Wpis z mikrobloga

To będzie długa historia na długi niedzielny wieczór.

To było w czasach, kiedy imię #julka nie było jeszcze tak popularne, Wypok stawiał dopiero pierwsze kroki, a złote czasy tagu #przegryw były pieśnią przyszłości. Miałem całkiem szczęśliwe dzieciństwo w nieco dysfunkcyjnej rodzinie z klasy średniej-niższej z matką, która była jednocześnie nadopiekuńcza i chłodna - jakkolwiek to brzmi - oraz z ojcem, który choć był postawnym chłopem i wyglądał kiedyś całkiem nieźle, to w domu był zdecydowanie drugi w hierarchii. Brzmi źle? Czytajcie dalej.

W podstawówce i na początku gimnazjum miałem przez kilka lat przyjaciółkę o imieniu Patrycja - coś w rodzaju dziewczyny, która jak po latach się dowiedziałem w rozmowie przez Naszą-Klasę, mnie kochała - podobnie jak ja ją. Chociaż była to miłość platoniczna dwóch małolatów. Mieszkaliśmy na wsi w północnej Polsce w poniemieckich domach stojących obok siebie. Mieliśmy pokoje okno w okno. Byliśmy nierozłączni. Trzymaliśmy się za ręce, wysiadywaliśmy razem na drzewach, szabrując czereśnie, jeździliśmy na rowerach oraz na komarku (jak udało się wyżebrać trochę paliwa od ojca, a komarek to taki motorower) i słuchaliśmy hitów puszczanych na cały regulator z zestawu hifi stereo z okna przez mojego wujka - memicznego chada grającego na gitarze, klawiszach i perkusji, mającego kwadratową szczękę, szerokie barki, ponad 2 metry wzrostu i niski głos (tak, zdradzał ciocę na lewo i prawo z połową żeńskiej populacji gminy, jak się ostatnio okazało w rodzinnej aferze CHADgate) i audiofila ("Children" Roberta Milesa to utwór, który dziś przypomina mi tamte czasy). To kilka lat można to nazwać złotym okresem mojego życia. To była pierwsza kobieta, o której fantazjowałem. Zastanawiacie się pewnie - co robię na tagu?

Idylla się skończyła wraz z przeprowadzką do wojewódzkiego miasta w zachodniej Polsce. Nasze drogi się rozeszły. Straciliśmy kontakt. Jednak w liceum wciąż prowadziłem całkiem fajne życie normika - miałem fajnych kolegów, razem piliśmy, rozwijaliśmy nasze pasje, odwalaliśmy różne zwariowane akcje. Miałem też koleżanki. To były jeszcze czasy, kiedy słowo #p0lka oznaczało porządną i skromną kobietę. Pod koniec liceum w jednej się kompletnie zakochałem. Miała na imię Magda. Wszystko rozwijało się dobrym kierunku. Pewnego dnia się pokłóciliśmy. Dzisiaj już nie pamiętam o co (pewnie oblałem jakiś shit-test), ale pamiętam dobrze swoją wściekłość - gdy wracałem do domu rzuciłem podręcznikiem od historii, z którego zakuwałem na maturę, tak że ślizgał się po jezdni przez kilka metrów zanim zatrzymał się na krawężniku. Dzisiaj leży w piwnicy gdzieś w domu rodzinnym, a poszarpane strony przypominają o tym wydarzeniu. Strzeliłem focha, wyłączyłem telefon i do następnego wieczora nie łączyłem się z Internetem. Cały dzień grałem sobie w Arcanum oraz nap***** black metal. Gdy postanowiłem w końcu włączyć telefon zacząłem się zastanawiać nad tym dlaczego tyle osób próbowało się do mnie dodzwonić, w czasie gdy był on wyłączony. Prawie jednocześnie zalogowałem się na gg i wszystko było już jasne. Z pierwszej wiadomości, którą odczytałem wynikało, że Magda zginęła na pasach w pobliżu domu, rozjechana razem ze swoim psem. Nie żyje. Wypadek z winy kierowcy, jakich co roku w Polsce wiele. Ot tak. Przez pierwsze 2-3 sekundy wiadomość wysłana przez gg wydawała mi się abstrakcyjna - wydawało mi się, ze to jakiś żart. Przecież to niemożliwe - takie rzeczy się nie zdarzają. Jednak nietrudno było połączyć fakty i po chwili dotarlo do mnie, że to prawda. Zanim ukończyłem 18 lat, skończył się mój okres srebrny.

