Kiedy wysiedli z auta, powitał ich przedziwny widok – na dachu Opla przysiadło stadko dzwońców – trzy samce, cztery samice należące do tego gatunku krępych ptaszków o sympatycznym wyglądzie i kolorystyce przedwiośnia. Oliwkowozielone brzuszki dzwońców przypominały puchate, kwitnące bazie, a żółte wstawki na krawędziach skrzydeł i ogona kojarzyły się Kasi z mniszkiem kwitnącym obficie w międzyrzędziach jabłoniowego sadu, który uprawiali jej rodzice. Zdziwiło ją, że te ptaki – wszak niezbyt towarzyskie w sezonie lęgowym – przycupnęły nakrawędzi dachu samochodu, i beztrosko oddawały się grupowej toalecie, czyszcząc sobie piórka niezgrabnie grubymi dzióbkami.
- Jedźmy gdzieś indziej – Kasia powiedziała cicho do dziadka, który wytrzepywał ziemię z brązowego pantofla, stukając obcasem o kosz na śmieci.
- Ty pojedziesz - rzekł dziadek. – Tylko nie dasz się złapać.
- Postaram się. Obiecuję.
- Lubię cię, Kasieńko. Bardzo – dziadek nagle spoważniał, i wyglądał na znacznie starszego, niż jest. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi w przypadku martwego od ćwierć wieku człowieka.
- Ja ciebie też, dziadku – zabrzmiało to w jej uszach strasznie cukierkowo, więc dodała - Choć właściwie poznałam cię dopiero dzisiaj.
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Mocno szarpnęła kierownicą w prawo. Coś łupnęło, wydech z szurgotem przeszorował krawężnik. BMW wyhamowało przed nimi i zaczęło zawracać w bramie „Delikatesów Doroty”.
- Zamiana, dawaj, dawaj! – rozkazał dziadek, wypychając wnuczkę przez drzwi samochodu. Nogi miała jak z waty – kierując się do prawych drzwi auta poruszała się tak swobodnie, jak wtedy, gdy z koleżanką Natalką po kolana brodziły w szlamie wysychającego stawu, ratując duszące się w błocku traszki. Dziadek otworzył drzwi, i Kasia wtarabaniła się do środka.
- Ten strucel nie chce jechać! – dziadek warknął, usiłując ruszyć dynamicznie. Lusterko ustawione było tak, że z pozycji pasażera Kasia nie widziala w nim nic. Poczuła ucisk w gardle, znów wyraźnie słysząc zbliżający się z tyłu pojazd. Zdziwiła się, że nawet w takich okolicznościach mocno zabolało ją to, że dziadek wziął ją za kiepskiego kierowcę - nie wierząc, że ślamazarność Opla może być spowodowana jego konstrukcją, a nie brakiem umiejętności wnuczki. Uśmiechnęła się, gdy ruszał wolniej ode niej. I wtedy twarz jej się rozpłaszczyła na bocznej szybie jak rozjechana żaba.
Dziadek zrobił ciasny nawrót podciągnąwszy ręczny, i perfekcyjnie kontrolując gaz odkręcił koła. Auto nie zatrzymało się, ani nie straciło swojej ślimaczej mocy. Jechało dalej, z właściwym sobie przyspieszeniem motyla.
- Cud, że na tym krawężniku opona nie spadła z felgi – uśmiechnął się dziadek, znów przecinając ten sam parking, co wcześniej. Za słupkami zapytał, gdzie dalej, a Kasia – instynktownie – odpowiedziała:
- Na światłach w prawo, i zaraz po lewej będzie brama do parku.
  • 28
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@Miszcz_Joda: Kiedy ją napiszę - a muszę pracować, bo z czegoś trzeba jakoś żyć. I kiedy znajdzie się wydawca, gotów wypuścić coś, co nie jest:
1. Szczególnie ideowe (nie ma zbyt wielu Żydów, Żołnierzy Wyklętych, nie ma Wielkiej Polski ani LGBT).
2. Szczególnie historyczne.
3. Szczególnie kryminalne ani szczególnie erotyczne.

To jest bardzo trudne, bo póki co, jak wysyłałam poprzednią książkę do wydawnictwa, to dostałam info, że fajnie piszę, i
  • Odpowiedz
- Nie rozumiesz – dziadek przetarł załzawione oko wierzchem spierzchniętej dłoni. – Dopiero, gdy napiję się tego wina, wyglądam tak jak teraz. Dla was „Amarena” to, jak rzekłaś, zwykły jabol. Dla nas magiczny napój, który naprawdę nieziemsko smakuje. Jak już umrzesz, to zrozumiesz, o czym mówię.
