Wpis z mikrobloga

#toksycznieks

tl;dr


Wróciłam, więc czas na kolejną opowieść :) temat bardzo szeroki, więc czuję, że będzie długo, ale od razu ostrzegam - tym razem to nie jest historyjka do pośmiania się. Na tle poprzednich, niewinnych ploteczek, będzie hardcore'owo, może nawet patologicznie, więc jeśli ktoś wpada tu tylko po fun, to zapraszam następnym razem. No i 18+, bo będzie też o seksie.

Ad rem - najwięcej pytań w komentarzach pada zawsze o przyczynę, dla której chciałam być z danym niebieskim paskiem, więc zacznę od zalet mężczyzny, którego bierzemy na warsztat (nazwijmy go U.), oraz okoliczności, w jakich się poznaliśmy. Od zerwania z moim pierwszym chłopakiem minęło już wtedy parę lat i parę związków, przez które nabrałam jako takiego doświadczenia. Kończyłam akurat studia, to jest - nie chodziłam już na zajęcia, ale pisałam pracę magisterską. Dla dociekliwych dodam tylko, że studiowałam znacznie dłużej, niż przepisowe 5 lat, bo byłam w międzyczasie na rocznym stypendium za granicą (nie, nie na erasmusie :), robiłam drugi kierunek zaocznie, pracowałam oraz zajmowałam się jeszcze jedną rzeczą, która była równie czasochłonna co wszystkie wymienione wcześniej razem wzięte. Dlatego z niczym się nie wyrabiałam na czas (nota bene zamiłowanie do życiowego multitaskingu zostało mi do dzisiaj ;).

Wspominam o studiach nie bez przyczyny, bo U., gdy go poznałam, prowadził parę zajęć na moim wydziale. Zaznaczę tylko, że mnie osobiście nigdy nie uczył, ale moje koleżanki i kolegów już tak, więc kojarzyłam go z widzenia i z ich opowieści, tym bardziej, że jako wykładowca był bardzo lubiany i miał świetny kontakt ze studentami w czasie i po zajęciach. Czy on mnie znał wcześniej - nie jestem pewna, on twierdzi że tak i jest to prawdopodobne, bo byłam trochę rzucającą się w oczy studentką i w dodatku mój wydział jest nieduży, w każdym razie, pod jakimś pretekstem zaczęliśmy wymieniać wiadomości na komunikatorze. Na początku nawet nie sądziłam, że cokolwiek z tego wyniknie. Fajnie nam się pisało, no ale wiadomo, te same zainteresowania naukowe, tylu wspólnych znajomych do obgadania, tematy same się narzucały. U. narzekał czasem, że czuje się samotny, a pewnego razu stwierdził, że strasznie chciałby się do kogoś przytulić i dłużej już nie wytrzyma i chyba wynajmie prostytutkę, wyłącznie po to, żeby się poprzytulać, bo słyszał, że niektóre z nich, jak się zapłaci, zgadzają się na taką usługę. Zrobiło mi się strasznie go żal, więc odpowiedziałam, że jeśli tylko o to chodzi, to ja mogę go przytulić za darmo ;). I tak się zaczęło.

Co mnie w nim interesowało? Naturalnie to, że był piekielnie inteligentny, mówił w paru językach (sama porozumiewam się bez problemu - trochę z racji mojej profesji - w trzech, więc nie przesadzajmy, żeby aż tak mi imponowało, ale zawsze miło), w obyciu bardzo uprzejmy i szarmancki, opiekuńczy (potrafił w środku nocy skombinować mi coś do jedzenia, jeśli byłam głodna). Rozmawiało nam się od pierwszego momentu fantastycznie. Nawet ja, choć jestem z natury meganieśmiała i zwykle kiedy pierwszy raz się z kimś spotykam, to raczej zadaję pytania i słucham, niż cokolwiek mówię, szczebiotałam aż miło. Na dodatek rozmawialiśmy w bardzo specyficzny sposób - potrafiliśmy się porozumiewać bardzo małą ilością słów, skakać po tematach w sposób, który dla kogoś z zewnątrz, podejrzewam, wyglądałby jak szyfr, poza tym od razu były to tematy bardzo głębokie, abstrakcyjne, żaden smalltalk. Nie będę dodawać, że sporo nas łączyło - może sami doświadczyliście dziwnego uczucia, że spotykacie osobę, która cały czas była gdzieś blisko, ale mimo, że wasze ścieżki ciągle się krzyżowały i macie tak wiele wspólnego, jakoś nigdy do tej pory się nie spotkaliście?

