Wpis z mikrobloga

JAK ZOSTAŁEM DORADCĄ FINANSOWYM BEZDOMNYCH

Taki ja.
Anon lvl 20.
Dopiero co wyjechałem z mojej wioski na na studia do dużego miasta. Dostałem się na dzienną informatykę, więc spoko, choć łatwo nie jest.
Pewnego dnia, wracając z zajęć, mijam bezdomnego.
Brodaty chłop klęczy na chodniku z wyciągniętą łapą. Łapą czarną jak dusza Hitlera w '44. Jeszcze z długimi pazurami.
Co on, myśli, że ktoś mu na tej łapie położy drobniaki? Poj*bany.
Mój autystyczny mózg podejmuje decyzję w ułamku sekundy. Stawiam przed nim kubek po kawie z maka, którą właśnie skończyłem pić, i mówię: "Panie, tak prędzej pan coś zarobi".
Gość patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, a ja odchodzę bez słowa.
Następnego dnia, w drodze na zajęcia, mijam w tym samym miejscu innego bezdomnego. Takiego na wózku inwalidzkim.
Nagle z krzaków wybiega tamten brodaty, co mu użyczyłem kubka, i jak mi nie zacznie dziękować.
Mówi, że nieźle wczoraj zarobił. I w ramach wdzięczności wciska mi 10 złotych.
Bezwiednie przyjmuję banknot, a mój niestandardowy mózg już się skupia na czym innym.
Przed tym drugim bezdomnym (który był ziomkiem brodatego), stoi tekturka, gdzie chłop nabazgrał swoją historię życia ze szczególnym uwzględnieniem nieszczęść, które na niego spadły.
Ku*wa, czego tam nie było.
Mówię, że trochę go fantazja poniosła.
Na to obaj bezdomni robią poważne miny i mówią, że to wszystko prawda.
Pytam, jakim cudem gość jeszcze żyje.
- A no żyję - odpowiada - ale nie mam za co żyć, więc żebram.
Mówię mu: - Chłopie, przecież to nie ma sensu. Kto ci stanie tutaj, na środku chodnika, żeby się wgłębiać w Twoją historię medyczną?
Co kogo interesują te wszystkie zawały i skolioza?
- To co, wykreślić skoliozę? - pyta.
- I żylaki też. A dystrofia Duchenn'a nie brzmi jak poważne schorzenie, tylko nazwa projektu solowego podstarzałej gwiazdy rocka.
Wylew też bez sensu, za dużo grzybów w barszczu. Jak zawał, to nie wylew, rozumiesz?
Bezdomni już podnoszą tekturkę, żeby powykreślać co słabsze fragmenty, a ja im jeszcze opowiadam o filmiku, który widziałem kiedyś na necie.
Sytuacja taka, że kobita napisała niewidomemu żebrakowi: Jest taki piękny dzień, a ja nie mogę go zobaczyć.
I wtedy przechodnie zaczęli mu sypać drobne jak poj*bani.
Dodaję, że tutaj to nie przejdzie, bo kolega wózkowy przecież widzi, ale brodaty już wyciąga z kieszeni okulary przeciwsłoneczne, wciska wózkowemu na nos, i zaczyna bazgrać na drugiej stronie tekturki.
Stoję tam równie przerażony, co ciekawy, jakie będą efekty.
Po jakiejś minucie zatrzymuje się przed nami staruszka.
Widać, że tekst ją złapał za serce. Wyciąga z portfela 2 dychy i wkłada do kubka (tak, do mojego kubka z Maka...)
I wszystko byłoby pięknie, tylko że bezdomny Hiob na wózku się zapomniał.
Dziękuję pani ślicznie - mówi i kłania się nisko.
Tamtej szczena opadła. Zaczyna mordę drzeć, że dzwoni na straż miejską i zaraz zgłosił oszustwo.
Co by powiedziała? Że ślepy bezdomny jednak widzi piękny dzień i w związku z tym ma jej oddać dwie dychy jałmużny xD?
Baba piłuje mordę, więc szybko się zmywamy. Kiedy już jesteśmy daleko, ładnie się żegnam. Tamci mi dziękują i przedstawiają się na odchodne. Ten brodaty do Docent, a wózkowy - Dżony. W odpowiedzi bąkam swoje imię i lecę na zajęcia, rugając się w duchu za to, że znowu ładuję się w jakąś dziwną historię.
Na roku miałem tylko dwie dziewczyny, jedna z nich niczego sobie.
Zdarza się, że laski niekiedy same do mnie zagadują, ponoć jestem niebrzydki.(I wszystko idzie dobrze, dopóki chwilę ze mną nie pogadają xD)
No i ta fajna dziewczyna pyta mnie pod koniec zajęć, czy idę na tramwaj tam i tam, bo chyba mamy w tę samą stronę.
