Wpis z mikrobloga

Cura te ipsum, czyli opieka medyczna w USA

Część 2. Chcę iść do lekarza

Mam grypę. Co teraz?

Gratulacje, właśnie odblokowałeś swoje pierwsze osiągnięcie, brązowe, bo to najprostsza choroba. Pierwsze, co możesz zrobić, to iść do sklepu i zaopatrzyć się w lekarstwa. Tak, do sklepu, a nie do apteki, bo w Austin, gdzie mieszkam, nazwa „apteka” skrywa sklep przypominający wielkością dużą Biedronkę. Na milionowe miasto tych aptek jest kilkanaście, może nieco ponad dwadzieścia – po dwie-trzy na dzielnicę; kto nie wierzy, może sprawdzić w mapach Google. Ale również w każdym osiedlowym sklepie półki zawalone są lekami, głównie przeciwbólowymi: ibuprom, naproxen, paracetamol i – co ciekawe – kilka substancji, o których nigdy nie słyszałem. Uwaga dla przyjeżdżających do USA: jeżeli bierzecie jakieś leki, których nie zaaprobowała Food and Drug Administration (FDA), to lepiej weźcie świstek od swojego lekarza i przetłumaczcie na angielski. Podczas kontroli mogą wam kazać wyrzucić leki, bo ich wwóz do USA jest w teorii zakazany. Oczywiście na 99% nic takiego się nie wydarzy, ale jeśli ktoś z Was jedzie na dłużej i wiezie zapas leków na cztery miesiące, to lepiej nie ryzykować. Ogólnie różnic pomiędzy zcentralizowanym rynkiem leków w USA, trzymanym w ręku przez FDA, a zdecentralizowanym systemem europejskim, jest mnóstwo: większość wypada na korzyść tego drugiego. Kto chce się dokształcić, może sięgnąć po to [naukowe opracowanie]( https://www.sciencedirect.com/science/article/pii/S2452302X16300638)
Co jeszcze można kupić na półce z medykamentami w przeciętnym sklepie w Teksasie? Mnóstwo suplementów CBD, ponadto czekoladę z CBD, wodę z CBD, ciasteczka z CBD… Od czasu legalizacji olejku sklepy dosłownie zalały tego rodzaju produkty. Jest też trochę standardowych suplementów diety, ale bez przesady. Na pewno nie ma tu „leków” na syndrom niespokojnych nóg czy halitozę. Natomiast spokojnie wyleczysz sobie grypę, z której nikt tu nie robi wielkiego halo.

Ja jednak koniecznie chcę do lekarza!

No dobrze, w takim razie masz kilka opcji. Załóżmy, że nie masz jeszcze swojego lekarza pierwszego kontaktu. Jak go wybierasz? Wchodzisz na stronę swojego ubezpieczyciela i uruchamiasz wyszukiwarkę. Następnie szukasz sobie lekarza: jak masz szczęście, będzie przyjmował trzy mile od Ciebie. Jak masz pecha, będziesz jechał dziesięć mil. Dlaczego? Bo wyszukiwarka pokazuje wszystkich lekarzy – ale część z nich jest spoza Twojej sieci.

Spoza sieci?

Tak. Każdy ubezpieczyciel ma sieć placówek medycznych, czyli lekarzy czy przychodni, które podpisały z daną firmą kontrakt. Na ogół w dużych miastach ta sieć jest całkiem gęsta. Natomiast wiadomo, że w mniejszych miejscowościach jest gorzej. (Ale od czego Amerykanie mają po trzy samochody na rodzinę?). Najlepiej więc zdecydować się właśnie na lekarza w ramach sieci. Płaci się wtedy po prostu mniej za wizytę.

Ale zaraz? Dlaczego mam płacić za wizytę, skoro jestem ubezpieczony i idę do lekarza, który ma kontrakt z ubezpieczycielem?