I jeszcze jeden aspekt (może nawet decydujący) - U. był o kilkanaście lat starszy, poza tym, jakby nie było, uczył na moim wydziale, mógł - teoretycznie - uczyć mnie, więc cały ten romans miał posmak zakazanego owocu. Zabawnie było, kiedy próbowaliśmy się kryć, żeby nie wynikła z tego jakaś afera, spotykaliśmy się na uczelni po zajęciach, ale tak, żeby nikt nie widział, szliśmy na imprezę i udawaliśmy, że wcale nie jesteśmy razem. Super zabawa, polecam. ;)

No dobra, so far so good, prawda?

To teraz przechodzimy do ciemnej strony.

Po pierwsze - higiena. Ogólnie żaden z moich wcześniejszych ani późniejszych chłopców (nawet ten, który nie potrafił obsłużyć pralki) nie miał problemów z higieną osobistą, więc absolutnie nie insynuuję, że inne niebieskie też są takie. Ale U., chociaż mieszkał w bardzo malutkim mieszkanku, nie sprzątał w nim w ogóle. Nie mówię tutaj, że sama jestem perfekcyjną panią domu, bo sama bałaganię jak coś robię i nie zawsze od razu sprzątam, ale w tym wypadku problem leżał w brudzie. Oraz kurzu. Mimo że nie jestem alergiczką, wychodziłam od niego zawsze z podrażnionym nosem i gardłem od nadmiaru kurzu. :( Podobno jedyną osobą, która u niego sprzątała, była jego mama, która wpadała w tym celu raz na 3 tygodnie-miesiąc, ale, jak nietrudno policzyć, to kobieta raczej niemłoda (65? 70 lat?), więc trudno ją winić za niedociągnięcia. Herbata zaparzona trzy dni temu - czemu nie, przecież dobra do wypicia, prawda? Albo - jak wracamy do domu po pracy, to kładziemy się do łóżka w ubraniu, a rano wstajemy i w tym samym idziemy znów na zajęcia, czyż nie? (bez żadnego prysznica po drodze, rzecz jasna). Mam nadzieję, że czujecie klimat. Próbowałam go trochę wychować, ale niewiele z tego wyszło. :(

Z poważniejszych rzeczy - niestety, ten przypadek miał bardzo wyraziste, żeby nie powiedzieć - fanatyczne poglądy w klimacie Radia Maryja. I znów - tu nie chodzi o samą religię, bo ja rozumiem na czym polegają potrzeby religijne, nie jestem absolutnie przeciwniczką Kościoła (zresztą znam mnóstwo osób związanych z Kościołem, które mają autentyczne powołanie i poświęcają swoje życie innym, jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało). Zresztą same poglądy jako takie też by mi nie przeszkadzały, wiem, bo miałam innego chłopaka, z którym absolutnie światopoglądowo się nie zgadzaliśmy, a mimo tego nasze dyskusje na tematy polityczne, jeśli w ogóle były, to istniały bardziej na zasadzie humorystycznego przekomarzania się. U. natomiast nie tylko chodził do kościoła, ale i czytał Frondę i przejął z niej nienawiść i coś w rodzaju agresji w stosunku do wszystkich, którzy nie pasowali mu do obrazu idealnego człowieka. Krytykował np. byłych znajomych z pewnego środowiska, którzy - jego zdaniem - się puszczali. W związku z czym zerwał ze wszystkimi kontakt. Ja sama wyznaję filozofię peace and love (generalnie toleruję wszystko poza robieniem krzywdy innym), więc mi się obrywało, że zgnilizna moralna, że szambo, i inne, bardziej niecenzuralne określenia. U. denerwował się, gdy sama za siebie płaciłam (nie widziałam powodu, dla którego on miał mi wszystko fundować, skoro zarabialiśmy podobnie) - zaraz słyszałam, że jestem "złą feministką" i dalej następowała wyliczanka, jak on ich wszystkich nienawidzi i za co.

Był też przy tym bardzo zaborczy i zazdrosny. Jak czytam czasem wpisy na mikroblogu, to myślę sobie, że większość mirków miałaby ze mną ciężkie życie, bo często muszę się spotykać (głównie służbowo) z kolegami, z którymi pracuję i nie widzę w tym nic złego. Po pierwsze, nic nie poradzę na to, że w moim środowisku nie obowiązuje segregacja płciowa. Po drugie, weźcie po uwagę, że różowe paski generalnie nie planują przespania się z każdym pierwszym lepszym dostępnym niebieskim (stąd te ciągłe lamenty o friendzone). I wreszcie, gdyby chciała kogokolwiek zdradzić, to przecież nie opowiadałabym z kim i po co się spotykam i nie relacjonowała potem prac nad projektem. Niestety, w tym wypadku nic nie pomagało, ani tłumaczenia, ani propozycje, że zabiorę go ze sobą, jeśli ma ochotę, żeby zobaczył, że nie ma o co być zazdrosnym. U. po prostu był chory, kiedy ktokolwiek się do mnie zbliżał. Groził, że połamie mi ręce, bylebym tylko musiała zostać w domu i zrezygnować ze swoich zajęć. I nie brzmiało to bynajmniej jak żart, mówił to z autentyczną agresją w oczach.

