w pracy, mam ograniczone pole manewru, by dostać się na Hel (start miał miejsce o godzinie 10 w sobotę). W Gdyni miałem być dopiero po godzinie 23. O tej porze żadne szynobusy już nie kursują, więc planowałem przenocować w Gdyni.
Zapytałem na mikroblogu o jakieś opcje noclegu niedaleko dworca. Kolega @Ulica zaoferował jednak, że może mnie podrzucić o tej godzinie bezpośrednio na Hel. Tak też się stało i ostatecznie około 1 w nocy ląduję pod nieoficjalną bazą zawodów. Dzięki za pomoc :) Dziękuję również tym, którzy oferowali mi nocleg u siebie @Ilana @jak_to_mozliwe @alhakeem Mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja się poznać :)

Zgodnie z ustaleniami ze stróżem kempingowym, czeka na mnie otwarta przyczepa. Duży plus jest taki, że będę spał sam i nikt mi nie zrobi przedwczesnej pobudki. Ostatecznie zasypiam jakoś po 2.

Wstaję po trochę szarpanych 5h snu. Ogarniam siebie i rower, oddaję plecak który organizatorzy przewiozą na metę i około 9:30 udaję się na miejsce startu, po drodze jeszcze zahaczając o sklep.

Pod latarnią miła atmosfera. Odprawia nas sam burmistrz i punktualnie o 10 odbywa się wspólny start honorowy. Na odcinku do Władysławowa eskortują nas policjanci na motocyklach. W Jastarni następuje start ostry. Wcześniej jeszcze wypada mi bidon, który niewłaściwie umieściłem w koszyku. Wpadł pod resztę peletonu jadącego za mną. Sytuacja trochę groźna, ale na szczęście wszyscy jeszcze mieli jeszcze świeże i skupione umysły, więc obyło się bez kraksy :)

Po starcie ostrym kieruję się ku początkowi stawki. Tempo wyraźnie rośnie. Po chwili formuje się grupa bodaj 12 osób i w takim składzie żegnamy się z policjantami na rondzie we Władysławowie.
Po chwili wjeżdżamy na ścieżkę rowerową. Tempo maleje tylko nieznacznie, więc zdarza się kilka niebezpiecznych sytuacji w miejscach skrzyżowań z drogami, gdzie nastawiane są słupki. Jadąc za kimś na kole łatwo na któryś wpaść. Na szczęście w miarę możliwości ostrzegamy się nawzajem i udaje się przejechać bez incydentów.

Po wjeździe w rejony Kaszub, grupa się uszczupla, szczególnie za sprawą wielu pagórków. Pierwszy punkt kontrolny znajduje się pod wieżą widokową "Kaszubskie Oko" niedaleko Jeziora Żarnowieckiego.
Na poprzedzającym je podjeździe, zaczynam odczuwać w nogach bagaż, który ze sobą wiozę. Planowałem jednak pociągnąć w pierwszej grupie początkowe 100 km, więc trochę się jeszcze spinam i dołączam z powrotem do grupy, która liczy już tylko 5 osób. Wchodzenie na zmiany kosztuje mnie coraz więcej wysiłku i ostatecznie po jednej z nich odpadam na podjeździe.

Na liczniku mam 115 km, więc założenie spełnione. Staję pod jednym ze sklepów, uzupełniam bidon i zaczynam swoją samotną jazdę. W końcu mogę na spokojnie podziwiać kaszubskie krajobrazy. Teren jest pagórkowaty, więc widoki są dosyć rozległe.
Czasami nawet zatrzymuję się na fotkę.

PK2 znajduje się w miejscowości Wdzydze Kiszewskie, niedaleko ładnego skansenu. Mija mnie tutaj jeden z uczestników. Doganiam go i kawałek jedziemy wspólnie. Gdzieś dalej mijam forumowego Emesa. Okazuje się, że zapomniał wgrać sobie trasy i musi się kogoś trzymać, by z niej nie zboczyć :)
Samotnie jedzie się dość ciężko, ponieważ cały czas wieje dość silny czołowo - boczny wiatr. Jadę z nadzieją, że po zachodzie słońca ucichnie.

PK3 znajduje się na moście w miejscowości Świecie. Tutaj łapie mnie zmierzch, więc postanawiam zjeść gdzieś obiad i przebrać się do nocnej jazdy. Rozkładam się w jakiejś orientalnej restauracji, lecz przy składaniu zamówienia pani informuje mnie, że czas oczekiwania to minimum 40 minut... Poniżej widziałem inny lokal, więc się przeprowadzam ;) Straciłem już jednak dobre pół godziny. Tutaj na szczęście jest już dosyć szybko i smacznie. Jem na spokojnie, więc w dalszą drogę ruszam dopiero po dobrych dwóch godzinach. Po wyjeździe za miasto muszę się ponownie zatrzymać, ponieważ ubrałem się zdecydowanie za ciepło, więc momentalnie jestem cały mokry. Gdy się przebieram, mija mnie grupa 4 osób. Doganiam ich wkrótce, jednak chłopaki zdecydowanie oszczędzają siły, więc po kilku kilometrach ruszam samotnie do przodu.

