Wpis z mikrobloga

Wyobraź sobie ciepłe letnie popołudnie i przyjemnie wiejący wiatr podczas jazdy rowerem na prowincji. Wiejska górska ścieżka pozwala jedynie na leniwą przejażdżkę. Na trasie mijasz wolno płynącą rzeczkę, w której wyleguje się bydło, pojedyncze stare domki, czy mniejsze lub większe wioski. Mija pierwsza godzina, a Ty myślisz jak tu jest pięknie, po drugiej zaczynasz się zastanawiać jak tutaj żyją ludzie, jedziesz trzecią i wcale nie odczuwasz zmęczenia. Po czterech pojawia się myśl, kiedy ten obraz przestanie Cie zachwycać, a po piątej... po piątej coś zakłóca Twój spokój i zatrzymuje Twój rower. Obracasz się i widzisz Wietnamczyka trzymającego Twój bagażnik. Właściwie nie jednego, a czterech. Wszyscy z uśmiechem od ucha do ucha szczerzą do Ciebie kły. Po chwili zastanowienia chyba warto odwzajemnić uśmiech i zaprezentować swoje uzębienie. Wietnamczycy zaczynają coś do Ciebie mówić, nie wiesz co, bo nigdy w życiu nie pomyślałeś, że chciałbyś się tego języka nauczyć. Możesz tylko wzruszyć ramionami i pokazać palcem, że jedziesz dalej. Zaraz, zaraz, nie, nie, Twoi nowi znajomi mają w stosunku do Ciebie inny plan. Widzisz jak jeden już biegnie na ogródek i macha do Ciebie dając znać, abyś zaparkował swój pojazd. "No dobra, jest jeszcze jasno, wyglądają przyjaźnie, zobaczymy jak to się dalej potoczy, w końcu tyle dobrego słyszało się o tych ludziach" - myślisz. Co ciekawe, myślisz tak samo jak ja!
Zostałem ugoszczony na schodach, specjalnie na tę okazję zostały one udekorowane czymś w rodzaju karimaty i dopiero pozwolono mi usiąść. Teraz pojawił się problem, jak tu się dogadać - oni po wietnamsku, ja po angielsku (tak właściwie mógłbym nawet po polsku, było to bez znaczenia). Ustaliliśmy skąd jestem
- Ba Lan!
- Ba Lan? - pytam.
- Ba Lan - na to jeden z nich wskazuje raz na mnie, raz na nasz kraj na mapie. Wszystko rozumiem.
Na naszym "stole" zaczęły pojawiać się różne potrawy mięsne, czy bezmięsne, a na ganku pojawiła się kobieta jednego z mężczyzn i patrzy na mnie przyjaźnie. Po chwili jeden z moich nowych przyjaciół zniknął na chwilę i wrócił z białym napojem. Tutaj słowa nie były już potrzebne. To spotkanie można trochę podciągnąć pod edukacyjne, poznałem sporo nowych słówek, jak na przykład na zdrowie, czyli "joooo" (nie wiem czy tak się pisze, ale tak się na pewno czyta :)). Podczas drugiego toastu, to ja przejąłem rolę nauczyciela i próbowałem ich nauczyć polskiego odpowiednika "yooo". Niestety tylko jeden z nich okazał się być pojętnym uczniem. Na trzeci toast pojawiło się sporo nowych osób, w tym dzieci. Wódka kończyła się w zastraszająco szybkim tempie i przy czwartym toaście usłyszałem "cha" i wszyscy podnoszą kieliszki. Jeden z moich kumpli patrzy na mnie i wskazuje palcem na mój kieliszek mniej więcej w połowie jego wysokości. Początkowo nie za bardzo zrozumiałem. Zrobiłem to, co zrobili wszyscy, czyli nie wypiłem do końca. O ile dobrze zrozumiałem oznacza to koniec picia, ostatni kieliszek, jednak pijemy go na dwa razy. Gdy się żegnaliśmy na podwórku zebrało się dobre 15 osób, w tym starsza Pani, która zaproponowała gorące spotkanie w sypialni. Dla mnie było wystarczająco gorąco na zewnątrz i postanowiłem się ulatniać. Rower można już było tylko prowadzić.
A następne dni? Zatrzymałem się niby w hostelu, ale przypominało to bardziej guest house. Z właścicielem spędziłem więcej czasu niż w jakimkolwiek innym miejscu, choć nasza komunikacja opierała się na translatorze bądź pomocy recepcjonisty. Drugiego dnia pobytu i na pożegnanie zostałem poczęstowany obiadem i domowymi alkoholami (właśnie wtedy dokładniej wytłumaczono mi co to całe "cha" oznacza).
Co właściwie chcę powiedzieć - Wietnamczyków dzielę na dwie grupy, te pierwszą, sympatyczną oraz tę mniej przyjazną. Chociaż na pierwszy rzut oka są przyjaźni, uśmiechają się, przyjacielsko z Tobą rozmawiają, ale myślą głównie o Twoich pieniądzach. Zacznę od waluty. Byłem (niestety byłem, gdyż już zbankrutowałem...) milionerem! Płaciłem banknotami z tyloma zerami, co moje konto nigdy nie widziało. I dla przykładu zamiast stu tysięcy, otrzymywałem dziesięć, albo tyle banknotów, żebym się nie połapał, że do czterystu brakuje jakaś stówka. W przeciwieństwie do innych krajów tutaj dokładnie liczę wydawaną resztę i zwracam uwagę. "Oo, przepraszam, pomyłka" - słyszę... no jasne. Każdy też chcę mi coś sprzedać, cokolwiek. W Mui Ne, czy Hue praktycznie co 10 minut ktoś próbował mi opchnąć jakieś narkotyki. Na dłuższą metę bywało to męczące. Podobnie jak z osobami na skuterach. Jest ich tutaj WUCHTA, a biały z plecakiem to dla nich szansa na jakieś szybkie pieniądze, więc podjeżdżają i pytają "gdzie jedziesz? podwiozę!", czasami robią to w nachalny sposób. Jechałem trzy razy, zawsze za darmo, ale to z moimi ziomkami.
O różnych cenach za te sama rzecz nie będę pisał, bo to się zdarza wszędzie. Napiszę o różnych cenach za bilet autobusowy. Od samego początku znałem cenę przejazdu. Odcinek w jedną stronę przejechalem bezproblemowo, zawsze staram się mieć odliczoną gotówkę i ją po prostu wręczyć bez zbędnych afer. Droga powrotna jednak... wręczam 20.000, kobieta je wyrywa i pokazuje banknot 50.000 na znak, że mam dopłacić. Usłyszała tylko twarde nie i wskazałem na cennik zasłoniety kurtką. Nie był to dla niej argument i postanowiła dalej prosić o dodatkową opłatę. Tym razem to ja wyrwałem swój banknot i zacząłem wstawać. Usłyszałem tylko "okey, okey, okey. Sit, sit. Okey.". Częsty proceder na trasie Da Nang -> Hoi An (przy okazji, nie polecam tego miasta, wracałem po godzinie). Dodatkowo wyczytałem o nieistniejącej opłacie za bagaż, o którą czasami proszą. Niby detale, ale ...
Chyba pora spać, bo u mnie już noc. A, no i nowy kraj, pozdrawiam z Tajlandii. Szykuje się wygodne spanko, na lotnisku.
#rzucijedz #pokazwietnamczyka #podroze #podrozujzwykopem #wietnam
Pobierz erikito - Wyobraź sobie ciepłe letnie popołudnie i przyjemnie wiejący wiatr podczas j...
źródło: comment_k39VeqzgC8Fw4yUXoEuQORBuQXkcCpff.jpg
  • 2