- Daj łyka.
Dziadek podał wnuczce „Amarenę”, która brutalnie przetoczyła się przez jej przełyk, wywołując natychmiast nieprzyjemne palenie w żołądku. „Chyba jednak żyję”, pomyślała, i przysiadła obok dziadka. Czuła nieprzyjemne mrowienie w ustach, więc wyciągnęła z kieszeni paczkę czarnych, cienkich Marlboro i poczęstowała dziadka. Palili w milczeniu. Dziewczyna była obolała, zagubiona i tak zmęczona, że wszystko jej było jedno. Postanowiła nie kwestionować i nie analizować tego, co się właśnie działo. A dużo się działo jak na jeden dzień.
- Kasiu, musimy iść. Szybko – nagle dziadek wyrwał ją z zamyślenia, ciągnąc za rękę tak mocno, że nawet nie przeszło jej przez myśl, by zaprotestować.
- Do samochodu!
Popędzili przez pasy, na czerwonym świetle. Jako że Kasia nie miała w aucie zamka centralnego - otworzywszy drzwi po stronie kierowcy - chciała od wewnątrz odbezpieczyć te po stronie pasażera, i wpuścić dziadka. Nie zdążyła. Dziadek już rozgościł się w środku. Mrugnął do niej, jak podwórkowy Houdini, dumny z pokazania przedszkolakom nowej sztuczki. W samochodzie intensywnie pachniało uszczkniętymi listkami aksamitek, czyli czymś pomiędzy aromatem pomidora a gnijącej w foliowej torebce cytryny. Kasia zaczęła kręcić korbką, by opuścić szybę.
  • 5
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@nunkun: super piszesz, ale te fragmenty są tak krótkie, że nic nie wnoszą do historii, do tego urywają się w momencie kiedy w końcu mógł się pojawić jakiś konkret. Daj albo dłuższe fragmenty, albo konkretniejsze bo zaczyna to wyglądać jak moda na sukces, gdzie jak bohater się potknie to przez 20 odcinków się przewraca.
  • Odpowiedz
Pani Jola z „Apteki z Uśmiechem” nabiła na kasę wodę utlenioną i rivanol.
- Powinna sobie pani teraz przykładać coś zimnego... - tłumaczyła, a Kasia patrzyła to na nią, to na swojego martwego, owiniętego kocem dziadka, który klapnął sobie beztrosko na dziecięcym krzesełku, przeglądając rysunki znudzonych pociech klientów apteki.
- Nie wiem czy to dobry moment – uśmiechnęła się pani Jola. - Ale jakby co, to mamy dzisiaj promocję środków na komary. Powoli zaczyna się sezon, a promocja tylko dziś.
Pani Jola mrugnęła filuternie, stawiając na ladzie żółtą tubę. Rysunek na tubie przedstawiał kometę przecinającą Układ Słoneczny. Spojrzawszy z bliska, można było dostrzec, że kometa musuje, ciągnąc za sobą długi warkocz bąbelków. I że planety w tle to tak naprawdę orbitujące plastry cytryny.
- Ale czy na pewno witamina C działa na komary? – zapytała Kasia, skonsternowana.
- Nie działa. Ale też jest w promocji. Zaraz pani dam to, co panią przed komarami skutecznie ochroni – pani Jola wciąż się uśmiechała, znikając na zapleczu, i cały czas apelując o schładzanie wargi lodem i przemyślenie zakupu kilku opakowań przecenionej witaminy C.
  • 3
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Szczerze mówiąc, po życiu instruktażowym spodziewałam się raczej czegoś innego.
- To znaczy?
- Czegoś w rodzaju pomieszania reklamy serka Almette i kampanii promocyjnej
Doliny Noteci.
- A po co mielibyśmy pokazywać coś takiego?
- Żebym doceniła to, co straciłam - podziwiając piękne widoki i przeżywając sielankowe chwile? Bym zatęskniła za życiem, które jest piękne?