Zanim przejdziemy do zakończenia, jeszcze notka o seksie. Z jednej strony było w tym wszystkim sporo hipokryzji, bo U. niby taki religijny, ale całowanie się czy jakieś pieszczoty mu nie przeszkadzały. Z drugiej strony seksu jako takiego nie było. To jest - owszem, uwielbiał mnie rozbierać i robić to, co rozebranej dziewczynie można robić. ;) Ale sam nie pozwalał się nawet dotknąć bo, jak cytuję "za bardzo mu się podobam i za bardzo go onieśmielam". Przyłapałam go parę razy jak robił sobie dobrze patrząc na mnie, nad ranem, kiedy jeszcze spałam. Przy tym wszystkim opowiadał mi, co sobie o mnie wyobrażał, albo o tym co robił ze swoimi byłymi dziewczynami (bynajmniej nie był wtedy święty...). Generalnie dziwna sytuacja, nie do końca dla mnie zrozumiała.

Teraz jeszcze uprzedzając pytania o to, jak długo ze sobą byliśmy - w sumie parę miesięcy, chociaż większość z tego tak naprawdę nie odzywaliśmy się do siebie (najczęściej U. był z jakiegoś powodu obrażony). W sumie nie licząc pierwszego spotkania, chyba ani razu nie udało nam się rozstać po randce bez kłótni. Na koniec "związku" powiedział, że "nie chce mnie widzieć więcej na oczy" (już nawet nie pamiętam o co poszło, ale prawdopodobnie o jakąś głupotę :).

No i tyle, nie wiem nawet czy jest jakiś morał. Było mi strasznie przykro po wszystkim, bo z jednej strony to przeuroczy człowiek, który autentycznie chciał znaleźć drugą połówkę i potrafiłby jej wiele poświęcić, z drugiej myślę, że jemu mógłby pomóc tylko jakiś specjalista.

#truestory #tfwnobf #tfwnogf może trochę #przegryw
  • 80
@janeeyrie: jak to jest zyc w wieku 29 lat? to jest bardziej interesujacy temat, niz Twoi ex. czy psuje Ci sie juz skora? czy juz myslalas o opiece paliatywnej? nie stresuje Cie to, ze nigdy nie bedziesz juz miala dziecka?
@smutlem123: Eeech, chyba nie. Syndrom księżniczki to raczej problem z rozbuchanym ego, co kończy się szukaniem sługi a nie partnera i wiecznym uciekaniem od odpowiedzialności. Tutaj jest raczej zupełnie na odwrót: brak poczucia własnej wartości i lęk przed podjęciem ryzyka - "no może nie jest idealny, ale ideałów przecież nie ma, dla mnie jest wystarczająco dobry, a i tak nie znajdę lepszego...".
Pozytywnie, że @janeeyrie potrafiła się prędzej czy później ogarnąć,
jak to jest zyc w wieku 29 lat?


@voswetchAi: Jak trochę podrośniesz, to pewnie zmieni Ci się perspektywa. ;)

czy psuje Ci sie juz skora?


Nie. Prawdę mówiąc, wygląda dużo lepiej, niż kiedy miałam 20 lat, bo jest czysta i jednolita, na tyle, że nie noszę prawie makijażu. Może to kwestia genów. Ostatnio w autobusie podrywał mnie maturzysta. >_<

nie stresuje Cie to, ze nigdy nie bedziesz juz miala dziecka?


Niespecjalnie.
@bobolak: raczej z toba, z twoim czytaniem ze zrozumieniem. @janeeyrie po to napisała 3 pierwsze akapity, żeby uniknąć takich komentarzy, jak twój, ale jak zwykle znajdzie się głąb, do którego nie wyjaśnienie nie dotrze.

Poza tym, czasem różne problemy dostrzega się po (dłuuugim) czasie, a czasem nie chce się na nie (te problemy) patrzeć racjonalnie lub chce się udawać, że się ich nie dostrzega, że nie są ważne. No i nie
Zanim przejdziemy do zakończenia, jeszcze notka o seksie. Z jednej strony było w tym wszystkim sporo hipokryzji, bo U. niby taki religijny, ale całowanie się czy jakieś pieszczoty mu nie przeszkadzały. Z drugiej strony seksu jako takiego nie było. To jest - owszem, uwielbiał mnie rozbierać i robić to, co rozebranej dziewczynie można robić. ;) Ale sam nie pozwalał się nawet dotknąć bo, jak cytuję "za bardzo mu się podobam i za