Niestyety wiatr zamiast zelżeć, wręcz przybrał na sile. Po około godzinie, zaczynam widzieć na horyzoncie czerwone światełko. Gdy je dochodzę, okazuje się, że to jakiś starszy pan. Od słowa do słowa dowiaduję się, że to Stanisław Piórkowski, który brał udział w tegorocznym TCR. Wspólnie dojeżdżamy do PK4, który znajduje się w Dobrzyniu nad Wisłą. Jedziemy czysto towarzysko, bez żadnych zmian itp. za to czas upływa przyjemnie. Tempo jest spokojne. Okolo godziny 4 nad ranem, przed Płockiem, postanawiam zdrzemnąć się kilka minut na przystanku. Stasiu mówi, że czuje się dobrze, więc jedzie dalej. Więcej się na trasie nie spotkaliśmy :)

Niestety z drzemki nic nie wyszło i po chwili ruszam dalej. Za Płockiem, po przedarciu się przez kilkaset metrów drogi bez asfaltu, postanawiam spróbować raz jeszcze tutaj. Na chwilę zasypiam, jednak budzi mnie zimny wiatr muskający moje spocone plecy. Jest już jasno, więc ruszam dalej.

Na długiej i prostej drodze w kierunku Łowicza, podczas zmagań z wiatrem, marzy mi się porządne śniadanie. Gdy w końcu dojeżdżam do miasta, zauważam dwa rowery stojące pod hotelową restauracją. Widzę, że to "nasi" więc wchodzę do środka. Siedzą tam Daniel Śmieja i bodaj Krzysztof Kreft.
Lepiej trafić nie mogłem, bo za 25 zł mam szwedzki stół, więc mogę jeść do oporu i na co mam ochotę :) Jajecznica to balsam na mój żołądek.
Po uczcie ogarniam się jeszcze w ubikacji i ruszam pod wiatr w kierunku Skierniewic, gdzie znajduje się PK5.

Po dotarciu na miejsce, postanawiam zobaczyć piękny park miejski. W tym momencie robi mi się ciepło, bo orientuję się, że nie mam portfela! To oznacza nie tylko straty finansowe, ale też koniec jazdy. Szybko znajduję numer do restauracji gdzie jadłem śniadanie, jednak pan stwierdza, że nikt nic nie znalazł. Proszę jeszcze, by zajrzał do ubikacji. Oddzwania po kilku minutach i jest! Zawracam więc do Łowicza, po drodze mijając się z forumowym Turystą, oraz ekipą z Michałem "Wilkiem" na czele.
Odzyskuję zgubę i robię mały postój w sklepie. Cała ta akcja kosztowała mnie dodatkowych 50 kilometrów. Ale ważne, że mogę jechać dalej :)

Kawałek za Rawą Mazowiecką spotyka mnie pierwszy deszcz. Sprawdzam prognozę i w teorii ma padać jedynie przez najbliższe 2 godziny. Stwierdzam, że to idealny czas na drzemkę i układam się w śpiworze pod wiatą przystankową.
Niestety już po chwili okazuje się, że nie jest to dobre miejsce. Droga jest dość ruchliwa i przejeżdżające pojazdy nie dają mi zasnąć. Cała buda się aż trzęsie.
Pomimo deszczu muszę jechać dalej - straciłem tu jedynie sporo czasu, a nic nie odpocząłem.
Już po ciemku przejeżdżam przez Inowłódz, Opoczno, aż w końcu dojeżdżam do miejscowości Końskie, gdzie znajduje się PK6. Jest chwila po północy, a organizm domaga się snu, więc kawałek dalej podejmuję kolejną próbę przystankowego odpoczynku.
Tym razem udaje mi się zasnąć, jednak około 2 budzi mnie jeden z uczestników, chowając się przed deszczem. Przeprasza i po chwili jedzie dalej. A może mi się to śniło? ;)
W czasie gdy się pakuję mija mnie Kot, a po chwili nadjeżdża Wilk. Ruszam za nimi. Po kilku km zjeżdżam na stację, gdzie grasuje również Wilk (ukończył tegoroczny TCR ze świetnym wynikiem - tutaj jedzie raczej jako wsparcie dla Kota), który postanowił kupić wielki znicz, by wypełnić pustą przestrzeń w torbie podsiodłowej, by ta dalej pełniła funkcję błotnika. Może to z niewyspania, ale bardzo mnie ta sytuacja rozbawiła :) Po mojej sugestii zmienia znicz na paczkę chrupek.
Niestety stacja nie oferuje nic ciepłego, więc zjadam rogalika i ruszam dalej.