  • 6
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Kasiu, skup się – dziadek podłączył USB do gniazda w radio, z głośników zaczęła grać charakterystyczna muzyczka zwiastująca początek filmu, a na bocznej szybie wyświetliła się słynna czołówka 20th Century Fox. Przerobiona na 2nd Cemetery Chads.
- Nieźle to wymyśliliśmy, nie? – zatrzymał film dziadek. - Podobno „chad” to po angielsku przystojny mężczyzna, posiadający conajmniej 180 cm wzrostu i wyraźnie zarysowaną szczękę. Ma powodzenie u kobiet dzięki swojej sylwetce. Jest z nami właśnie taki jeden młodzian, Pioter. Zobaczysz, polubicie się.
- Jak to polubimy? – zapytała Kasia, coraz mniej rozumiejąc z tego, co się dzieje. Podobnie czuła się podczas czytania lektur w podstawówce - im bardziej zagłębiała się w historię, tym stawała się ona dla niej bardziej zawiła, jakby złośliwie rzucając pod nogi kłody w postaci zdań wielokrotnie złożonych i słów w rodzaju „gzymsu”, „przecznicy” oraz „mitrężenia”.
Historia, której właśnie stała się częścią, była – delikatnie rzecz ujmując – trudna do zracjonalizowania; a każde kolejne zdanie wypowiadane przez pachnącego aksamitkami dziadka sprawiało, że czuła się coraz mniej pewna, że to tylko nad wyraz dziwny sen.
Dziewczyna starała się, by jej głos wybrzmiał głośno i stanowczo. Powiedziała:
– Dziadku wspomniałeś, że pokazujecie film samobójcom, a ja...
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Po pierwszej próbie samobójczej zachciało jej się spać. Tak bardzo, że zaparkowała pod sklepem Blaszak 24h, i postanowiła zdrzemnąć się w aucie.
Wkrótce ktoś zapukał w szybę.
- Halo, Kasiu! - zawołał.
Dziewczyna poderwała się nagle. Miała podkrążone oczy i maleńki kucyk spięty pomarańczową spiralną gumką, która rzekomo nie plącze włosów.
- Kim jesteś? – zapytała.
- Twoim martwym dziadkiem.
  • 20
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Listopadowa słota, a ja wracałam do domu przez Milanówek, popilotowawszy rodziców na drogę numer 579 w kierunku Błonia.
- A na pewno nie chcecie z Warszawy wracać siódemką? – zapytałam. – Nawigacja twierdzi, że tak będzie szybciej prawie o godzinę.
- Nie, bo się zgubimy, rozbijemy, taki ruch w tej Warszawie – sapnęła mama, moszcząc się w wypełniających auto jabłkach odmiany ‘Jonagold’.
I tak się zgubili. Zamiast jechać wskazaną drogą prosto, skręcili na autostradę. Mama, spietrana w ‘Spartanach’, zadzwoniła godzinę później, by pożalić się:
- Kasia, matko boska! Dojechaliśmy do Katowic!
- Jak to do Katowic? W godzinę?
  • 5
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Jedna z najbardziej krępujących sytuacji dotyczy pierwszego opowiadania, które napisałam. Chodziłam wtedy do trzeciej gimnazjum, a opowiadanie działo się w alternatywnej rzeczywistości, w której każdy człowiek ma swój pomnik.
W tym świecie ludzie w ciągu dwóch tysięcy lat naprodukowali miliardy posągów, a że pomnik to rzecz święta i nie można go zniszczyć, to w pewnym momencie zaczęło brakować wolnego miejsca na nowe egzemplarze.
Na początku XX wieku wprowadzono więc specjalne prawo dziedziczenia. Planowanie rodziny polegało na tym, że z katalogu „bezpańskich” pomników rodzice wybierali ten, który najbardziej im się podoba, po czym kształtowali potomka na jego marmurowe podobieństwo.
Przez większą część dwudziestego stulecia wychowanie dziecka wyglądało następująco: rodzice dowiadywali się o zainteresowaniach, gustach i osobowości człowieka z pomnika, a następnie próbowali to wszystko przelać na własnego potomka. Pod koniec XX wieku wiele usprawnień przyniosły inżynieria genetyczna i plastyczna chirurgia.