- Tak, tak, właśnie tam. A może po drodze wstąpimy na kawę?
- Pewnie, czemu nie.
Hoho, no ciekawie.
Po drodze gadamy. Marta jest naprawdę sympatyczna i niegłupia. No i też pochodzi z małej miejscowości, łapiemy wspólny język.
Akurat coś mówię, level skupienia 99.I wtedy słyszę:
- Anon! Anon nasz złociutki!
Patrzę, a tam Dżony, Docent, i jeszcze dwójka innych bezdomnych, w tym przysadzista blondyna bez zębów na przedzie, gnają w naszą stronę.
Dopadają do nas i wrzeszczą, że jestem zaj*biście bystry gość, że dzięki temu mojemu pomysłowi z udawaniem ślepego w dwie godziny wyżebrali tyle, ile normalnie udaje im się przez tydzień. I mówią, że zaraz idą na pobliski skwerek opijać sukces, i że może chcemy razem z moją, hehe, narzeczoną, pobalować razem z nimi.
Próbuję ich wyminąć, a wtedy Dżony daj mi 5 dych i mówi, że uczciwie te pieniądze zarobiłem.
W Starbaksie płacę za kawę tym wymiętym banknotem od Dżonego i pytam Martę, co wziąć dla niej, a ona:
- Nie! Zapłacę za siebie!
I patrzy na mnie z mieszanką przestrachu, zdumienia i zdegustowania, jakbym był jakimś egzotycznym żyjątkiem, które wytarzało się w gó*nie.
Rozmowa już się nie klei. Marta szybko wypija swoją kawę i mówi, że musi lecieć, choć mieliśmy niby iść razem przystanek.
Siedzę sam nad filiżanką i czuję, że zachodzi we mnie jakaś przemiana.
Jestem jak Bruce Banner, który zamienia się w Hulka, albo doktor Jekyll, przybierający postać pana Hyde'a.
Tylko że ja nie staję się superbohaterem ani bezbożnym sadystą, a po prostu spuszczam ze smyczy swój autyzm.
Następnego dnia po zajęciach odnajduję moich bezdomnych. Nie wyglądają na obrażonych tym, że ich wczoraj olałem.
Ta gruba kobita ma na imię Brygida i życie też mocno ją doświadczyło - przepisała mieszkanie na córkę, a wtedy zięć kazał jej się wynosić na ulicę. Czwarty bezdomny, wysoki milczek, to po prostu Cichy. Nikt nic o nim nie wie. Cichy ma w zwyczaju odzywać się tylko wtedy, kiedy ma do powiedzenia coś ważnego, czyli prawie nigdy.
Ekipa pokazuje mi swój rydwan.
Rydwan to cztery wózki podpie*dolone z biedronki, związane ze sobą sznurkiem xD
Mieścił się tam cały majątek ekipy, czyli rozmaity szmelc. Dżony, w ramach prezentacji, uchylił kocyk, którym przykryty był rydwan, i w oczy rzuciły mi się: połowa manekina od pasa w górę, znak drogowy STOP i parę kulek smalcu, jaki zimą wywiesza się wróbelkom na balkonie.
Mówię im, że mam parę ciekawych pomysłów.
I tak zaczął się okres eksperymentowania.
Niektóre koncepcje miałem chu*owe.
Na przykład kupiłem Brygidzie rogalika i kazałem jej go zjeść do połowy, a drugą połowę miała trzymać w łapie.
I to wszystko przed tekturką z napisem: Niedługo zjem tego rogalika, a nie stać mnie na drugiego.
Brygida, mimo swej bezdomności, ważyła dobre 100 kilo przy wzroście metr pięćdziesiąt, więc do rogalików to nie powinna się nawet zbliżać.
Drugi kiepski pomysł: Dżony miał siedzieć z gołębiem na kolanach, a na tekturce napis, że tylko gołębie chcą się z nim przyjaźnić.
Jakoś nikogo to nie wzruszyło.
Ale miałem też niezłe pomysły.
To była wczesna jesień, więc zaraz gó*niaki miały łazić po parkach w poszukiwaniu kasztanów. Żeby robić z nich ludziki w szkole.
Szybko uzbieraliśmy kilkadziesiąt pełnych woreczków i zaczęliśmy je sprzedawać po 5 zeta za jeden.
I może nie byłby to taki dobry dil, ale Cichy wytrzasnął skądś plastelinę, wziął zapałki, i zaczął łączyć kasztany w jakieś fantazyjne formy, normalnie tworzył różne zwierzęta, pojazdy, i tak dalej, i kładł to na chodniku a ludzie podziwiali i kupowali.
