Wpis z mikrobloga

Nie wiem na ile ten wpis płynie realnie z mojej głowy i duszy, a na ile to pokłosie ostatnich #narkotykizawszespoko, ale potrzebuje to napisać. To będzie ostatni wpis na dłuższy czas na moim mikroblogu, który choć nie był szczególnie czytany ani ciekawy, był dla mnie bardzo ważny. Wykop umożliwił mi jako pierwsze miejsce w internecie dzielenie się swoimi przemyśleniami, troskami, za co często otrzymywałem od innych mirków i mirabelek feedback i bardzo pomocne słowa wsparcia, zarówno w komentarzach, jak i na pw. Poznałem tu także ludzi, którzy pomogli mi w realu, ale to już są szczegóły którymi nie chcę się dzielić. Zawsze powtarzałem, że jak zablokujesz większość popularnych tagów, to miejsce jest naprawdę wartościowe.

1 wpis napisałem prawie rok temu, siedząc dosłownie na walizce u kolegi, wdychając ostatnie toksyczne opary rodzinnego Szczecina i z wielką niewiadomą szykując się na pociąg do Poznania. Wyprowadzka do miasta pyr wisiała w mojej głowie od lat, ale jak to z piwniczakiem z depresją, lękami, missing-out, wciąż się przekładała. Do tego wciąż w Szczecinie miałem kilka bliskich osób, nieidealnych, choć ja też idealny nigdy nie byłem. Za wyprowadzką stał zawsze argument zaczęcia od nowa w nowym miejscu, co wiem że wielu osobom pomogło w życiu ruszyć z kopyta, a u niektórych nic to nie zmieniło. Ja chyba należę do tych drugich, choć nie do końca.

Przez prawie rok w Poznaniu nie osiągnąłem nic, powielając te same psychologiczne błędy co w Szczecinie. Na pewno pomógł fakt, że miasto jest większe a ja anonimowy, czego przeciwieństwo męczyło mnie w Szczecinie i skutecznie zniechęcało do wychodzenia daleko poza dom. Świadomość spotkania starych znajomych ze szkoły, ludzi z którymi zerwałem kontakt lub oni ze mną, uderzała w moje poczucie komfortu psychicznego, sprawiało wrażenie wciąż nie zamkniętej przeszłości. Poza tym, być może nie jestem tu obiektywny jako osoba z urazem - poza przedmieściami, terenami zalesionymi, ulicą Wojska Polskiego, Szczecin był w moim odczuciu miastem smutnym jak pogrzeb, niby dużym, ale jednak małym, na tyle by zaliczając kilka szkół w centrum i na lewobrzeżu codziennie idąc miastem spotkać kogoś znajomego.

Zaliczyłem 2 urlopy w szpitalu na Mącznej, jeden na Broniewskiego - nie polecam, Broniewskiego ok, ale Szpital na ulicy Mącznej nie jest miejscem, w którym ktokolwiek Ci pomoże. Naszpikują lekami, położą w sali wieloosobowej, codziennie rano będą pytać jak się czujesz, ale żadnych regularnych rozmów z psychologiem nie zaoferują sami z siebie, "terapia grupowa" to będzie wycinanie rysunków albo rysowanie pod okiem jakiejś pani. Na Broniewskiego nie jest pod tym względem dużo lepiej, ale przynajmniej kadra lekarska wydawała się troszkę bardziej empatyczna, i jakoś bezpieczniej się tam człowiek czuł. Wiele nie pomogło. Ale zawsze to urlop na koszt państwa. Szpitale psychiatryczne są dla osób które w pierwszej kolejności potrzebują farmakologii. Jeśli oczekujecie scen jak w "Locie nad Kukułczym Gniazdem", gdzie Jack Nicholson z papierosem w ustach opowie przed grupą osób historię swojego życia, to dajcie sobie spokój.

Przeważnie staram się, by dłuższe wpisy były "lekkie" do czytania, ale ten jest toporny. Inaczej teraz nie umiem.

Od 18 roku życia jestem w klatce. Nie wiem, kiedy i jak te lata mi minęły. Zmarnowane na gówno-robotach, na dokończenie liceum i zdanie matury miałem wiele lat, ale zawsze jest kolejny dzień. Zawsze jest kolejny miesiąc. Zawsze jest jutro, i to jutro nas gubi. Teraz widzę, że nie ma co się śmiać z "zacznij tu i teraz". Teraz dopiero widzę, jak moja psychika brudziła się w stylu kuli śniegowej z roku na rok.

Wczoraj, nie będąc trzeźwym na umyśle uświadomiłem sobie, że czas w którym byłem szczęśliwy, czułem się komfortowo sam ze sobą, był tak naprawdę prawie 10 lat temu. A mam teraz 24,5 lat. Nawet mimo, że w wieku 17 lat spadło na mnie małe szczęście które trwało półtorej roku, było symbiotycznie połączenie z już wtedy rozwijającymi się problemami z głową, z toksyczną matką, z paranojami, poczuciem zagrożenia.

To już nawet nie jest przeszłość, to byłem inny ja, jako dzieciak. Czyli od późniejszego okresu nastoletniego, cały czas dokładałem cegiełkę do zniszczenia swojego życia. Czyli ja już nie pamiętam, jak to jest czuć się normalnie. Nie mówię o szczęściu, tylko o normalności. Podchodzę do życia człowieka jak reinkarnacje głównego bohatera serialu Doktor Who, uważam, że na przestrzeni życia jesteśmy kilkoma różnymi osobami. Dlatego dziś w końcu zrozumiałem, że ja - aktualny ja, wersja która urodziła się kilka lat temu, nie zna smaku normalności. Bo co, mam wspominać gimnazjum, jako 25 latek? Dla mnie to nawet nie wspomnienie, tylko wiedza że kiedyś była taka wersja mojego życia na początku.

Był w tym roku moment, w okolicach zimy tego roku, gdy byłem drugi raz w życiu najbliżej samobójstwa. Wiedziałem już jak to zrobić, by nie opóźniać komuś pociągu i nie ryzykować przeżyciem na linie jako sparaliżowana kaleka. To co mam w głowie od lat jest, a sytuacja życiowa w końcu postawiła klarowne karty, że się dalej nie opłaca. Potem pewne osoby spadły z nieba, które mnie z tego wyciągnęły. Tylko z biegiem czasu, zastanawiam się czy nie szkoda było ich starań.

To jest smutne. Uciekłem do Poznania by zacząć nowe lepsze życie, a w między czasie zdążyłem otrzeć się o bezdomność i planować skuteczne samobójstwo. Z tego pozostaje się już tylko śmiać. Pytanie czy dla mnie jest jeszcze ratunek? Po tych wszystkich latach wierzę, że jestem do szpiku kości popsuty. Ten program nadaje się już tylko do deinstalacji.

Na mojej drodze prób leczenia psychiatrycznych poznałem wiele osób i ich historii, od biedaka który zapłodnił psychopatyczną borderkę, dziewczyny którą zgwałcił własny chłopak, dziewczyny pobitej przez chłopaka Sebastiana (po wyjściu ze szpitala do niego wróciła), . Poznałem wiele osób ze schizofrenią i u każdego z nich, ona wyglądała zupełnie inaczej. Wszystkie te poznane osoby łączyła jedna rzecz - mimo cierpień, mieli rodzinę na której mogli się oprzeć. I tutaj chyba dopatrywałbym kolejnego mojego defektu, który rzutuje na sposób postrzegania życia - większość dobrych ludzi w mojej rodzinie wymarła, z resztą nie mam o czym rozmawiać. To sprawia, że czuje się na świecie kompletnie sam. A ja nie czuję się wystarczająco twardy, by walczyć solo. Jestem wrażliwym, niskim chłopcem który gdy się ogoli pokazuje dowód w monopolu, i skrycie marzy o kochającej mamusi która go przytuli w trudnej chwili, bo nigdy tego nie posmakował.

Miewałem etapy nadużywania alkoholu i czegoś mocniejszego, ale to były tylko etapy. Myślę że od narkomani uratował mnie mocny introwertyzm, brak siły i odwagi na „ogarnianie”, z alkoholem tu już się boję, że kiedyś wpadnę, bo piwo przed komputerem scrollując mirko łatwo wypić.

Widzę to tak. Albo jakimś sposobem, zacznę od nowa, pogodzę się ze stratą bliskich, zaległościami życiowymi, nagle przezyją duchową odmianę, albo do roku-dwóch popełnię samobójstwo. Będąc młodszym słowo „samobójstwo” kojarzyło mi się radykalnie, dramatycznie, krawędziowo. Dziś jedyne co myślę gdy słysze, czytam, lub mówię o samobójstwie, to jedna z bezstronnych opcji.

Nie jest mi lżej po napisaniu tego, jak to zwykłe się czułem gdy wyrzuciłem z siebie skondensowane cierpienie w formie literek. Dzięki wszystkim którzy mnie czytali i wspierali na mirko.

#depresja ##!$%@? #feels #samotnosc
Freak_001 - Nie wiem na ile ten wpis płynie realnie z mojej głowy i duszy, a na ile t...

źródło: comment_1626884359gGgiRx3aZ4urEv8wipcjR8.jpg

Pobierz
  • 6
@Freak_001: Nie przejmuj się, wiek chronologiczny to tylko mem, idea taka, jak pieniądz fiducjarny, który ma jakąś wartość tylko dlatego, że wszyscy wierzą w jego wartość. A kiedy traktujesz to poważnie, to sam zaczynasz współtworzyć system, z którym chciałbyś walczyć. Równie dobrze Ziemia mogłaby się kręcić z inną prędkością dookoła Słońca albo w ogóle ze zmienną, nieregularną prędkością. Jaki układ odniesienia zostałby wtedy przyjęty, żeby robić se porównania biograficzne z innymi?