Główną bohaterką mojego opowiadania była stenotypistka żyjąca w Wiedniu w latach 30-tych. W skrócie: bohaterka tak naprawdę była mężczyzną wychowanym w wierze, że jest kobietą i musi się golić, bo cierpi na problemy hormonalne. Rodzice nie mieli serca wykastrować syna, więc postanowili wyprać mu mózg.
Pisząc to opowiadanie dowiedziałam się wielu rzeczy o crossdressingu. Na przykład tego, że w podbrzuszu jest wystarczająco dużo miejsca, by zmieścić tam jądra.
  • 27
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Raz w tygodniu Paweł przyjeżdżał z Warszawy, odbierałam go ze stacji PKP Ciechanów, bo to właśnie w Ciechanowie uczęszczałam do liceum, i to właśnie lekcje w liceum opuszczałam, by chadzać z moim amantem nad rzekę Łydynię, a następnie oddawać się zajęciom o wiele przyjemniejszym niż pisanie kartkówek z fizyki.
Nie wiem, o czym w tym momencie pomyśleliście, ale ja miałam na myśli rozmowy o rybkach.
Poznaliśmy się przez internet, na portalu akwarystycznym. Był to czas, w którym fascynowały mnie trzy rzeczy: książki o miłości, skandynawski black metal i rybki akwariowe. Dokładniej rzecz biorąc - pyszczaki. Pyszczaki to takie rybki, które inkubują ikrę w pyszczkach. W pyszczkach trzymają również narybek. Niedoświadczeni rodzice często przypadkowo połykają swoje dzieci. Bywa, że się nimi krztuszą.
Pyszczaki to naprawdę fascynujące rybki.
Najczęściej akwaryści hodują pyszczaki z jezior Malawi albo Tanganika. Ja wybrałam to pierwsze - w 2006 roku miałam dziesięć zbiorników biotopowych. Słowem, dostałam szmergla na punkcie pyszczaków. Pisywałam nawet do magazynu „Nasze Akwarium”, podszywając się pod czterdziestoletniego, samotnego eks-alkoholika, który w ramach autoterapii poświęcił się rybkom.
Jeździłam do Łodzi na giełdę zoologiczną, by kupować egzemplarze z przemytu. Raz, pamiętam, pewien Chińczyk sprowadził mi harem (samca i trzy samice) bardzo rzadkiego gatunku pyszczaków. Na cztery rybki wydałam chomikowane przez rok kieszonkowe, za które miałam kupować pączki i soczki w szkolnym sklepiku.
  • 29
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@nunkun: Jeszcze gdy chodziłam do podstawówki, to był tam taki Paweł, i ja jechałam na rowerze, i go spotkałam, i potem jeszcze pojechałam do Biedronki na lody, i po drodze do domu wtedy jeszcze, już do domu pojechałam.
  • Odpowiedz
Moim ojcem chrzestnym został Szczepan - najlepszy przyjaciel rodziny, szparki i przedsiębiorczy facecik z wąsem, trudniący się wówczas rozwożeniem mięsa po sklepach spożywczych. Wujek Szczepan zbił majątek na oszukanych wędlinach. Gdy byłam podlotkiem, pozwalał mi wstrzykiwać w szynki specjalny roztwór, dzięki któremu robiły się one dwa razy bardziej soczyste i trzy razy cięższe. Do metalowej beczki z innym specyfikiem wkładałam kiełbasy z lekka poszarzałe i śliskie, następnie wujek podgrzewał beczkę od spodu palnikiem spawalniczym, a gdy roztwór zaczynał bulgotać i dość mocno się pienił, każde z nas pośpiesznie wyciągało starą łychą cedzakową różowe i pachnące wędlinki.
- Popatrz Kasieńko. Tak wygląda magia – zwykł powtarzać wujek.
Gdy w piątej klasie polonistka kazała nam napisać quasi-biblijną przypowieść, opisałam świat, w którym bohater – genialny chemik samouk - zostaje milionerem dzięki psim kupom. Dokładniej rzecz ujmując, zbiera je z miejskich trawników, wrzuca do specjalnych, samodzielnie uwarzonych mikstur, miesza i podgrzewa, by wreszcie zamiast psiej kupy wyciągnąć wędzoną pierś z kurczaka, kostkę sera białego bądź perfekcyjnie chrupiący bochen chleba. Produkty chemika wspaniale się sprzedają, zdobywając liczne medale na targach żywnościowych. Przypowieść niosła za sobą wiele różnych nauk w rodzaju tego, że warto zbierać kupy po swoim psie i że każdy może osiągnąć sukces.