I właśnie wtedy się zaczęło. Popadłem w #depresja. Przez pewien czas nic mnie nie cieszyło. Straciłem motywację do czegokolwiek. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie czułem takiego smutku i beznadziei. Fantazjowałem o swojej śmierci. Chciałem umrzeć. Znajomi mnie przez pewien czas wspierali, ale ile czasu można wspierać kogoś kto może zaoferować tylko pesymizm, ##!$%@? i smutek? Zresztą szkoła się skończyła i paczka zaczęła się powoli rozłazić. Wtedy to słowo jeszcze nie istniało, a w każdym razie nie było tak popularne, ale stałem się #przegryw. Powoli przestałem mieć jakiekolwiek życie. Tylko komputer, alkohol i książki. Po pewnym czasie czarne myśli zaczęły się powoli rozwiewać i smutek ustąpił miejsca obojętności. Myślałem, ze wracam do normalności. Może nie czułem się dobrze, ale nie było też źle. Jednak w pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Zacząłem miec problemy ze snem - raz to nie mogłem zasnąć, potem zacząłem się szybko męczyć, a senność stała się nadmierna. Coraz częściej bolała mnie głowa i czułem wyczerpanie fizyczne, mimo że nie robiłem nic męczącego. Przez pewien czas miałem problem z oddechem - dusiłem się. Czasem w oczach pojawiły się błyski, gwiazdki i śnieg. Pojawił się także lęk i strach. Dzisiaj już wiem, ze to były klasyczne objawy nerwicy, które same w sobie nie oznaczają w większości nic groźnego Niestety wtedy nie wiedziałem, że to tylko/aż nerwica. Nie powiedział mi też tego żaden z tuzina lekarzy, do których chodziłem w panice z każdym nowym objawem podejrzewając jaskrę, POCHP (u niepalącego nastolatka), raka mózgu albo coś równie strasznego. Jedynie wysyłali mnie na różne badania (prześwietlenia, rezonans, morofologie itd.), z których wynikało, ze jestem zdrowy, mózg czysty, płuca czyste, krew idealna, nie ma się o co martwić i mogę śmiało wracać do domu. Ja jednak byłem przekonany, że jestem ciężko chory na jakąś chorobę, której nie da się na razie wykryć, ale wkrótce mnie przykuje do łóżka albo zabije (co w sumie okazało się prawdą - bo od tego czasu większość czasu spędziłem w łóżku przed komputerem, nawet dziś jeszcze nie wstałem).

Starałem się jakoś funkcjonować. Dostałem się nawet na wymarzony kierunek studiów. Znalazłem sobie nawet nowych znajomych i miałem jakieś tam życie towarzyskie - trudno tego nie mieć na studiach dziennych, gdy się nie pracuje. Momentami było naprawdę przyjemnie i fajnie. Nie byłem już na dnie, ale na pewno bardzo blisko dna - gotowy na to, aby w każdej chwili na nie z powrotem opaść. Wiedziałem jednak, że coś jest ze mną nie tak. Objawy bowiem wciąż występowały, chociaż ich nasilenie się zmniejszyło tak, ze dało się żyć.

I wtedy stało się coś dziwnego. Coś co chyba dzisiaj byłoby już niemożliwe i w co do dzisiaj trudno mi uwierzyć. Pojawiła się ona tj. #szaramyszkadlaanonka - Monika. Poznałem ją przez Internet - braliśmy udział po jednej stronie w pewnym internetowym flejmie. Nic tak nie łaczy jak wspólne hejtowanie przeciwników politycznych (być może doceniła mój niewątpliwy talent w tej dziedzinie?). Była 5 lata młodsza i chodziła jeszcze do liceum. Była całkiem ładna - obiektywnie takie 7 albo 8/10 - chociaż dla mnie 10. Zagadałem na pw w swoim najlepszym stylu i tak zaczęliśmy sobie rozmawiać całymi wieczorami i nocami. To były najlepsze rozmowy, jakie przeprowadziłem przez Internet. Zakochałem się. Ona chciała się ze mną spotkać - naciskała na to. Było to dla mnie niekomfortowe, ponieważ musiałbym wyjść ze swojej piwnicy, a to było ryzykowne bo czar mógłby prysnąć. Zastanawiałem się w panice - co robić? W końcu będąc pod presją zgodziłem się. I tak nie miałem wyboru. Pamiętam, jak ją po raz pierwszy zobaczyłem. Wyglądała wspaniale. Randka była taka sobie według mnie, bo nie byłem w najlepszej formie. Myślałem, że it's over. Ale nie. To nie był koniec. To był dopiero początek bo #rozowypasek przyczepił się do mnie jeszcze bardziej. Naciskała na kolejne spotkania, sprawiała wrażenie kompletnie zabujanej i ewidetnie chciała zostać moją dziewczyną. Chciałem jej powiedzieć coś w stylu:

- "kobieto opanuj się, czy ty masz w ogóle rozum i godność człowieka? Co Ty sobie myślisz? Chcesz być z takim przegrywem jak ja? Przecież nasz związek nie będzie miał żadnej przyszłości. Ja tu jestem ciężko chory na jakąś tajemniczą i ciężką chorobę - ledwo mam siłę na studiowanie (a i tak opuszczałem połowę zajęć) i wylegiwanie się całymi dniami w łóżku z kompem na kolanach, wychodząc raz na jakiś czas do ludzi na jakieś domówki, imprezy, a Ty chcesz abym był Twoim facetem? To nie jest dobry pomysł. Znajdź sobie kogoś kto będzie Ciebie wart, z kim założysz normalną rodzinę itd."

Jednak oczywiście nic takiego nie powiedziałem, bo nie chciałem jej dosłownie mówić jak bardzo ze mną jest źle. Zamiast tego byłem po prostu zdystansowany do jej oczekiwań i niechętny do wchodzenia w bliższą relację - czułem, ze nie dam jej szczęścia, bo coś jest ze mną nie tak, chociaż nie wiedziałem dokładnie co. Wtedy byłem bardzo mocno na #bluepill. Kochałem ją bardzo mocno i miłość nakazywała mi, aby nie angażować się w relację, skoro wiedziałem, że prawie na pewno ją skrzywdzę przez swoje spierdo*. Zwłaszcza, że miała wtedy mocno zdeterminowanego betaorbitera, który krążył w okół niej i był bardzo cierpliwy, a ja uważałem, że powinna skorzystać z tej właśnie możliwości, bo gość wydawał się w porządku, chociaż z wyglądu był taki sobie (po latach zrobił bardzo fajną karierę w pewnej znanej firmie). Wtedy nie rozumiałem #logikarozowychpaskow, ale dzisiaj dzięki #redpill już wiem że mój opór tylko zwiększał moją wartość w jej oczach, bo ona sobie myslała, że skoro ją odtrącam to pewnie mam duży wybór i uważam, ze jest mniej wartościowa od domniemanych, w rzeczywistości nieistniejących, konkurentek (i co ciekawe także później była zazdrosna o każdą z moich koleżanek - co stanowiło źródło nieporozumień i kłótni).