Na ciepłe śniadanie udaje mi się załapać w Koniecpolu. Cały czas siąpi deszcz. Łapie mnie największy dotąd kryzys. Uświadamiam sobie, że przede mną najtrudniejszy, najeżony podjazdami górski odcinek, a moja forma jest kiepska. Po chwili ponownie spotykam Kota z Wilkiem, którzy również korzystają z opcji śniadaniowej. Ogarniam się w toalecie i ruszam dalej.
Gdy wjeżdżam na tereny Jury robi mi się lepiej. Znam dosyć dobrze te okolice, więc czuję się swojsko. Lepiej to mało powiedziane - ja po prostu przestaję czuć zmęczenie i jakikolwiek ból! Nie wiem jaką mieszankę chemiczną wpuścił mój mózg do krwiobiegu, ale muszę się nieźle hamować, by nie szaleć na pojazdach. Wiem, że ten stan nie będzie trwać wiecznie.
W takim świetnym nastroju zaliczam PK7 w Bobolicach.
W Olkuszu robię postój w Macu, gdzie zajadam się porządnie. Robię również spore zakupy, by do mety zajechać już bez większych postojów.
Przejazd przez dolinki krakowskie bardzo przyjemny, choć ciągle trochę siąpi.
Na zaporze w Łączanach spotykam Włóczykija. Stoi i spogląda w wodę. Pyta jak się obudzić, bo łamie go sen. Ja pytam o olej do łancucha, którego mi użycza. Trochę gawędzimy i chyba dobrze mu to spotkanie robi, bo wyraźnie ożywa :) Podobnie jak mój napęd.

Przed Kalwarią Zebrzydowską pojawia się seria trzech ostrych ścianek. Jest ciężko, ale z moją górską kasetą daję radę. Asfalt jest kiepski, co szczególnie daje się odczuć na zjazdach. Dobrze, że nie trafiłem tutaj nocą.
Przed kolejnym ostrym pojazdem, na Makowską Górę, zaczyna znów mocniej padać.
Zbliża się wieczór, więc ubieram spodnie przeciwdeszczowe i długie rękawiczki. W tym momencie mija mnie ktoś, kogo wcześniej nie widziałem. Spotykamy się na szczycie, gdzie znajduje się PK8. A tym kimś jest Pirzu. W końcu można sobie trochę nawzajem ponarzekać ;)

Wspólnie zjezdzamy w dół do Makowa Podhalańskiego. Dalej robimy jeszcze krótki postój na stacji i już po ciemku ruszamy na dwa najtrudniejsze dla mnie podjazdy. Pierwszy to Rdzawka. Kolega ma twardsze przełożenia, więc podprowadza. Ja jeszcze jakoś to wciągam, choć z postojem. Na szczycie, na PK9 sceny jak z filmu. Gęsta mgła, deszcz i migające światła radiowozów. Dwie ciężarówki leżą w rowach. Jest bardzo niebezpieczne. Ciężko się włączyć do ruchu.
Zjazd nieźle nas wychładza. Mokre ciuchy potęgują odczuwanie zimna. Marzymy o jakimś podjeździe. Gdy już udaje nam się rozgrzać, zaczyna solidnie lać. Na podjeździe pod Gliczarów widzę tylko ścianę wody i asfaltu. Nie mogę uwierzyć, że może być tak stromo. Długotrwale przemoczone stopy pieką mnie bardzo mocno. Czuję rany. Ostatnie kilometry jechałem już na piętach, więc teraz tylko podprowadzamy mozolnie rowery. Nie mam już ochoty wsiadać na rower i najchętniej szedłbym pieszo do końca. Ale przed nami jeszcze 10 kilometrów. Wsiadamy na rowery i kulamy się powoli pod górę aż do mety. W końcu widać upragnione światła schroniska.

Na miejscu miłe przywitanie oklaskami i ciepły makaron z sosem. Nareszcie mogę zdjąć z siebie cały ten gnój. Jeszcze trochę gawędzimy przy stole i około 2 w nocy, po ciepłym prysznicu zasypiam od razu.
Na mecie licznik wskazuje 990 km. Czas łączny to 60:51
Dodam tylko, że zwycięzca był na mecie dobę wcześniej :)

Następnego dnia odbywa się wręczenie medali i miły wieczór przy kominku. W środę rano pogoda się lekko klaruje, więc postanawiam jechać do Żywca na kołach. Na podjeździe z Poronina pod Ząb zaczyna padać. Na Krowiarkach łapie mnie już konkretny deszcz, więc zjazd do Zawoi chłodny i niezbyt przyjemny. Znów jestem przemoczony, więc dzisiejsza trasa to taki maraton w pigułce ;) Po obiedzie w Żywcu wsiadam w pociąg i bezpośrednio wracam do domu.