Jakiejś babce sprzedał za 10 złotych coś, co wyglądało na żyrafę.
Mówię mu: - Kurczę, Cichy, ładna ci ta żyrafa wyszła, a on mi wtedy powiedział (i były to pierwsze słowa jakie do mnie skierował):
- To był słoń z kut*sem dłuższym niż trąba.
Super, ku*wa.
Docent nosił swoją ksywkę nie bez przyczyny. Nie był docentem, ale zanim się rozpił i trafił na ulicę, wykładał na uniwersytecie.
Gość miał łeb jak sklep, znał nieźle angielski. No to wymyśliłem, żeby się kumał z Brytolami na rynku. Mówi mi, że już próbował, ale go odganiali. No to radzę mu, żeby podbijał do nich, cytując Szekspira w oryginale, to ich na pewno zaintryguje.
No i się udało - od czasu do czasu trafiał na bandę Dżejków, którzy w zamian za cytaty z Hamleta, które kojarzyli jeszcze ze szkoły, i cynk, które lokale ze striptizem są szemrane, przez całą noc serwowali mu drinki i dorzucali na odchodne sowity napiwek.
Pewnego razu czilujemy sobie z chłopakami na skwerku, a tu przybiega Brygida, cała zziajana, i krzyczy, że za rogiem leży Cyganka i żebrze.
Ale się ekipa odpaliła.
Mówią, że to chamstwo i nieuczciwa konkurencja, że ci Cyganie mają wszystko w dupie i nie szanują granic (okazało się, że różne paczki bezdomnych mają jakieś swoje rewiry, gdzie zarobkują, i nie wchodzą sobie w paradę).
Idziemy i faktycznie - coś, co wygląda jak rozciągnięta na chodniku kurtka istotnie jest Cyganką.
Miała nawet taki fachowy wiklinowy koszyczek na pieniądze, nie to, co nasz kubek z maka.
Ale nam gul skoczył.
Wymyśliłem, co zrobimy. Wyciągnęliśmy z rydwanu tę kartkę z tragiczną historią Dżonego. Cichy zakradł się i postawił cygance tę kartkę przed koszyczkiem, w którym, skubana, miała już chyba użebraną stówę.
Przez następne pół godziny stoimy tam i polewamy, patrząc jak wszyscy obchodzą kobitę szerokim łukiem.
Nagle ona się podrywa z ziemi, takim płynnym ruchem, jak jakiś wampir z horroru, celuje we mnie paluchem i zaczyna coś syczeć.
Wystraszyłem się, bo przypomniała mi się taka powieść Stephena Kinga, gdzie gość zadarł z cyganami i go tak przeklęli, że bardzo zachorował, zaczął strasznie chudnąć, coś takiego.
Cyganka wku*wiona łapie naszą tekturkę i zaczyna uciekać.
Dżony krzyczy, że musimy ją gonić, bo on tam ma całą swoją dokumentację medyczną. Tyle tych chorób w życiu przeszedł, że wszystkiego nie idzie spamiętać, a może przyjdzie mu kiedyś stanąć przed komisją lekarską i nie chce niczego pominąć.
Ruszamy w pościg.
Okazuje się, że Cyganie stacjonują nieopodal. Nasza Cyganka z tekturą biegnie prosto do takiego postawnego don Wasyla.
Chłop wygląda jak książę, a może i król cygański - pstrokata kamizelka, takiż sam krawat, włosy na żelu, wąs jak u suma.
Cyganka nagle się odwraca i znowu mierzy paluchem prosto we mnie. Wiedźma, na bank, widziałem już, że mam przej*bane.
To był dobry moment, żeby się wycofać, ale ktoś wydał komendę ataku.
Wpadamy więc między Cyganów i rozpoczyna się bitwa.
Dopadam do księcia i szarpię go za krawat. On mnie za koszulkę, próbuje mnie przewrócić. Siłujemy się.
Z boku wyglądało to pewnie tak, jakby dwóch debili tańczyło czardasza.
Byłem w ferworze, zwłaszcza że książę krzyczał że mnie zbije albo zabije, nie rozumiałem, bo Cyganie strasznie kaleczą polski.
Kątem oka zobaczyłem, jak Brygida podniosła jedną Cygankę i centralnie zaj*bała nią w drugą Cygankę. Aż się przerażone Cyganiątka rozbiegły z krzykiem.
Moja walka z księciem trwa. Doszło do klinczu, bo on jest stary, a ja kiepski w walce wręcz, poza tym ostatni raz biłem się w zerówce (przegrałem).