#p0lka to jednak bardzo uparta istota. Im bardziej mówiłem "nie", tym bardziej ona była zdeterminowana na "tak". W końcu mój opór został złamany. To nie był szczęśliwy związek, mimo kilku pięknych chwil. Jednych z najpiękniejszych w moim życiu. Spacerowaliśmy trzymając się za ręce, całowaliśmy, leżeliśmy razem na stogu siana obserwując gwiazdy, siedzieliśmy na plaży w deszczu wtuleni w siebie i opatuleni mokrym kocem. Uwielbiałem jej rodzinę - jej mamę, tatę, siostrę, psy, a nawet kota - mimo, że były to totalnie rozpuszczone zwierzaki, którym przydałby się behawiorysta zwierzęcy. Niestety moje spier
* szybko dało o sobie znać. Przez tajemniczą chorobę tj. przez nerwicę, miałem głowę czarnych myśli i pesymistycznych scenariuszy, że to niebędzie trwało wiecznie, ze przecież ona mnie prędzej czy później zostawi, że ja jak ona mnie nie zostawi to ja ją kiedyś zostawię bo się odkocham (tak, tego też się bałem), że umrze w wypadku, że zachoruje na coś groźnego (to miało podstawy - bo miała pewne objawy chorobowe), że mi się coś stanie (tego akurat byłem pewien - w końcu byłem w swoim mniemaniu poważnie chory), bałem się wpadki i dziecka, bałem się że ewentualne dziecko urodzi się niepełnosprawne, że po studiach będę bezrobotny i nie zarobię na rodzinę itd. Rozkminiłem wszystkie możliwe czarne scenariusze tworzące wielkie drzewo czarnych scenariuszy z kolejnymi rozgałęzieniami. Objawy, które na początku relacji (jak było jeszcze dobrze i miło) się wycofały i zminimalizowały, po pewnym czasie znowu dawały o sobie znać. Nasza znajomość popadła przez to w kryzys (w sensie kryzys się zaczął od samego początku i stopniowo narastał), bo miałem coraz mniej sił fizycznych na to, aby ją kontyuować. Im większy był kryzys, tym większe moje czarnowidztwo i jeszcze mniej sił fizycznych. W końcu nie miałem sił nawet na to, aby odpisywać na jej wiadomości przez Internet. Każda kłótnia, sprawiała, że byłem coraz bardziej wyczerpany fizycznie i psychicznie. Kłóciliśmy się, a ja szedłem spać. #rozowypasek popadł w depresję. Jej ojciec mnie znienawidził - bałem się u niej pojawiać, aby go nie spotkać bo ja na jego miejscu skopałbym sobie dupsko (zakładałem, ze będzie rozumował tak jak ja). W końcu celowo obraziłem ją, aby dać jej pretekst do zerwania. Trwało to 3 lata. Pewnie nie zdziwi was, że nie minąl miesiąc, a okazało się, ze już miała kogoś na moje miejsce? To był już drugi betaorbiter krążący w okół niej. Ale nie mam do niej pretensji, o to że już miała przygotowaną gałąź. Rozsądna decyzja. Obiektywnie to był dobry chop o ciekawych zainteresowaniach i chętnie bym się z nim zakumplował w innych okolicznościach. Sporo czasu minęło zanim doszła do siebie.
I wtedy tj. dekadę temu porzuciłem resztki #normictwo i popadłem ostatecznie i nieodwołalnie w #przegryw. Wróciłem do rodziców, całe dnie spędzałem przed komputerem, neetowałem jak wielu z was. Potraciłem resztki znajomych. Przepiłem w samotności oszczędności. Tzn. przez pewien czas dostawałem jakieś tam zaproszenia od dawnych znajomych, ale albo nie miałem sił, aby z nich skorzystać albo za bardzo wstydziłem sie swojej sytuacji, aby pojawić się w towarzystwie. Już ich nie otrzymuję i nie mam życia, więc problem rozwiązany. Zresztą ludzie pozakładali rodziny, porobili sobie dzieci i już nie mają tyle czasu co kiedyś, aby się spotykać - chyba że z innymi znajomymi, którzy też mają dzieci, z którymi ich dzieci mogą się kumplować.
Po kilku latach neetowania (nie tak do końca bo dużo czytałem, a jak nie miałem sił to chociaż słuchałem audiobooków), obroniłem w końcu pracę magisterską, zrobiłem doktorat, zdobyłem pracę, założyłem własną firmę, wyprowadziłem się od rodziców. Czy to postęp? Niby tak. Ale mam wrażenie, że jedyna różnica jest taka, ze teraz nie pasożytuje na rodzicach, mieszkam w fajnym miejscu, ma spoko pracę, jakiś tam skromny majątek, trzy średnie krajowe co miesiąc i stać mnie praktycznie na wszystko, ale nic z tego co kupię nie sprawia mi radości. Kiedyś neetowałem, dziś jestem pracoholikiem. Jedną patologię, zamieniłem w drugą. Dzisiaj przeleżałem cały dzień, ale chyba pójdę do biura na wieczór.

Nawiasem mówiąc według mnie teoria, że heteroseksualny mężczyzna może rozwijać sobie własne pasje gdzieś na marginesie społeczeństwa tj. #mgtow, nie zakładając rodziny to jakaś bzdura. Nasze DNA nam na to nie pozwala. Pasje dają radość wtedy, gdy jesteśmy młodzi albo mamy u boku partnerkę i dorastające dzieci. Bez tego gnijemy, popadamy w apatię i problemy psychiczne, narkomanię, alkoholizm ew. ruszamy na wojnę, aby podpalić Świat i zdobyć siłą to czego chcemy. Mężczyźni mogą iść własną drogą co najwyżej na wojnę.

