Wpis z mikrobloga

Wyszło tak, że mój poprzedni wpis o #pracbaza dla niemieckiej firmy wyżebrał 50 plusów więc jedziemy z tematem dalej.

Na samym początku muszę przeprosić moją nauczycielkę od polskiego. Mam nadzieję, że kobiecina nie musi się przewracać w grobie za moją akcję z wierzyć/wieżą i stąpa jeszcze po tym lądzie. #polskijezyktrudnajezyk
Pojawiły się głosy odnośnie tego że to, co opisałem to jest mocno naciągany #korposwiat. Tak jest drodzy czytający, to jest mała firma, daleko do prawdziwego #korpo, jednak fizjonomia organizacji w gruncie rzeczy ta sama.

TL;DR


Ostatni wpis kończył się na spotkaniu z Janem w drugim tygodniu mojego odwiedzania Monachium. #emigracja pełną gębą, poza tym, że to tylko delegacja. Napisałem, że Jan miał wątrobę ze stali, niestety wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem, więc pomagałem mu się zmagać z przeciwnościami losu w postaci kwarty lub kwart wina, piwa i wszelakiego innego dobra, które przewijało się przez stół.
Skończyło się na tym, że w lokalu oprócz Jana, mnie i właścicieli nie było nikogo innego. Był czerwiec, dość upalna noc, do greckich właścicieli restauracji przyszli ich przyjaciele i zaczęli pić wino. Tym oto sposobem lokal dla nas był otwarty do 3 w nocy zamiast "tylko" do 1. Na odchodne dostaliśmy jakąś polewkę o smaku pomarańczy, która miała już niebawem miała mi wyjść bokiem. Jan na pożegnanie wynagrodził obsługę sowitym napiwkiem, po czym się pożegnaliśmy a on udał się do swojego hotelu, rzut kamieniem od lokalu. Tymczasem ja powoli zaczynałem gromadzić fakty. Trzecia w nocy. Za moment będzie świtać, a ja jestem w Monachium, gdzieś niedaleko biura, jednak całkiem daleko od sławetnego ho(s)telu, w którym przyszło mi się zatrzymać. Nie myśląc zbyt wiele, a także pamiętając jak drogie są taksówki (70€ z pierwszego wpisu trwale mnie zniechęciło do dorożek w tym zacnym mieście), pomyślałem a co mi tam - podbiegnę to i zdążę kimnąć (ʘʘ). Tak więc wrzuciłem piąty bieg, przerywając swoje pośpieszne sprinty chodem a może i marszobiegiem mieszając kompletnie zawartość trzewi i powodując niezły młyn pomiędzy wszystkimi trunkami zawartymi w samym sobie. Spocił byłem się jak dziki wieprz, jednak cały szczęśliwy po przybyciu pod hotel wygrzebałem klucz od furtki (a jakże), dostałem się ogródka i pokonałem okopy o powierzchni czterech metrów kwadratowych, po czym szturmem wdarłem się do swojego karceru dumnie nazywanego pokojem. #tylewygrac Tam niezwłocznie upuściłem żółci, która się gromadziła przez godziny konwersacji oraz mój pośpieszny powrót do noclegu, następnie spokojnie poszedłem spać. Naturalnie o 6 rano, czyli troszkę ponad dwie godziny od momentu w którym ległem na łóżku zaczął się hałas samochodów za oknem. Okopy jak by nie patrzeć, nie tak mocne, aby powstrzymać nawał aut tylko potęgowały mój dyskomfort. Usilnie starałem się to ignorować, żeby tylko przeczekać #kac na tyle, by moja głowa nie zachowywała się jak piłka. Raz czułem, że jest pompowana, a raz spuszczana z powietrza. Dosłownie mogłem zmierzyć tętno mego serca poprzez to, jak mi pulsowała głowa. Około godziny 7:30 stwierdziłem że dalsze zaprzeczanie rzeczywistości nie ma sensu. Trzeba było wstać. Byłem na bani tak potężnej, że moim wyznacznikiem pionu był prysznic, o który się przytrzymywałem, podczas gdy woda zmywała wszelakie ślady znoju mych krótkich, lecz owocny, nocnych wojaży.
