Wpis z mikrobloga

#jankostory #truestory #policja #wolontariat #rower

No to tak:

Kiedyś uważałem się za mistrza jazdy rowerem po pijaku. Chciałem nawet napisać taki poradnik dla alkorowerzystów: że na przykład rower nie może mieć żadnych światełek, żeby nie rzucał się w oczy, że musi mieć rozregulowane hamulce, żeby nie dało się gwałtownie zahamować i fiknąć przez kierownik, i inne takie. Jak wracałem czasem napruty do domu, to wieszałem plecak na prawej rączce kierownicy, żeby mnie ściągało na prawo. Zasypiałem, rower ściągało na płot, wpadałem na niego, budziłem się, wracałem na ścieżkę, i jechałem dalej. I tak w kółko, parę kilometrów.

Samochód jebnął mnie tylko raz, i to też tak symbolicznie. On wymusił pierszeństwo, ja nie zdążyłem zahamować, rower poszedł trochę bokiem i wpadłem na maskę. Huku było sporo, ludzie zaczęli się zbiegać. Zobaczyłem, że jestem cały, rower cały, samochód z lekkim wgnieceniem. On wymusił, ja pijany, więc spojrzeliśmy się tylko na siebie, i obaj równocześnie #!$%@?śmy z miejsca wypadku.

/ / /

Żeby nie było - dziś, z perspektywy czasu, zupełnie nie popieram jazdy rowerem po pijaku. To było chyba trochę nieodpowiedzialne. Po drugie, za kierownicę samochodu wypity, podchmielony ani na kacu nie wsiadłem nigdy. Nigdy też z nikim pijanym nie jechałem, umoralniam znajomych, zabieram im kluczyki i inne takie. Ale nie o tym miało być, wróćmy do opowieści.

/ / /

Pojechałem kiedyś rowerem do ziomka pograć w gry. Wypiliśmy po dwa, trzy piwka, spaliliśmy parę blantów. Zrobiło się późno, druga w nocy, czas siąść na rower i wracać do domu.

Radiowóz podjechał w najmniej odpowiednim momencie. To było na takiej ulicy, gdzie z prawej strony są międzynarodowe targi, czyli bardzo długi, prosty odcinek, gdzie nie ma żadnego skrętu ani bramy. Radiowóz podjechał, zrównał się ze mną (jechałem po chodniku), gość się wychylił, machnął lizakiem czy tam mignął światełkami, i że "proszę się zatrzymać".

Myślę sobie: jestem wypity, w plecaku mam trochę skuna, ni #!$%@?, nie zatrzymuję się.

- Nie - odpowiedziałem. Koleś zdziwiony, i mówi:

- Co nie?

- No nie, nie zatrzymam się - powiedziałem, i jadę dalej.

Gość zaczął gadać przez megafon, że mam się natychmiast zatrzymać, że za chwilę rozpocznie oficjalny pościg, że będę musiał pokryć jego koszty, i inne takie straszenie. Mówię mu:

- odjedź sobie.

Ale nie usłyszał chyba, a szkoda, bo jakby po prostu odjechał, to by nam obu oszczędził niepotrzebnych emocji.

Uciekałem głupio i nieprzemyślanie, nie ma się czym chwalić. Gwałtownie hamowałem, zawracałem, i wjechałem w tę część miasta, której nie znałem. Gość włączył sygnały, do pościgu dołączył drugi radiowóz. Myślałem, że będzie jak na amerykańskich filmach, że będą mi zajeżdżać drogę, stawać w poprzek, i że wtedy jakoś ich wymanewruję. Ale nic z tego - drugi jechał spokojnie tuż za mną, pierwszy sporo wyprzedził, zatrzymał się, i jak go mijałem, to typ wyskoczył i powalił mnie na glebę. Potem się okazało, że ta uliczka była ślepa, więc zupełnie niepotrzenie się tak popisywał.

/ / /

Nie będę się tu rozwlekał nad samą procedurą zatrzymania. Przeszukali mnie, ale gapy, skuna nie znaleźli, choć nie był wcale schowany, tylko leżał w zawiniątku w kieszeni plecaka. Nie miałem dokumentów, chcieli, żebym zadzwonił po kogoś, kto potwierdzi dane, ale powiedziałem, że nie znam tu nikogo. (nie miałem meldunku w tym mieście). Chcieli podjechać do miejsca, gdzie mam dowód. Ale ja wtedy mieszkałem na takiej mocno imprezowej chacie, gdzie się przewijało dużo towaru, więc wizyta tam z policjantami w piątek w nocy też nie wchodziła w grę. Ci pierwsi policjanci oficjalnie przekazali mnie drugim, a ci drudzy oficjalnie rozpoczęli prcedurę osadzania.

Po rower przyjechała laweta. Chciałem go gdzieś przypiąć, a ten pierwszy policjant chciał, żeby ci drudzy wzięli mi go do busa, ale się nie zgodzili. Ci drudzy byli busem, i było ich tam ze sześciu, całe komando.

