Wpis z mikrobloga

Parę tygodni wspomniałem, że znowu przeżyłem szok wagowy. Kiedy po ponad roku braku kontroli nad moją wagą coś mnie tknęło i stanąłem na wadze okazało się, że moje poluźnienie żywieniowych hamulców nie wybiegło mi na zdrowie. Moja waga przekroczyła 90 i niebezpiecznie zbliżała się do przeklętej setki. Co prawda do mojego szczytu, czyli wagi ponad 130 kg jeszcze było daleko, ale rozjaśniło mi się w głowie, dlaczego tak wrosła moje urazowość i spadły moje biegowe czasy. Jak wspomniałem wziąłem się za siebie. Jak poprzednio zastosowałem moją własną autorską metodą. Sprowadza się ona do dwóch głównych punktów. Pierwsza to ograniczenia jedzenia tylko do 3 posiłków dziennie: śniadanie w domu, coś w stylu po śniadania czy przed obiadu w pracy. No i po powrocie do domu obiadokolacja.

Jednak nie chyba aż tak ważne ile razy dziennie jem, jak to ile faktycznie jem i w jakich godzinach. Zasada jest prosta: śniadanie: dwa kawałki chleba plus jogurt. W pracy dwie kanapki i po powrocie do domu na obiadokolację mięso z warzywami. Czasem jeszcze zdarza mi się między jakieś jabłko czy marchewkę. Najważniejszym chyba elementem mojej diety jest trzymanie stałych różnic czasowych między posiłkami. Śniadanie jem zwykle przed 6, po śniadanie czy przed obiad koło 11.30 i obiadokolacja o 16.30. I to wszystko. W tym momencie zapewne wielu się spyta: a jaki efekt?

Odpowiem krótko: po trochę ponad miesiącu takiego jedzenia moja waga spadła do 84 kilogramów. Oznacza to, że do mojego planu minimum jeszcze brakuje mi, czy może jest ponad 4. Do półmaratonu planowałem dobiec do około 80 i objawiły się znaki wskazujące na to, że cel minimum będzie osiągnięty. Tak gdyby się udało dobiec do 78 ( mój wzrost 178 cm), to cel będzie osiągnięty. Chociaż jak mam być szczery marzy mi się dobiegnięcie do 73-75 kg. Obawiam się, że do półmaratonu to nie będzie możliwe. No, ale powalczę.