Gorzej, bo w naszą stronę biegnie Cygańska młodzież uzbrojona w kije.
Na domiar złego ktoś wrzeszczy, że dzwoni na policję i dociera do mnie, że jeśli mnie tu nie zabiją, to trafię do kryminału i to z takimi zarzutami, że onety i tym podobne będą miały ze mnie używanie przez tydzień, a rodzina się mnie wyrzeknie.
Wtedy w grupę krewkiej młodzieży wpada rydwan pchany przez Docenta i Cichego. Cygańscy nieszczęśnicy padają na ziemię jak szmaciane lalki, bo to wyładowane szmelcem cholerstwo waży chyba więcej niż Brygida. Mój przeciwnik się rozproszył, udało mi się wyrwać. Cyganka, którą znokautowała nasz fajterka, to była ta żebraczka, co zajumała dokumentację Dżonego. Łapię więc tekturkę i daję hasło do odwrotu.
Dżony, rozsądnie, zaczął już jakiś czas temu spierd*lać na swoim wózku, więc doganiamy go i już wspólnie gnamy przed siebie. Na szczęście nikt nas nie ścigał.
Powiedziałem sobie: dość. Są jakieś granice autystycznych harców. Tłumaczę moim bezdomnym, że bardzo ich lubię, ale chyba musimy ograniczyć kontakt.
A Docent mówi, że się dobrze składa, bo oni i tak wyjeżdżają. Postanowili na zimę wybrać się do Włoch, trochę na urlop, trochę na saksy. Nim zdołałem zapytać, jak oni to sobie wyobrażają, Brygida powiedziała, że przede wszystkim to chcą się zobaczyć z papieżem i powiedzieć mu o cudzie, którego doświadczyli - że spotkali prawdziwego anioła (czyli mnie).
Wzruszenie ścisnęło mi gardło, więc rzuciłem tylko do widzenia i się zmyłem.
Nadeszła zima, potem wiosna.
Na studiach jakoś sobie radziłem, choć musiałem ostro zakuwać.
Imałem się różnych dorywczych prac, miałem stypendium, no i starsi trochę mnie wspomagali, więc nie mogłem narzekać.
Pewnego marcowego dnia idę na zajęcia, a tam stoi ekipa.
Ale ku*wa, co się stało.
Docent w garniaku, Cichy w skórze, Brygida w makijażu i po trwałej ondulacji (nawet schudła trochę), a Dżony na tym swoim wózku też wystrojony i zadowolony jak Budda.
Witamy się: misie, niedźwiadki, i tak dalej.
Pytam, jak im minęło ostatnie parę miesięcy, a ci na to, że wypad do Rzymu okazał się strzałem w dziesiątkę.
Co prawda nie udało im się wprosić do papieża na audiencję, ale i tak było zaj*biście.
Zrozumcie, że ekipa zbratała się z tamtejszymi bezdomnymi i za twardą walutę sprzedała im know-how.
Czyli moje patenty jak efektywniej żebrać.
Sami też nie próżnowali, więc euraski się sypały i żyli tam jak paniska. Pewnie nie wracaliby do kraju, ale ich działalności zaczęła się przyglądać mafia i bali się, że jeszcze ich tam zastrzelą.
Ale nie ma tego złego, na następny sezon planowali wybrać się do Hiszpanii.
Docent po raz kolejny wciska mi w ręce pieniądze, tym razem plik euro.
I jeszcze mnie przepraszają, że nie mają dla mnie prezentu - kupili wino, ale nie potrafili mu się oprzeć, bo, co wyznali z dumą, odkąd stali się zamożni, odstawili a-----l i teraz pili tylko wino do posiłków xD
Przyznam, że to wszystko trochę mnie wzruszyło. Pociągam nosem, dyskretnie ocieram łzę, a wtedy Cichy mówi: 
- Nie płacz, przyjacielu, bo świat jest dobry. Jest dobry, bo chodzą po nim tacy wspaniali ludzie jak ty.
Kur*a, jak zawyłem.
Stałem i ryczałem głośniej niż ten chłop z viralowego filmiku, któremu syn powiedział, że w głębi serca go kocha.
Jak już się uspokoiłem, to moi bezdomni serdecznie mi za wszystko podziękowali i wprost powiedzieli, że chyba pora się pożegnać na dłużej, bo to niepoważne, żeby taki młody elegancki chłopak zadawał się z taką bandą.
Może i racja. Choć tak sobie dzisiaj myślę, że tak naprawdę bali się, że zażądam jakiegoś procentu od ich zagranicznych kontraktów.
A ch*j. Niech mają.

#pasta #copypasta #heheszki #naprawdetakbylo #humor
  • 5
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach