Wpis z mikrobloga

Nie wiem jak to działa. Mieszkam w takim miejscu, że wygodniej mi pójść do jednego z małych osiedlowych sklepików niż do supermarketu. I wszędzie ten sam schemat:
Zaczyna się kwiecień, robi się ciepło, w niektóre dni chce się wypić zimne piwo czy chociaż colę - ale nie, lodówka wyłączona. Wyłączona cały kwiecień, cały maj (a bywa już gorąco) i zazwyczaj nawet większość czerwca - i dopiero jakoś tak na przełomie czerwca i lipca jakiś geniusz wpada na pomysł, że warto byłoby lodówkę włączyć, bo ludzie się burzą. Można by to wytłumaczyć jakimiś oszczędnościami, ale...

... ale kończy się wrzesień, zaczyna październik, na dworze zimno w diabły, idzie człowiek do sklepu po piwo - a tu bach, dostępne tylko piwo lodowate prosto z lodówki. Trzeba do domu to jakoś donieść, ugrzać albo cierpieć pijąc zimne piwo kiedy za oknem chłodno i deszczowo. I tak pewnie do połowy listopada z tym zimnym piwem się będę męczył kiedy w końcu jakiś geniusz wpadnie na pomysł, że tę lodówkę wypadałoby wyłączyć (i wyłączoną mieć do połowy czerwca).

Markety na ogół mają lodówki włączone cały rok (i ciepłe piwo na półkach też cały rok), więc problemu raczej nie ma, ale we wszystkich wiochach, przez które czasem przejeżdżam i we wszystkich tamtejszych sklepikach, mają zapłon spóźniony o co najmniej dwa miesiące.

#piwo #lifeisstrange
  • 4