Kiedy wysiedli z auta, powitał ich przedziwny widok – na dachu Opla przysiadło stadko dzwońców – trzy samce, cztery samice należące do tego gatunku krępych ptaszków o sympatycznym wyglądzie i kolorystyce przedwiośnia. Oliwkowozielone brzuszki dzwońców przypominały puchate, kwitnące bazie, a żółte wstawki na krawędziach skrzydeł i ogona kojarzyły się Kasi z mniszkiem kwitnącym obficie w międzyrzędziach jabłoniowego sadu, który uprawiali jej rodzice. Zdziwiło ją, że te ptaki – wszak niezbyt towarzyskie w
Mocno szarpnęła kierownicą w prawo. Coś łupnęło, wydech z szurgotem przeszorował krawężnik. BMW wyhamowało przed nimi i zaczęło zawracać w bramie „Delikatesów Doroty”.
- Zamiana, dawaj, dawaj! – rozkazał dziadek, wypychając wnuczkę przez drzwi samochodu. Nogi miała jak z waty – kierując się do prawych drzwi auta poruszała się tak swobodnie, jak wtedy, gdy z koleżanką Natalką po kolana brodziły w szlamie wysychającego stawu, ratując duszące się w błocku traszki. Dziadek otworzył
@Miszcz_Joda: Kiedy ją napiszę - a muszę pracować, bo z czegoś trzeba jakoś żyć. I kiedy znajdzie się wydawca, gotów wypuścić coś, co nie jest:
1. Szczególnie ideowe (nie ma zbyt wielu Żydów, Żołnierzy Wyklętych, nie ma Wielkiej Polski ani LGBT).
2. Szczególnie historyczne.
3. Szczególnie kryminalne ani szczególnie erotyczne.

To jest bardzo trudne, bo póki co, jak wysyłałam poprzednią książkę do wydawnictwa, to dostałam info, że fajnie piszę, i że
- Nie rozumiesz – dziadek przetarł załzawione oko wierzchem spierzchniętej dłoni. – Dopiero, gdy napiję się tego wina, wyglądam tak jak teraz. Dla was „Amarena” to, jak rzekłaś, zwykły jabol. Dla nas magiczny napój, który naprawdę nieziemsko smakuje. Jak już umrzesz, to zrozumiesz, o czym mówię.
- Daj łyka.
Dziadek podał wnuczce „Amarenę”, która brutalnie przetoczyła się przez jej przełyk, wywołując natychmiast nieprzyjemne palenie w żołądku. „Chyba jednak żyję”, pomyślała, i przysiadła
Pani Jola z „Apteki z Uśmiechem” nabiła na kasę wodę utlenioną i rivanol.
- Powinna sobie pani teraz przykładać coś zimnego... - tłumaczyła, a Kasia patrzyła to na nią, to na swojego martwego, owiniętego kocem dziadka, który klapnął sobie beztrosko na dziecięcym krzesełku, przeglądając rysunki znudzonych pociech klientów apteki.
- Nie wiem czy to dobry moment – uśmiechnęła się pani Jola. - Ale jakby co, to mamy dzisiaj promocję środków na komary.
- Szczerze mówiąc, po życiu instruktażowym spodziewałam się raczej czegoś innego.
- To znaczy?
- Czegoś w rodzaju pomieszania reklamy serka Almette i kampanii promocyjnej
Doliny Noteci.
- A po co mielibyśmy pokazywać coś takiego?
- Żebym doceniła to, co straciłam - podziwiając piękne widoki i przeżywając sielankowe chwile? Bym zatęskniła za życiem, które jest piękne?
- Życie, Kasiu, nie jest piękne. Piękne chwile zdarzają się rzadko. Życie jest koszmarne. Przede wszystkim
- Kasiu, skup się – dziadek podłączył USB do gniazda w radio, z głośników zaczęła grać charakterystyczna muzyczka zwiastująca początek filmu, a na bocznej szybie wyświetliła się słynna czołówka 20th Century Fox. Przerobiona na 2nd Cemetery Chads.
- Nieźle to wymyśliliśmy, nie? – zatrzymał film dziadek. - Podobno „chad” to po angielsku przystojny mężczyzna, posiadający conajmniej 180 cm wzrostu i wyraźnie zarysowaną szczękę. Ma powodzenie u kobiet dzięki swojej sylwetce. Jest z
Po pierwszej próbie samobójczej zachciało jej się spać. Tak bardzo, że zaparkowała pod sklepem Blaszak 24h, i postanowiła zdrzemnąć się w aucie.
Wkrótce ktoś zapukał w szybę.
- Halo, Kasiu! - zawołał.
Dziewczyna poderwała się nagle. Miała podkrążone oczy i maleńki kucyk spięty pomarańczową spiralną gumką, która rzekomo nie plącze włosów.
- Kim jesteś? – zapytała.
- Twoim martwym dziadkiem.
- Halo, dziadku. Może chcesz wejść do środka? – zaproponowała dziewczyna. -
Listopadowa słota, a ja wracałam do domu przez Milanówek, popilotowawszy rodziców na drogę numer 579 w kierunku Błonia.
- A na pewno nie chcecie z Warszawy wracać siódemką? – zapytałam. – Nawigacja twierdzi, że tak będzie szybciej prawie o godzinę.
- Nie, bo się zgubimy, rozbijemy, taki ruch w tej Warszawie – sapnęła mama, moszcząc się w wypełniających auto jabłkach odmiany ‘Jonagold’.
I tak się zgubili. Zamiast jechać wskazaną drogą prosto, skręcili
Jedna z najbardziej krępujących sytuacji dotyczy pierwszego opowiadania, które napisałam. Chodziłam wtedy do trzeciej gimnazjum, a opowiadanie działo się w alternatywnej rzeczywistości, w której każdy człowiek ma swój pomnik.
W tym świecie ludzie w ciągu dwóch tysięcy lat naprodukowali miliardy posągów, a że pomnik to rzecz święta i nie można go zniszczyć, to w pewnym momencie zaczęło brakować wolnego miejsca na nowe egzemplarze.
Na początku XX wieku wprowadzono więc specjalne prawo dziedziczenia.
Raz w tygodniu Paweł przyjeżdżał z Warszawy, odbierałam go ze stacji PKP Ciechanów, bo to właśnie w Ciechanowie uczęszczałam do liceum, i to właśnie lekcje w liceum opuszczałam, by chadzać z moim amantem nad rzekę Łydynię, a następnie oddawać się zajęciom o wiele przyjemniejszym niż pisanie kartkówek z fizyki.
Nie wiem, o czym w tym momencie pomyśleliście, ale ja miałam na myśli rozmowy o rybkach.
Poznaliśmy się przez internet, na portalu akwarystycznym.
Moim ojcem chrzestnym został Szczepan - najlepszy przyjaciel rodziny, szparki i przedsiębiorczy facecik z wąsem, trudniący się wówczas rozwożeniem mięsa po sklepach spożywczych. Wujek Szczepan zbił majątek na oszukanych wędlinach. Gdy byłam podlotkiem, pozwalał mi wstrzykiwać w szynki specjalny roztwór, dzięki któremu robiły się one dwa razy bardziej soczyste i trzy razy cięższe. Do metalowej beczki z innym specyfikiem wkładałam kiełbasy z lekka poszarzałe i śliskie, następnie wujek podgrzewał beczkę od spodu
Babcia Zosia i wszystkie ciotki upierały się, by nadać mi imię Bieluchna. To dlatego, że urodziłam się białowłosa i wszystkie kobiety w rodzinie radowały się, że będę blondynką. Ludowa mądrość mówi bowiem, że blondynki mają łatwiej w życiu.
Pomysł imienia podsunęła babcia. Jakaś jej przodkini - żyjąca na przełomie XVI i XVII wieku – tak się właśnie nazywała. Mojej matce Bieluchna średnio przypadła do gustu, więc usiłowała przekonać pozostałych, że skoro do
- Jaki adres? - pyta lekarz, którego wezwałam udręczona silną alergią - dosłownie i w przenośni - zachodzącą mi za skórę.
