Wpis z mikrobloga

Jedna z najbardziej krępujących sytuacji dotyczy pierwszego opowiadania, które napisałam. Chodziłam wtedy do trzeciej gimnazjum, a opowiadanie działo się w alternatywnej rzeczywistości, w której każdy człowiek ma swój pomnik.
W tym świecie ludzie w ciągu dwóch tysięcy lat naprodukowali miliardy posągów, a że pomnik to rzecz święta i nie można go zniszczyć, to w pewnym momencie zaczęło brakować wolnego miejsca na nowe egzemplarze.
Na początku XX wieku wprowadzono więc specjalne prawo dziedziczenia. Planowanie rodziny polegało na tym, że z katalogu „bezpańskich” pomników rodzice wybierali ten, który najbardziej im się podoba, po czym kształtowali potomka na jego marmurowe podobieństwo.
Przez większą część dwudziestego stulecia wychowanie dziecka wyglądało następująco: rodzice dowiadywali się o zainteresowaniach, gustach i osobowości człowieka z pomnika, a następnie próbowali to wszystko przelać na własnego potomka. Pod koniec XX wieku wiele usprawnień przyniosły inżynieria genetyczna i plastyczna chirurgia.
Główną bohaterką mojego opowiadania była stenotypistka żyjąca w Wiedniu w latach 30-tych. W skrócie: bohaterka tak naprawdę była mężczyzną wychowanym w wierze, że jest kobietą i musi się golić, bo cierpi na problemy hormonalne. Rodzice nie mieli serca wykastrować syna, więc postanowili wyprać mu mózg.
Pisząc to opowiadanie dowiedziałam się wielu rzeczy o crossdressingu. Na przykład tego, że w podbrzuszu jest wystarczająco dużo miejsca, by zmieścić tam jądra.
Jako że zawsze miałam słabość do naukowego realizmu, a nie znałam osobiście żadnego crossdressera, postanowiłam wykorzystać znajomego z gimnazjum - Sebastiana. Seba miał na twarzy wiele pryszczy oraz dziur po pryszczach. Jego cera wyglądała z bliska jak pumeks.
- Seba, zapłacę ci stówę, jak zerwiesz się z matmy, pójdziesz ze mną do kanciapy za szatnią i coś dla mnie zrobisz – zaproponowałam.
- A co zrobię? – zapytał Seba.
- Spróbujesz wsadzić swoje jaja do brzucha – wyjaśniłam.
- Wsadzić jaja? A to w ogóle da się?
- Tak. Jak popróbujesz, to gładko wejdą, a później same wrócą do moszny, przyrzekam. To taki eksperyment biologiczny. Nie będziesz pedałem. Zapiszesz się na kartach historii nauki – odpowiedziałam, starając się być jak najbardziej przekonująca.
- Ka mać!

Tak naprawdę Seba wcale nie powiedział w tym momencie „ka mać!”.
Obiecałam jednak sobie, że będę się starać nie używać w moich opowieściach brzydkich wyrazów, tak jak niegdyś obiecał pracownik mojego taty, pan Henio ze wsi Ropele. Pan Henio nadużywał w szczególności słowa, które zaczyna się na literę „k”.
I nie było to ani słowo „kumkwat” ani „kozieradka”.
- Heniek, nie przeklinaj tak! – mój tata ciągle zwracał mu uwagę.
- Sławek, jak ja nie umiem przestać! To „k....” ciągle mi się na usta ciśnie.
- To mów tylko pierwszą literkę. „Ka”.
- Jak to?
- No nie kończ słowa, tylko mów coś w rodzaju „Alem się wczoraj ka #!$%@?ł”.
- Ale „#!$%@?ł” to też jest przekleństwo...
- Heniu, nie bądźmy już tacy kategoryczni.
- Masz ka rację!
- Dobra bierzem się ka za robotę.
- Ka!
- Heniu, i co? A nie mówiłem! Już ci weszło w krew! – cieszył się mój tata.
Od tamtej pory pan Henio mówił już tylko „ka”.

- Ka mać! – zląkł się Seba.
- Seba, to chcesz stówę, czy nie? – zapytałam, wpadając w lekką panikę na myśl o tym, że jeszcze rzeczonej stówy nie mam, a będę mieć dopiero wtedy, gdy sprzedam cztery litry bimbru. A bimber jeszcze nie był gotowy.
W każdym razie, Seba stwierdził, że chce tę stówę - coraz bardziej do mojego pomysłu przekonany.
- To chodźmy – odparłam, szeroko uśmiechnięta.
Eksperyment zakończył się powodzeniem.
Niestety, przyłapała nas pani od matematyki. W dodatku wydało się, że sprzedawałam ten przeklęty bimber. Rodzice się wściekli i miałam mnóstwo kłopotów.
Owa gimnazjalna przygoda na jakiś czas odebrała mi zarówno chęć pisania opowiadań, jak i handlowania. Przez jakieś dwa miesiące marzyłam nawet o tym, by zostać dentystką.

#nunkunpisze
  • 27