Cofając się trochę w czasie, w tamtym okresie zalogowałem się na naszą-klasę i złapałem kontakt z Patrycją - miłością z dzieciństwa - pogadaliśmy sobie. Okazało się, ze ma już męża i córkę. Powiedziała mi wtedy, że byłem jej pierwszą miłością. Było mi miło. To było dla mnie ważne. Umówiliśmy się na spotkanie, aby przypomnieć sobie stare czasy. Miałem dojechać w jej okolicę i przy okazji odwiedzić babcię i resztę dalszej rodziny. Nie ustaliliśmy jednak szczegółów, bo przestała się odzywać po pierwszej rozmowie. Bardzo się zdenerwowałem, bo zniknęła sobie ot tak bez słowa i już nigdy się nie odezwała. Myślałem sobie, że mogła chociaż napisać, ze zmieniła zdanie - zrozumiałbym, że mąż mógł być przeciw. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałem się pośrednio poprzez moich dalszych krewnych i moją mamę, że zmarła, ale pominę na co. Prawdopodobnie tego samego dnia, w którym rozmawialiśmy. Dlatego przestała się odzywać. Chciałbym napisać, że poczułem smutek, ale w rzeczywistości wtedy nie przejąłem się tym, bo byłem zajęty sobą.

Jakiś czas poźniej pojechałem do miejscowości, w której mieszkałem, gdy się znaliśmy aby odwiedzić babcię, ciocie, wujków, kuzynki i kuzynów. Pojechałem tak ot, aby pokazać że wciąż żyję mimo "tymczasowych trudności". Babcia też ma już swoje lata i pewnego dnia uznałem, że nie ma co tego odwlekać. Zjawiłem się rano. Wzbudziłem spore zaskoczenie na spokojnej wsi swoim nagłym przyjazdem, bo nie zapowiedziałem go. Do południa cała dalsza rodzina się zjechała z okolicy, aby zobaczyć na własne oczy jak wygląda #przegryw i wykopek (no dobra - to były jeszcze czasy, kiedy hejtowałem wykopków i nawet nie miałem tu konta). Cały dzień spędziłem z babcią i ciociami, zjadłem dwa śniadania i trzy obiady i jedną kolację. Nocą w końcu zostałem sam w swoim starym pokoju. Spojrzałem za okno w sąsiednim domu - tam był jej pokój, zerknąłem na ulicę w dole, gdzie spędziliśmy dziesiątki godzin na zabawie. Włączyłem sobie na słuchawkach Barbie Girl "Aqua" i zacząłem wyszukiwać na Youtube inne kawałki, których słuchaliśmy w dzieciństwie. To było proste, bo aplikacja sama sugerowała piosenki z tamtego okresu. Wyszedłem na spacer po okolicy. Miejsca, w których się bawiliśmy wydawały mi się puste (była noc - więc w sumie nic dziwnego, ze były puste). Poczułem dojmujący smutek. W końcu popłakałem się jak dziecko. Jednak nie z jej powodu. W rzeczywistości ubolewałem nad własnym losem, a nie jej. Bo co by nie mówić, to my jesteśmy dla siebie najważniejsi. Zawsze tak jest.

Rano się ogarnąłem i wyskoczyłem do sklepu po browary, bo miało przyjechać paru kuzynów (też chcieli zobaczyć jak wygląda Wykopek z tagu #przegryw). Po drodze spotkałem jej córkę. Domyśliłem się, ze to ona bo wyglądała z twarzy niemal identycznie jak jej matka, w czasach gdy się poznaliśmy. Pewnie też przyjechała odwiedzić rodzinę. Jestem pewien, że wyrośnie z niej typowa #julka, a z tego co słyszałem o jej owdowiałym meżu to nie zdziwiłbym się gdyby siedział z nami na tagu.

W międzyczasie domyśliłem się, też że choruję na nerwicę (lepiej późno niż wcale) i udaje mi się funkcjonować w delikatnej równowadze, minimalizując objawy prowadząc odpowiedni tryb życia. Czasem jednak bywa ciężko, bo nie zawsze utrzymanie równowagi jest możliwe. Kilka miesięcy temu miałem kryzys, spowodowany nadmiarem pracy i jednym błędem, który popełnilem podczas jej wykonywania. Chociaż udało się go naprawić, machina spierdo
a w mojej głowie już ruszyła i było za późno, aby ją zatrzymać - lęki atakowały mnie ze wszystkich stron. Gdy zniknął jeden, pojawiały się dwa kolejne. Odłączałem wszystkie urządzenia w domu z gniazdka, bo bałem się spięcia, które wywoła pożar. Przed wyjściem do biura cztery razy wracałem do domu, aby upewnić się, ze wszystko odłączyłem i nie pozostawiłem niczego na włączonej płycie grzewczej. A potem jeszcze trzy razy, aby sprawdzić czy na pewno zamknąłem drzwi. Cztery dni z rzędu bolała mnie głowa. Musiałem zamawiać zarcie, aby nie umrzeć z głodu, bo nie miałem siły na gotowanie. Nie zastanawiałem się nad tym czy tylko raczej w jaki sposób ze sobą skończyć. Pomyślałem sobie, że to jest już game over.

Poszedłem do lekarza rodzinnego - popłakałem się przed kobietą i dostałem zwolnienie na tydzień (dziękować ZUS za zasiłek).

W ciszy krzyczałem o pomoc, ale znikąd żadnej pomocy. Ale mogłem sobie chociaż spokojnie poneetować.

Marzyłem o tym, aby ktoś mnie przytulił, ale najwyraźniej wyczerpałem limit cudów w swoim życiu.

Chciałbym napisać, że spędziłem ten czas w jakiś konstruktywny sposób, ale w sumie całymi dniami leżałem i słuchałem muzyki, uprzykrzając sąsiadom życie. Niech też trochę pocierpią.

Chciałem nawet pójść do psychiatry, aby dostać jakieś tabletki dla takich zjebów jak ja. Dzwoniłem w różne miejsca i mówiłem że to poważna i pilna sprawa, ale najszybsze terminy to 1 miesiąc, a ja tak długoterminowych planów na życie wtedy nie miałem, bo resztki życia waliły mi się tu i teraz, więc zrezygnowałem z usług NFZ. Niestety rynek prywatny również oferował terminy, które wydawały mi się zbyt odległe.

Chciałbym napisać, że zrobiłem przez ten tydzień coś konstruktywnego np. uderzyłem pięscią w stół, wziąłem zimny prysznic i poszedłem pobiegać, ale niestety zmarnowałem ten tydzień leżąc w łóżku i myśląc sobie "a więc tak wygląda koniec". Koniec jednak nie nadszedł. Zwolnienie się skończyło, wstałem rano i z uśmiechem pojawiłem się w biurze.

Mam wrażenie, że po tym ostatnim kryzysie jestem silniejszy. Trochę jakbym umarł i narodził się na nowo. Bo właściwie dlaczego miałbym się czegokolwiek obawiać, skoro i tak chciałbym umrzeć? Czego właściwie miałbym się obawiać, skoro mam niewiele do stracenia, a najgorszy scenariusz jest tym, który czasem wydaje mi się najlepszym?

Ostatnio znowu gram w Arcanum - kupiłem w promocji za 5 zł, a córka Patrycji pojawiła mi się w sugestiach znajomych na
  • 15
@juliusz-slowacki: Tak. Mógłbym to rozwinąć to pamiętnika. Mógłbym opisać jak leżałem całymi dniami w łóżku, a mama codziennie rano przychodziła i pytała mnie "kiedy wstanę z łożka"? "kiedy znajdę pracę", jeszcze bardziej mnie pogrążając. Mógłbym jeszcze napisać o swojej starszej siostrze, która miała czas na to, aby puszczać się na lewo i prawo, zmieniając partnerów jak rękawiczki, podróżować po calym Świecie, ale nie miała czasu na to aby pomóc bratu -
via Wykop Mobilny (Android)
  • 2
@Blackmore: niesamowita historia, napisana przystępnym językiem. Jak dobrze cię rozumiem, choroba, nieme wołanie o pomoc, żadnej konkretnej pomocy. Jedyne czego zazdroszczę, to Twojej fajnie relacji z P, I związku z M. Jest to ciekawe wspomienie, o którym pomyślisz, że jednak nie jesteś do końca tak przegrany, udało Ci się coś zbudować . Mi tego brakuje, najbardziej doskwiera mi samotność. :| Powodzenia Mireczku. Dziel się swoimi przemyśleniami, trzymam kciuki.