Sama trasa maratonu była trudna, ze względu na długość, jak i ilość i trudność podjazdów. Warunki pogodowe sprawiły, że zrobiło się bardzo ciężko. Matatonowi wyjadacze stwierdzili, że była to najcięższa impreza w tym sezonie. Dla mnie więc ukończenie jej w tym czasie, to duży sukces. Chciałem się sprawdzić i się udało :) Przede wszystkim zebrałem kupę doświadczenia.
Towarzystwo bardzo miłe i pozytywne. Organizacja mistrzowska. Będę wracał!

Dzięki za doping w formie sms od @Makyo i słowa wsparcia na Stravie w momencie kryzysu od @Ilana :)

Cała trasa na Endo: https://www.endomondo.com/users/6488624/workouts/811227804

Strava cz1: https://www.strava.com/activities/716755614

Strava cz2: https://www.strava.com/activities/718454043

Dojazd do Żywca: https://www.strava.com/activities/719881954

Wpadło 51 nowych gmin do #zaliczgmine

Mój tag -> #byczysnarowerze
#rower

#rowerowyrownik #ruszkatowice #100km #200km #300km #400km #500km
byczys - 93964 - 597 - 390 - 120 = 92857

Maraton Północ - Południe

Udało mi się uko...

źródło: comment_4sOs7UhUqRp9pbtjJjhl1XhyVqpYiiVP.jpg

Pobierz
  • 21
Jeszcze raz wielkie gratulacje :) Niesamowita siła charakteru :)

Wcześniej jeszcze wypada mi bidon,

A zatem to Twój bidon turlał się na trasie ;)

górską kasetą

jaka to jest górska kaseta?

słowa wsparcia

Zastanawiałam się czy zdążę. Znaczy się czy Ty to przeczytasz na czas ;)

@byczys:
@Ilana: gdzie słyszałaś wcześniej o bidonie? :) Górska kaseta to taka, która ma największe koronki z ilością powiedzmy 32-36 zebów. Jest jednak rzadziej zestopniowana, czyli różnice w ilości zębów pomiędzy poszczególnymi koronkami są większe.

@AdamTorpeda: Dzięki. Fakt, przygoda była to przednia :) Mam takie oto zdjęcie spod schroniska o poranku

@metaxy: @alhakeem: @lollipops: @trace_error: dzięki wielkie :) @Mortal84: dzięki i miłej lektury :)
byczys - @Ilana: gdzie słyszałaś wcześniej o bidonie? :) Górska kaseta to taka, która...

źródło: comment_mrLLgAXECCkbnxMROBYHKhPbxSpK0aOm.jpg

Pobierz
@byczys: Jeździsz na takiej górskiej kasecie cały czas, czy zmieniasz tylko na specjalne okazje?
Fajnie by było jakby na stronie maratonu pojawiały się takie relacje jak Twoja czy tego uczestnika - dobrze się czyta, kiedy nie może się wziąć udziału w takim szaleństwie :)
via Android
  • 0
@Ilana jeżdżę z taką na codzień. Bardzo mi to odpowiada. Szczególnie podczas wyjazdów z bagażem w góry ma to duże znaczenie. Przy zbyt twardej kasecie byłoby dużo podprowadzania lub zbyt siłowej jazdy. Pozwala mi to też trochę oszczędzać kolana :) Na Facebooku pojawiają się jakieś relacje. A tu masz Wilka np.
http://wilk.bikestats.pl
@Jerzu dzięki! :)
@byczys: A jeszcze odnośnie samowystarczalności. Z jednej strony można spać w hotelach, posilać się w restauracjach i innych punktach gastro, ba! korzystać z serwisu rowerowego, a z drugiej strony żona nie może Ci kanapki przywieźć. Gdzie tu logika? :)
via Android
  • 1
@Ilana tu bardziej chodzi o to, żeby nie tworzyć jakichś przepaków na trasie itp. gdzie np. będą czekać suche ciuchy na zmianę itp. Ja to zawsze sobie wyobrażam w ten sposób, że jadę gdzieś w podróż. Powiedzmy do Turcji. Biorę ze sobą wszystko co będę potrzebował, ale nie mogę liczyć na to, że w Rumunii żona będzie na mnie czekać z bułka :) Jednak mogę sobie taką bułkę kupić gdziekolwiek, do hotelu