- Farnetella 30.
- Proszę pani, takie miejsce nie istnieje na mapie tego świata.
- Na mapie może i nie, ale w rzeczywistości tak - przekonuję. - Mogę wysłać współrzędne, z nawigacją pan trafi.
- Nie da rady. Muszę podać dokładny adres w rozliczeniu dla ubezpieczyciela. Poza tym nie używam nawigacji.
Po pobycie we Włoszech odnoszę wrażenie, że wszyscy mieli jakieś ciekawe romanse, historie miłosne i pamiętne flirty.
Mój jedyny romans trwał dzień. No, może pół.
Właściwie rzecz biorąc - piętnaście minut.
Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo chciało mi się siku.
Już od dłuższej chwili szukałam toalety, ale wszystkie knajpki, bary, sklepy, warzywniaki i urzędy na mojej drodze stały pozamykane. Otwarty był tylko kiosk.
A każdy przecież wie, że pani z
- Pani mie dotkła.
- Przepraszam.
- I w oko mi chlapła - żali się towarzyszka z toru, #!$%@?ąc wokół chlorowane smarki.
- Nie chciałam.
- Taka to niech pierwsza płynie - odzywa się różowy czepek z równoległego toru. - Chlapaczka jedna.
Płynę więc, zawstydzona, wbijając wzrok w sufit. Liczę lampy. Choć chodzę na ten basen już pół roku, wciąż nie umiem ich skutecznie policzyć, bo mniej więcej w połowie toru nieodwracalnie
- Czekaj Sławek, dzie ten samolot leci? Do Kalgary? A tam w ogóle coś jest?
Czekam w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, cała struchlała, że pani Marzena uzna moje soczewki kontaktowe za płyn i każe mi je wyrzucić; albo że będę musiała wybierać między szminką a gastrolitem ("bo to proszek do rozpuszczania w wodzie, więc już właściwie płyn, proszę pani").
Peniam więc i mimowolnie nasł#!$%@?ę.
- Kalgary to chiba dzieś we Anglii, Bożenka
- Poproszę pięć tych kalmarów - wypowiadam takie zdanie po włosku, i jestem z siebie co najmniej tak dumna, jak wtedy, gdy miałam osiem lat, i udało mi się spektakularnie splunąć gumą do żucia za kołnierz kroczącej przede mną babci.
- To nie są kalmary. To są sepie. Hihihi - starsza kobieta za ladą robi sobie ze mnie podś#!$%@?, a ja nie wiem, co powinnam zrobić, bo w tym momencie wyczerpują się
Wielkanoc za kółkiem to były zdecydowanie najlepiej spędzone przeze mnie Święta. Jest coś nieprzyzwoicie przyjemnego w śmiganiu pustymi autostradami. Czułam się tak jak wtedy, gdy na pierwszym roku studiów dostałam pięć tysięcy i nie wiedziałam zupełnie, co można z takim bogactwem zrobić i na co je wydać - więc zamiast do Da Grasso poszłam do włoskiej restauracji i zamówiłam carbonarę. Z boczkiem. A potem kupiłam oryginalnego Wiedźmina za 59 zł. Zostało mi
Odrobinę obawiałam się mieszkać z Niemcami. Skoro to Niemcy, myślałam, to zapewne rozmawiają po swojemu na różne trudne tematy, podczas gdy ja potrafię powiedzieć tylko „Ich heisse Kasia, ich bin zwoelf, und ich mag schlittschuhlaufen”. Nabrałam niechęci do niemieckiego dzięki lekcjom w szkole. W gimnazjum, nasza nauczycielka przed rozpoczęciem każdej lekcji wypsikiwała w klasie flaszkę odświeżacza powietrza, przetarłszy wcześniej octem ławki, krzesła, okna, a nawet – jak nam się wówczas wydawało –