Dostałam jedynkę.
Wujek, upewniwszy się kilkukrotnie, że w wypracowaniu nie pojawia się jego nazwisko, rękawem koszuli ścierał mi z twarzy łzawe smarki, jednocześnie tłumacząc, że choć mamy lata dziewięćdziesiąte, to Polska jest sto lat za Murzynami, a nowoczesne technologie żywnościowe są tu nadal całkowicie nieznane. Rękaw koszuli wujka pachniał intensywnie szynką „z dębowej beczki”.
Dziś mój chrzestny pełni zaszczytną funkcję szefa dużego spożywczego przedsiębiorstwa.
  • 30
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Babcia Zosia i wszystkie ciotki upierały się, by nadać mi imię Bieluchna. To dlatego, że urodziłam się białowłosa i wszystkie kobiety w rodzinie radowały się, że będę blondynką. Ludowa mądrość mówi bowiem, że blondynki mają łatwiej w życiu.
Pomysł imienia podsunęła babcia. Jakaś jej przodkini - żyjąca na przełomie XVI i XVII wieku – tak się właśnie nazywała. Mojej matce Bieluchna średnio przypadła do gustu, więc usiłowała przekonać pozostałych, że skoro do rodu Hołowniów należały także bardzo liczne Katarzyny i Joanny, to może lepiej byłoby wybrać któreś z powyższych imion. Babcia, matka oraz ciotki sprzeczały się o tę nieszczęsną Bieluchnę całymi dniami, więc ojciec – znużony ciągnącym się konfliktem – napomknął, że jego pierwsza dziewczyna miała na imię Wiesława, a Wiesława to, jego zdaniem, dobry kompromis między pospolitością Katarzyny a ekstrawagancją Bieluchny.
- Wiesława! A to żeś wymyślił. O. Kro. Pnie – wybrzydzała ciocia Bożena, opalając się na leżaku i plasterkami ogórka zwilżając powieki.
Ciocia Bożena zawsze nosiła ogórki na oczach i uważała, że opalanie się jest esencją istnienia każdej szanującej się kobiety. Nawet wtedy, gdy zdiagnozowano u niej czerniaka.
- Słońce jest lekiem na wszystko. Ten czerniak zrobił się od słońca i od słońca zniknie – mawiała ciocia, liżąc plasterki ogórka tak, jakby to były znaczki pocztowe.
Polizane ogórki podobno lepiej trzymają się oka.
  • 1
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Jaki adres? - pyta lekarz, którego wezwałam udręczona silną alergią - dosłownie i w przenośni - zachodzącą mi za skórę.
- Farnetella 30.
- Proszę pani, takie miejsce nie istnieje na mapie tego świata.
- Na mapie może i nie, ale w rzeczywistości tak - przekonuję. - Mogę wysłać współrzędne, z nawigacją pan trafi.
- Nie da rady. Muszę podać dokładny adres w rozliczeniu dla ubezpieczyciela. Poza tym nie używam nawigacji. Czy może mi pani wytłumaczyć tak normalnie, jak mam dojechać?
- Jedzie pan od Sinalungi w kierunku Farnetelli, mija zamek, jakieś 2 kilometry dalej będzie zatoczka i zjazd w drogę gruntową. Leży tam teraz martwa sarna. Co prawda została już tylko głowa i kopytka, ale na pewno pan trafi.
  • 6
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Po pobycie we Włoszech odnoszę wrażenie, że wszyscy mieli jakieś ciekawe romanse, historie miłosne i pamiętne flirty.
Mój jedyny romans trwał dzień. No, może pół.
Właściwie rzecz biorąc - piętnaście minut.
Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo chciało mi się siku.
Już od dłuższej chwili szukałam toalety, ale wszystkie knajpki, bary, sklepy, warzywniaki i urzędy na mojej drodze stały pozamykane. Otwarty był tylko kiosk.
A każdy przecież wie, że pani z kiosku nie sika.
  • 10
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Pani mie dotkła.
- Przepraszam.