Tutaj taka dygresja na temat kondycji polskiej policji. Ta historia wydarzyła się jakoś niedługo po Euro 2012, i ta ekipa, co mnie przejęła, to był chyba świeży narybek, który masowo przyjmowano przed tą imprezą. Byli full nieporfesjonalni. W radiowozie skuli mnie z przodu, i posadzili obok policjantki, która przysypiała, i prawie kładła mi się na ramię. Broń wysuwała jej się z kabury, 20 cm od moich dłoni, jakbym był jakimś prawdziwym bandziorem albo świrem, to bym ich tam mógł nieźle nastraszyć. Jak pojechaliśmy do lekarza (który sprawdza, czy nie ma przeciwskazań, żeby mnie posadzić na dołek), to zapomnieli mnie skuć z powrotem. Ten dowódca, który nimi kierował, to co chwilę się na nich darł, że to robią źle, że tamto, albo żeby ze mną nie rozmawiali. Bo ja im w radiowozie powiedziałem, że wracam od ziomka u którego graliśmy w GTA, no i stąd ta ucieczka. No i oni się rozbawili, i mnie wypytywali jeden przez drugiego, w którą część, i która część najlepsza, i jakie misje jeździliśmy.

Aha, no i ja miałem w ogóle w plecaku laptopa. Na szczęście się nie uszkodził przy tym obaleniu mnie na glebę. No i ci młodzi policjanci z busa to chyba jakieś nerdy były, bo bardziej się troszczyli o ten komputer, niż ja. Nosili go za mną (w czasie wizyty u tego lekarza), jak jakiś święty graal, dwiema rękami, jak na tacy. Śmiesznie to musiało wyglądać, że ja sobie chodziłem bez kajdanek (bo zapomnieli skuć), a za mną dreptał cały oddział, którego jedynym celem było niesienie moich rzeczy.

/ / /

Wszystko to trwało parę godzin, i jak mnie dowozili na dołek, to już byłem trzeźwy, i już się dobrze czułem w tej nowej roli. Na recepcji tego dołka był taki stary policyjny wyga. Ja wchodzę, grzecznie skinąłem głową, głośno powiedziałem dzień dobry. Typ wytrzeszczył oczy, chyba pierwszy raz ktoś mu w tym miejscu dzień dobry powiedział. Ja nie mam żadnych tatuaży, kolczyków, powybijanych zębów czy blizn, nie jestem też jakimś karkiem, ot, zwykły chłopaczek. Głośno i wyraźnie powiedziałem swoje dane, znowu mnie przeszukali, znowu nic nie znaleźli. Ten stary policjant zaczął #!$%@?ć tamtych, że kogo mu oni przywożą, czy nie mają poważniejszych zadań, i czy #!$%@? to jakieś nowe przepisy, że jednego rowerzystę musi eskortować ośmiu policjantów (bo jeszcze tych dwoje, co mnie chciało zatrzymać na początku, się przypałętało).

Następnego dnia było standardowo, przesłuchania, zeznania, zarzuty itd. W międzyczasie byliśmy po ten dowód, bo chciałem już to przyspieszyć. Zajmowali się mną tacy luźni policjanci, nie chodziłem skuty, jeden z tych policjantów to była dziewczyna i dwaj pozostali się do niej zalecali. Dla nich byłem już zwykłym studentem, który #!$%@?ł inbę po alku, ale ich przełożeni dopominali się o ten dowód, bo wciąż im ta moja ucieczka bez powodu nie pasowała. Powiedziałem, że w mieszkaniu jest mama współlokatorki, i że ona nie może ich zobaczyć, bo będzie się zamartwiać o córkę. Zgodzili się, że podejdą tylko pod drzwi i że nie mogę ich zamknąć, bo wtedy wbijają. Wchodzę do mieszkania, ziomek częstuje mnie bongiem, ja mu na migi pokazuję, żeby #!$%@? nie wychodził z pokoju. W moim pokoju na stole miska zielska, ale nic, udało się, wzięłem dowód a policjanci nic nie wywęszyli.

Aha, w czasie tej całej przygody cztery razy mi przeszukiwali ten plecak, i cztery razy nie znaleźli tego skuna.

/ / /

Pracowałem wtedy trochę jako wolontariusz, trochę wcześniej dostałem taką nagrodę "człowieka roku" w osiedlowym domu kultury (he he he, pochwalę się:), jeszcze wcześniej zbiorową nagrodę od prezydenta miasta, też za wolontariat. Przed rozprawą zebrałem papierki, które to wszystko potwierdzały, do tego papier z uczelni, że się uczę. Chciałem się bronić tak, żeby zostać skazanym, ale dostać warunkowe umorzenie kary, jest coś takiego. Prokurator powiedział, że jeśli sąd się na to zgodzi, to nie będzie się sprzeciwiał. Wieczorem przed rozprawą segreguję sobie te papierki, po raz kolejny układam w głowie mowę, patrzę na to wezwanie - #!$%@?, daty mi się #!$%@?ły, to było dzisiaj.

/ / /

Zostałem skazany zaocznie na 200 złota na fundusz penitencjarny, 80 godzin grabienia liści i rok zakazu jazdy rowerem. No i jeszcze wcześniej wybuliłem 150 złota za lawetę i parking dla roweru.

Odróbkę dostałem w szkole podstawowej. Próbowałem się dogadać z panią kurator, że może mógłbym coś w tej szkole namalować, albo ponaprawiać komputery, albo zrobić jakieś kółko zainteresowań, bo magistra jeszcze nie miałem, ale kurs pedagogiczny już tak. Pani kurator spojrzała się na mnie jak na debila, powiedziała, że to już muszę sam się z dyrekcją szkoły dogadać, ale jej wzrok mówił, że liście nie zagrabią się same.

Te odróbki nie były takie złe, trochę pograbić, rozdać dzieciakom mleczka na przerwie, posprzątać piwnicę, poodśnieżać. Najgorsze było w tym wszystkim towarzystwo tych innych skazanych. Wiecie (z poprzednich wpisów), ja się trochę znałem z patologią, ale ta moja patologia była charakterna i bystra. Tu miałem do czynienia z jakimiś lalusiami i pozerami, wielkimi #!$%@? mafiozami od wałków na 100 złotych na allegro, tacy wiecie, w stylu tej pasty, "O JAKI JA #!$%@? JESTEM WIELKI PRZESTĘPCA, PODKREŚLAM, NAPRAWDĘ WIELKI PRZESTĘPCA" itd.

/ / /

Już dużo wcześniej byłem umówiony na wolontariatowe malowanie takiego szpitala. To był oddział dla ciężko chorych dzieci, generalnie nie było tam wesoło, i chodziło o to, żeby porobić jakieś ładne obrazki na ścianach, żeby dzieci nie miały ponuro. Wiadomo, że z przyczyn sanitarnych nie mogliśmy tam wejść kiedy chcemy, tylko wyznaczono nam konkretne dni i godziny, kiedy akurat nie ma obchodu, zabiegów itd. W te same dni wypadały mi odróbki. Tego szpitala nie chciałem olać, bo zaprojektowałem te obrazki i ja je miałem rysować, a reszta wolontariuszy była do kolorowania i słuchania się mnie. Leciałem więc rano parę godzin grabić liście za friko (no dobra, za karę), a potem na drugi koniec miasta parę godzin za friko malować. Ale grabić liści nie lubię, a rysować lubię, więc w końcu olałem te odróbki. Fajnie wyszło w tym szpitalu, może nie jakoś super profesjonalnie, ale dzieciakom się podobało. Z laską, która ogarniała ten projekt od strony formalnej, dogadałem się, że załatwi mi jakiś papierek, że robiłem coś takiego, i miałem nadzieję, że ugłaskam nim panią kurator.

Upomniałem się o ten papierek dwa razy, oczywiście bezskutecznie. W ogóle ten mój wolontariat był bez papierków, nigdy mnie nie bawiła ta cała biurokracja i nigdzie się nie zapisywałem, nie byłem żadnym "team leader project managerem", po prostu jak chciałem, to pomagałem, i niczego nie oczekiwałem w zamian. Jednynie na potrzeby tej rozprawy załatwiłem sobie papierek, że formalnie należę do tej organizacji, z datą wsteczną, ale jak już wiecie, na nic mi się nie przydał.

Te odróbki dokończyłem rzutem na taśmę. Pani kurator zadzwoniła pewnego dnia, mówi, że zostało mi 6 dni do końca kary i około 20 godzin do odrobienia. Może można przedłużyć, pytam, nie można. Byłem wtedy u rodziców, kilkaset kilometrów od miejsca odróbki. Była środa, nawet jakbym wsiadł jutro w pociąg, to zostaje tylko piątek, poniedziałek i wtorek. W środę już nie mogę odrabiać - powiedziała pani kurator. No nic, myślę sobie, nie ma się co spinać, pojadę w weekend, i odrobię, ile się da, a potem się zobaczy. O ile w ogóle mnie przyjmą jeszcze w tej szkole, bo z miesiąc nie byłem, i będą mieli coś do roboty.

Z pomocą przyszła mi Bozia, opatrzność, natura, czy w co tam wierzycie. W nocy z niedzieli na poniedziałek przeszła potężna zamieć, i #!$%@?ło tyle śniegu, że już byłem spokojny o zajęcie na poniedziałek. Zjawiłem się o szóstej rano, ta pani woźna, której zadaniem było odśnieżanie, to mnie prawie po rękach całowała. Odśnieżałem chodnik z jednej strony szkoły, z drugiej, parking, schody, ścieżki, boisko, specjalne miejsce parkingowe pani dyrektor, bite 11 godzin odśnieżania, od 6 do 17. Poodśnieżałbym jeszcze, ale już zamykali szkołę. Pięknie mi tam podziękowali, a ta pani powiedziała, że już nie muszę przychodzić, że ona to załatwi z panią kurator. No i tak, mało efektownie, ale szczęśliwie, kończy się ta historia.
  • 51
@jankotron: o kurna przeczytałem całe :D Ja też kiedyś (1 albo 2 rok studiów) #!$%@?łem z kumplami inbę po alku ale na szczęście dla mnie skończyło się tylko na pouczeniu, co mnie do dziś dziwi. Ale co przejechałem skuty w suce to moje :D