Bo tu jest USA i tu za leczenie się płaci. Prawie zawsze. Rozważmy najpierw, w jakich okolicznościach płacisz za leczenie w ramach sieci. Po pierwsze, może być to związane z czymś takim jak deductible (mirek @zasadzka01 podał polskie tłumaczenie: franczyza redukcyjna – ja jednak będę dalej kaleczył język polski, minusy tutaj). Deductible to kwota, jaką musi osiągnąć wartość usług medycznych, aby ubezpieczenie zaczęło obowiązywać. To znaczy, że za pierwsze wizyty u lekarza płacisz całkowicie sam. Moje niemałe przerażenie budzi fakt, że deductible dla jednej osoby wynosi przeciętnie w Stanach $4,328, zaś dla rodziny - $8,352 (Źródło, nieco inne niż wczoraj). Tutaj pojawia się pytanie: co musi się stać, żeby jednak nie płacić za lekarza? No cóż, to jest praktycznie niemożliwe. Musiałbyś mieć naprawdę drogie ubezpieczenie. Ale skoro stać Cię na drogie ubezpieczenie, to i na pokrycie deductible.
Mało tego, poszczególne zabiegi, a także zakup lekarstw objęte są także klauzulą co-pay, czyli udziału w płatności. Oznacza to, że jeżeli szczęśliwie już dobijesz do progu, od którego ubezpieczenie Ci się należy, to nadal płacisz za opiekę medyczną. Ja akurat mam tę kwotę wbitą na karcie ubezpieczeniowej: patrz poprzedni wpis. Czyli na przykład za OV (Office Visit) płacę 20 dolców, a za specjalistę 40. Izba przyjęć to portfel lżejszy o 150 dolców. Do tego płacisz też za leki. I tak dalej, i tak dalej. Dzięki ObamaCare wprowadzono limity na co-pay: po wyłożeniu $6,600.00 (indywidualnie) albo $12,700.00 (w pakiecie rodzinnym) wydanych rocznie nie płacisz już co-pay. W załączeniu macie zdjęcie co-pay z mojej polisy studenckiej odnośnie do usług dentystycznych.
Uwaga: deductible i co-pay to dwie różne rzeczy. Niektórzy ubezpieczyciele wliczają deductible jako co-pay, inni nie. W rezultacie, jeśli masz pecha, to za ubezpieczenie przestajesz płacić całkowicie po wydaniu z własnej kieszeni 10 000 dolarów w ciągu roku (na siebie) lub 20 000 dolarów na całą rodzinę.

Mój lekarz z sieci jest za daleko i nie chce mi się do niego iść. Dwie ulice stąd jest ten spoza sieci.

To idź, ale najpierw upewnij się, że masz ubezpieczenie PPO (Preferred Provider Organization). Jest to takie ubezpieczenie, które pozwala Ci korzystać z usług lekarzy poza siecią, ale musisz się wtedy liczyć z dodatkowymi kosztami. Uwaga: koszty te poznajesz dopiero w przychodni, idziesz zatem w ciemno. Może się okazać, że Twój ubezpieczyciel pokryje 90%, a może się okazać że 50% ceny.
Gorzej, jeżeli masz ubezpieczenie HMO (Health Manage Organization). Jeżeli masz ubezpieczenie tego typu, to wtedy owszem, możesz iść do dowolnego lekarza, ale płacisz 100%. Dlatego dobrze się zastanów.
Sieci obejmują nie tylko lekarzy i dentystów, ale też szpitale. Dlatego, jeśli nie umierasz, ale akurat zbierają Cię z ziemi, to z noszy krzyczysz: „Tylko nie do św. Jana! On jest poza siecią! Wieźcie mnie do św. Hildy!”. To nie żart, tak to niestety działa. Dlatego ubezpieczenie należy mieć zawsze przy sobie. Nie wiadomo, kiedy się przyda. Uwaga: kolega @Medevacs słusznie zwrócił moją uwagę na jedną rzecz. Nawet jeżeli jedziesz do szpitala, który jest w sieci, to może Cię leczyć doktor – internista czy anestezjologii - spoza sieci. A wtedy płacisz jego stawkę jak za lekarza spoza sieci. (Źródło).

Jest sobota, a ja fatalnie się czuję. Gdzie mogę iść?

W nagłych przypadkach, kiedy potrzebujesz pomocy, zaczyna się prawdziwa zabawa. Do wyboru masz teoretycznie dwa miejsca: Urgent Health Centers (UHC) oraz izby przyjęć (będę je zwał ER). UHC to takie nasze przychodnie nocne i świąteczne: zrobią diagnostykę, rentgen, zapewnią leki. I oczywiście wystawią rachunek. Nie są one dużo droższe od normalnych lekarzy, zaś jeżeli trafi się na UHC ze swojej sieci, to płaci się – powiedzmy – grosze. Gorzej, jeżeli musisz jechać na ER. Tam trzeba się udawać tylko w absolutnej ostateczności, ponieważ w szpitalach wszystko jest tak absurdalnie drogie, że w najlepszym wypadku wychodzisz lżejszy o kilkaset dolarów. Koszty? Ból ucha: $400. Zaczerwienione oko? $370. Zapalenie zatok? $617. (Źródło). Oczywiście, jeżeli jesteś ubezpieczony, to płacisz mniej; moja stawka to maksymalnie 150 dolców. Ale jeśli nie jesteś ubezpieczony, to masz problem. No i pamiętaj: jak masz HMO, a trafisz na ER poza siecią, to płacisz pełną stawkę.
Ciekawostka historyczna z powyższego źródełka: do lat 90. nie było w USA UHC, przez co jak zachorowałeś w sobotę, to zostawało pogotowie – i wysoki rachunek.

To ja może lepiej zostanę w domu…

I bardzo dobrze, bo firmy ubezpieczeniowe coraz częściej uruchamiają telewizyty. Nie, nie jest to związane wyłącznie z obecną pandemią. Po prostu o wiele taniej wychodzi, kiedy pacjent dokładnie powie, co mu jest, niż jak będzie musiał iść do swojego lekarza, albo – nie daj Boże – jechać na izbę przyjęć. Powiedzmy sobie zresztą szczerze: sporo pierdół naprawdę da się ogarnąć przez Skype. Tylko uwaga: myli się ten, kto myśli, że telekonsultacje są bezpłatną alternatywą dla wizyty u lekarza. Płaci się normalną stawkę, tyle, że lekarz pyta, o co chodzi, co się dzieje, a następnie wystawia receptę przez Internet.

Jest zaraza. I co teraz?

I teraz jeszcze więcej rzeczy odbywa się online. Na przykład online przyjmują lekarze w Academic Health Center. Również wybór dentystów jest bardzo ograniczony, głównie do medyków spoza sieci. W tej sytuacji posiadanie ubezpieczenia PPO daje naprawdę duży komfort.

No dobrze, a jakieś pozytywy?

Słuchajcie, może i narzekam na amerykańską służbę zdrowia, lecz moje dotychczasowe doświadczenie mówi, iż jedynym, ale za to największym jej problemem są koszty, które ponoszą chorzy. OK, jest to dla wielu rzecz dyskwalifikująca. Bądźmy jednak świadomi, że cała „otoczka” to coś, co zdecydowanie należy zaliczyć na plus. Na przykład na mojej tylko uczelni działa 24/7 pielęgniarska pomoc telefoniczna, centrum zdrowia kobiet (Wykopki, wiecie, co z tym zrobić), centrum medycyny sportowej, centrum żywienia czy laboratorium do testowania chorób wenerycznych. Ogromny nacisk kładzie się tu też na zdrowie psychiczne, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że w Teksasie każdy może nabyć broń. Na przykład na mojej legitymacji studenckiej jest numer do Behavior Concerns Advice Line, gdzie można zgłosić problem swój lub kogoś nam bliskiego. Pomoc, nawet w podbramkowych sytuacjach, jest na wyciągnięcie ręki. Należy jednak dodać dla większości przypadków formułkę: o ile Cię na nią stać.
UHC to nie spęd, jak nocna i świąteczna pomoc w Polsce, gdzie ludzie tłoczą się, bo im się o 21.00 w piątek przypomniało, że skończyły im się leki na porost włosów. Tu wchodzisz do Internetu, wyszukujesz centrum ze swojej sieci, rejestrujesz się online. Dostajesz info, że za 20 minut masz być na miejscu, a pielęgniarki i lekarz już na Ciebie czekają. Wszystko przebiega sprawnie i w miłej atmosferze, z żarcikami, maksymalną redukcją stresu i ciągłym pytaniem, czy nie boli. Fakt, na izbie przyjęć swoje trzeba odsiedzieć, ale to dlatego, że tam nie mogą odmówić ci pomocy, więc niektórzy nieubezpieczeni Amerykanie jadą tam z pierdołą, której nie będą im leczyć za darmo nigdzie indziej, z myślą „jakoś to będzie”. System się przez to krztusi, choć nie tak jak w Polsce. Ogólnie wygląda to dobrze.
Mało tego: kiedy chcesz iść do lekarza i szukasz go w wyszukiwarce, otrzymujesz nie tylko jego imię i nazwisko, ale również oceny innych ubezpieczonych (nie podejrzewam przekrętów, bo to serwis tylko dla zalogowanych), a do tego rok ukończenia studiów, uczelnię i zdobyte nagrody. Jesteś więc w pełni świadomy, kogo wybierasz. W Polsce? ZnanyLekarz (powodzenia życzę) albo jakiś random, który akurat ma dyżur.

Ostatnia uwaga. Pod ostatnim wpisem pojawiło się kilkanaście komentarzy, że życie w Stanach musi być straszne. W rzeczywistości jest ono takie samo jak w każdym innym miejscu na świecie: straszne dla biednych lub chorych i piękne dla zamożnych i zdrowych. Nikt tu nie skarży się na swój los, ale nierówności społeczne kłują w oczy. Od razu mówię: nie oceniam, czy należy je zasypywać interwencją państwa. O dyskusję w tej kwestii na pewno zadbają drodzy Mircy :)

To co, moi mili? Na dziś wystarczy. Jutro część ostatnia „opisowa”, czyli moje prywatne doświadczenia.

Dobrych Świąt Wielkiej Nocy życzę tym, którzy je obchodzą. A tym, którzy nie obchodzą – udanej reszty niedzieli!

#curateipsum #usa #nfz #zdrowie #wolnyrynek
Pobierz
źródło: comment_1586705112FjXQTmTVe5UGFvHttKpAdg.jpg
  • 138
@McRancor: z porodami jest o tyle bardziej skomplikowanie, że stopień referencyjności szpitali położniczych warunkuje stopień odpasienia oddziału dla noworodków. wyposażenie i utrzymanie takiego zdolnego do ratowania skrajnych wcześniaków (te przysłowiowe 500 g) przekracza możliwości/opłacalność u podmiotów prywatnych. w szpitalach publicznych zresztą sprzęt na tych oddziałach w większości ma naklejki wośp.
ale zgadzam się co do meritum i absolutnie nie będę bronić systemu amerykańskiego, w którym usg ciąży (w pl prywatnie z
@JackTheDevil90: W skrócie takim naprawdę wielkim: opieka zdrowotna jest bardzo wysokiej jakości, ale koszmarnie droga. Nie jestem zaskoczony, w końcu przeznaczając na to 16% swojego PKB (a umówmy się że PKB USA do małych nie należy) ta jakość gdzieś musi być widoczna.

Minusem na pewno jest brak płatnego L4 jak u nas, przez co życie "od 1 do 1" i to jeszcze na kredytach raczej odpada, bo przecież z grypą i
@j3sion: dzięki za odpowiedź, ale skoro to tyle kosztuje to gdzie jest ta kasa? w sensie skoro tak jak piszesz szpital to firma co ma zarabiać to gdzie te zyski, czy faktycznie będzie super hiper fajny szpital, bo raczej nie tak jak u nas odrapane ściany i suchy chleb na śniadanie?
@Toszeron: jak to nie może? W USA płaciłbyś znacznie więcej, a ubezpieczenie zaczynałoby się dopiero od pewnej kwoty. O raku faktycznie mógłbyś nie wspominac.
Przeczytałeś wpis, pod którym umieściłeś swoje komentarze? Przecież USA doskonale pokazuje jak można kompletnie spierdzieli system opieki zdrowotnej.
PS, wiesz, że chorobowe w Stanach są bezpłatne?
@JackTheDevil90 zapomniales o bardzo duzym plusie jakie od paru lat sprawia, ze kontakt z lekarzami i dowiadywanie sie ile co kosztuje jest latwiejsze. Rynek nie lubi prozni pojawilo sie mase roznych wyszukiwarek, programow, firm ktore znajda naklepsza cene dla Ciebie w okolicy w zasadzie taka obsluga jest za darmo lub kosztuje pare $ na miesiac. Masz isc zrobic przeswietlenie dzwonisz i mowisz zeby znalezli Ci w promieniu 50 mil cos najtanszego i