- I w oko mi chlapła - żali się towarzyszka z toru, #!$%@?ąc wokół chlorowane smarki.
- Nie chciałam.
- Taka to niech pierwsza płynie - odzywa się różowy czepek z równoległego toru. - Chlapaczka jedna.
Płynę więc, zawstydzona, wbijając wzrok w sufit. Liczę lampy. Choć chodzę na ten basen już pół roku, wciąż nie umiem ich skutecznie policzyć, bo mniej więcej w połowie toru nieodwracalnie parują mi okularki.
  • 34
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Czekaj Sławek, dzie ten samolot leci? Do Kalgary? A tam w ogóle coś jest?
Czekam w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, cała struchlała, że pani Marzena uzna moje soczewki kontaktowe za płyn i każe mi je wyrzucić; albo że będę musiała wybierać między szminką a gastrolitem ("bo to proszek do rozpuszczania w wodzie, więc już właściwie płyn, proszę pani").
Peniam więc i mimowolnie nasł#!$%@?ę.
- Kalgary to chiba dzieś we Anglii, Bożenka - wyjaśnia szpakowaty geograf z kolejki do Las Palmas.
Oddycham z ulgą: wszystkie moje dwa kremy, szminka i gastrolit już są po drugiej stronie, jeszcze tylko zdjąć buty, i lecimy.
Do Cagliari.
  • 1
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

- Poproszę pięć tych kalmarów - wypowiadam takie zdanie po włosku, i jestem z siebie co najmniej tak dumna, jak wtedy, gdy miałam osiem lat, i udało mi się spektakularnie splunąć gumą do żucia za kołnierz kroczącej przede mną babci.
- To nie są kalmary. To są sepie. Hihihi - starsza kobieta za ladą robi sobie ze mnie podś#!$%@?, a ja nie wiem, co powinnam zrobić, bo w tym momencie wyczerpują się moje zasoby włoskiego.
Babcia to natychmiast zauważa, i prowadzi mnie do pudła z lodem, w którym leżą prawdziwe kalmary. Zza pudła wyciąga rybny słowniczek angielsko-włoski. Palcem upaćkanym wnętrznościami dorady, pokazuje mi dwa obrazki głowonogów.
Obrazki wyglądają dokładnie tak samo i przestawiają płynące ławice mątw. Pierwsza ławica podpisana jest następująco:
SEPPIE - SQUIDS.
Druga zaś:
  • 2
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Wielkanoc za kółkiem to były zdecydowanie najlepiej spędzone przeze mnie Święta. Jest coś nieprzyzwoicie przyjemnego w śmiganiu pustymi autostradami. Czułam się tak jak wtedy, gdy na pierwszym roku studiów dostałam pięć tysięcy i nie wiedziałam zupełnie, co można z takim bogactwem zrobić i na co je wydać - więc zamiast do Da Grasso poszłam do włoskiej restauracji i zamówiłam carbonarę. Z boczkiem. A potem kupiłam oryginalnego Wiedźmina za 59 zł. Zostało mi jeszcze jakieś 4900 zł. Patrzyłam na nie bezradnie drapiąc się po policzkach, podekscytowana i trochę nawet szczęśliwa. Później okazało się, że jak człowiek chce wyleczyć zęby, to w sumie pięć tysięcy to żadne bogactwo.
Po przejażdżce okolicami Besenello samochód był tak oblepiony błotem, że po drodze postanowiłam zajechać na myjnię w Modenie. Nawigacja doprowadziła mnie do wysokiego baraku, który mieścił myjnię bezdotykową w swoim dość ciasnym i mrocznym wnętrzu. Samo pomieszczenie, gdyby znajdowało się w Warszawie, na pewno służyłoby za salę crossfit albo eko-targ, na którym można - w ciemno - kupić paprykę nawożoną obornikiem z recyclingu oraz jakąś intrygującą zieleninę.
Gdyby taki barak znajdował się w Ciechanowie, pewnikiem stałby zapuszczony, a młodzi ludzie chodziliby do niego pić wino i gździć się podczas zaplanowanej klasówki z matematyki.