Będąc świadomym ułomności mojego ciała a także kasku, który to dość nieuprzejmie przypominał o mej młodzieńczej nieodpowiedzialności, zdecydowałem się na tłuste śniadanie z niemieckich jajek, które i tak mi nic nie dało. :-/ To jest ściema - tłuste trzeba jeść jak się pije a nie jak się wstaje po piciu. Wypiłem tyle soku ile tylko można było zaliczając mocne #cebuladeals i stwierdziłem, że świat trzeba brać szturmem. Wróciłem do karceru, zarzuciłem moją radiostację (dwa laptopy) na plecy, po czym dziarskim chodem udałem się w kierunku biura. Dystans - 4 przystanki, a ze skrótem przez park, jakieś 3. Czas wymarszu - około godziny 8 z drobnymi. Myślałem, że będę przykładnym pracownikiem #korpo, skoro stawię się na mocnym kacu, gotów do spełniania mych obowiązków. Z każdym krokiem przekonywałem się, że moja idea była głupsza niż ustawa przewiduje a me ciało tylko temu potakiwało. Dotarcie do biura z mym brzeniem (radiostacja) okazało się zadaniem nad wyraz ambitnym, bo moja motoryka tego poranka wydłużyła spacer dwukrotnie. Nim ten dzień na dobre się rozpoczął już się modliłem o jego zakończenie.
Do biura dotarłem około godziny 9, krótko przed odprawą i jakimś mieleniem mózgu, które teoretycznie miało być dzieleniem się informacjami na temat postępu prac. To, co robiłem dzień wcześniej oczywiście pamiętałem, jednakże nie byłem na tyle wylewny tego poranka by zagłębiać się w detale. Mój #scrum był prawilny, krótko, zwięźle i na temat. Niestety inni postanowili urządzić sobie litanię łączoną z dyskusją zmuszając przez ponad 30 minut moje zwoje mózgowe oraz uszy opatulone słuchawkami, niczym pracownik call center, do wzmożonej czujności, czy to aby przypadkiem nie pada słowo klucz, które powinno załączyć mój radiowo-kacowy głos.
Po przewałkowaniu wszystkich problemów w te i wewte przez znienawidzone od tego momentu narzędzie zwane telefonem (soft phone) i wiszeniu na nim przyszedł czas na ponowną kalkulację strategii na ten dzień. Podsumujmy. Nie ma jeszcze godziny 10. Moja głowa odmawia posłuszeństwa, ukryć nie ma się gdzie a do tego na przeciwko Roman, metodyczny niemiecki rzemieślnik w wieku mojego taty, za plecami inni specjaliści, także przekimanie całego dnia z otwartymi oczyma w kierunku monitora nie wchodzi w grę. Roman to w ogóle swój chłop, do którego mógłbym z powodzeniem wołać tato, gdyby wujek Adolf nie zwalił sprawy z ruskimi. Człowiek dziergający od lat w C++ i zaskakująco dobrze radzący sobie w Javie. Hm..
Jak by nie patrzeć, skoro on mógłby być moim ojcem, a ja jego synem to z powodzeniem można rozegrać akcję na brak doświadczenia i zapytać jak oni tu robią z kacowym, znaczy urlopem na żądanie. Fakt, że jestem już na miejscu, odklepałem najgorsze, ale widzę, że kokosów tego dnia nie będzie i z trudem pozbieram cokolwiek na jakikolwiek commit (czyt. zmianę wrzucaną do repozytorium kodu). Robert radzi by zadzwonić do mojego przełożonego. Jest to naturalnie inny Niemiec, który dojeżdżał z dawnych Niemiec wschodnich / GDR - German Democratic Republic. Ten, jako że GDR-owcy są znacznie bardziej wyluzowaniu, naturalnie daje mi zielone światło nie widząc sensu wypłacania dniówki człowiekowi zombie. Gdy tylko słyszę jego zgodę w słuchawkach zaczynam pakować z powrotem moją radiostację. Gdy kończymy rozmowę zamykam służbowego laptopa, rzucam szybciutkie "auf Wiedersehen" (niemiecki na prosie, a jak) po czym wybieram się w podróż powrotną przez park. Po porannym szczycie ruchu i przebytych trudach podróży karcer wydaje się najmniejszym zmartwieniem. Około godziny 11 padam z powrotem na łóżko, z którego się zwlekłem tylko kilka godzin wcześniej i zapadam w głęboki kacowy sen.

Chcesz więcej? Subskrybuj #zywotsplatcha. Następna część jeśli ta dostanie 50 plusów.
  • 3