W każdym razie, wjechałam Hondą do mrocznego wnętrza Car Wash Graziosi Ltd, doświadczając mieszanki zdziwienia i wdzięczności, że nawigacja pokierowała mnie we właściwe miejsce. Wyjęłam z bagażnika płyn do mycia felg i ściereczkę do osuszania lakieru, czym wzbudziłam zainteresowanie wszystkich sześciu myjniarzy. Sześciu. W Polsce myjnię samoobsługową zazwyczaj obsługujemy sami. Ewentualnie możemy w jej najbliższym otoczeniu znaleźć mrukliwego pana, który z pełnym cierpienia westchnięciem rozmieni dyszkę na monety, które możemy następnie wrzucić do automatu. W Modenie czterech myjniarzy obsługiwało trzy samoobsługowe stanowiska, a dwóch odpowiadało za jedno stanowisko. Do automatycznego mycia. W praktyce wyglądało to tak, że podchodzili do każdego klienta i z nim rozmawiali, parzyli sobie kawę i skręcali papierosy, bo cóż mieli innego robić, skoro to automat przyjmuje opłaty, a klient sam myje auto.
Do mnie przyszło wszystkich sześciu myjniarzy - nie dość, że zagraniczna rejestracja, to jeszcze robi z samochodem dziwne rzeczy: nie wyciera mokrego lakieru ręcznikiem papierowym, parasolem albo starym kapciem wyciągniętym z bagażnika; a koła myje czymś, co sprawia, że z felgi spływa krwistoczerwona woda.
Myjniarze wąchali mi felgi, zadając mnóstwo pytań, z których nie rozumiałam nic. Pozwoliłam więc Tłumaczowi Google przełożyć dla mnie kilka zdań, w których – taką miałam nadzieję - mieściła się odpowiedź na zadane pytania.
  • 4
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

Odrobinę obawiałam się mieszkać z Niemcami. Skoro to Niemcy, myślałam, to zapewne rozmawiają po swojemu na różne trudne tematy, podczas gdy ja potrafię powiedzieć tylko „Ich heisse Kasia, ich bin zwoelf, und ich mag schlittschuhlaufen”. Nabrałam niechęci do niemieckiego dzięki lekcjom w szkole. W gimnazjum, nasza nauczycielka przed rozpoczęciem każdej lekcji wypsikiwała w klasie flaszkę odświeżacza powietrza, przetarłszy wcześniej octem ławki, krzesła, okna, a nawet – jak nam się wówczas wydawało – sufit, przez co nie dało się swobodnie oddychać, drapały gardła, i męczył suchy kaszel.
Pani nauczycielka zaczynała każdą lekcję od odpytywania. Polegało to na tym, że budowała, po polsku, zdanie w rodzaju: „Obywatelstwo zostało nadane małej wiewiórce przez bożonarodzeniowy komitet ptaków drapieżnych”. Jeżeli popełniło się w tłumaczeniu na język niemiecki jakikolwiek błąd, pani Krystyna krzyczała:
- Du dummer Scheißkerl!
Co znaczy, mniej więcej:
- Ty głupi śmierdzielu!
Następnie pani psikała niedouczonemu uczniowi w twarz odświeżaczem o zapachu oceanicznej bryzy. Nic nie mogliśmy z tym zrobić, ponieważ miała status nauczyciela mianowanego.
  • 24
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach

@nunkun: Nie wiem dlaczego Cię obserwowałem (widocznie musiałaś czymś zaplusować :)) ale chciałem powiedzieć, że bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Czytam wszystko z wielką przyjemnością! Miłego dnia :)
  • Odpowiedz
Wczoraj zgubiłam się w lesie - bez telefonu i wody. Miałam przejść 3km, przeszłam 13. Kiedy wreszcie wróciłam, było grubo po północy.
Próbowałam usnąć, ale moja współlokatorka zaczęła histerycznie piszczeć, bo chrabąszcz chlupnął jej do piwa.
Współlokator za ścianą zaś rozkichał się jak szalony, bo ma alergię na drzewa.
- W Hiszpanii nie ma drzew - tłumaczy. - Nie wiedziałem, że one są takie ładne, a takie podstępne.
Kiedy już usnęłam (około drugiej) i zaczęłam śnić o wielkim grzejniku, który zagradzał mi wyjście z domu, bulgocząc złowrogo "You shall not pass", zadzwoniła do mnie mama.
- Kasia, zresetowało mi hasło do wifi, co mam robić? - rozpaczała.
  • 21
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach