Wpis z mikrobloga

słowa, które znajdziecie poniżej, napisałem sam. z nikim nie mogłem się dogadać, żeby to wydrukować - więc najwyższy czas podzielić się nimi na innych zasadach. przecież nie pisałem tego dla siebie. smacznego.

tekst jest zdecydowanie +18

#piszzwykopem #czytajzwykopem #tworczoscwlasna #opowiadanie #wilkopowiadania

'książęta'

W każdy weekend umieram i odradzam się na nowo.
Leżę w wypełnionej po brzegi wannie. Gorąca woda otacza mnie przyjemnie z każdej strony, swoją temperaturą koi moje zmęczone mięśnie. Przez nozdrza wdycham słodką woń soli kąpielowych i niemal jestem w stanie poczuć, jak skóra przez otwarte pory wchłania tak potrzebne mi w tej chwili składniki mineralne. W mieszkaniu panuje błoga, żałobna cisza. Zmartwychwstaję.
Tak leżąc, z brzydkim, kpiącym uśmiechem na ustach wspominam najprzyjemniejsze momenty ostatnich dwunastu godzin. Jestem zadowolony. Wszystko, co miałem wcześniej w planach spełniło się znów i teraz, ze spokojnym, spełnionym sumieniem stawić mogę czoła chowającemu się za widmem jutra tygodniowi.
Tak, wszystko udało się po raz kolejny. Ta sobota była nawet wyjątkowa w swej pomyślności, myślę.
Opuszkami środkowych palców obu dłoni delikatnie masuję obolałe skronie. Leżąc wygodnie w swej wyłożonej brązowymi kafelkami łazience, zatapiam się powoli w wizje ostatniej nocy. Mam co wspominać.
Bo działo się sporo.

*

Jest sobotni, ciepły wieczór. Po wyjściu z kąpieli uważnie prasuję części swojej garderoby, dokładnie trymuję zarost i wcieram w twarz krem. Chwytam za grzebień i w pełni skupienia układam fryzurę, która dzisiejszego wieczora będzie jedną z moich wizytówek. Mieszkanie wypełniają miękkie dźwięki mojej ukochanej muzyki elektronicznej, wprowadzają mnie w znajomy stan radosnego podenerwowania, które zwykle towarzyszy mi przed wyjściem do klubu. Słodka muzyka gorącego weekendu kupuje mą duszę i gdy zapinam ostatnie guziki koszuli, myślę już tylko o tym, co będę robił za kilka godzin, o ciemnym wnętrzu popularnego lokalu rozrywkowego, dusznym od zapachu perfum i dziewczęcego potu powietrzu, nieznajomych twarzach i znajomym dzwonieniu w uszach. Czuję, jak z tyłu głowy złośliwie skrada się znajome uczucie euforii. Świadom jeszcze bardzo wczesnej pory, pobudzone nerwy uspokajam małą szklaneczką whisky. Czysty alkohol rozkosznie rozlewa gorycz po przełyku, wstrząsa ciałem dreszczem gorąca i powolutku rozlewa się po żyłach, uspokajając niecierpliwe serce. Złote mililitry szkockiego single malt są wisienką na torcie mojego przygotowania i wpasowują się w mój misternie opracowany plan niczym brakujący element układanki.
Sięgam po czarnego iPhone’a i szybkimi ruchami palców wystukuję komunikat: wyruszam, będę na miejscu za pół godziny. Chwytam kluczyki do auta, narzucam czarną marynarkę i wychodzę z domu. Windą zjeżdżam na poziom -1, do podziemnego parkingu, gdzie czeka w uśpieniu mój Nissan. Chwilę później wrzucam pierwszy bieg i po rampie wyjeżdżam w stłoczone pod różowoszarym niebem, ciepłe powietrze.
Ulice Wilanowa są zupełnie puste. Cichy wieczór okrył już warszawską dzielnicę swym spokojem, rozlał się nad apartamentowcami niemą melodią i słodkim zapachem schnącej trawy. Nieliczni spośród moich sąsiadów, którzy nie wyruszyli na weekend na mazurskie działki, otwarli szeroko okna, uprzejmie zapraszając do swych mieszkań czerwcową noc. Nad miastem kończy się właśnie kolejny dzień i skąpane w głębokim różu słońce kryje się z za linią horyzontu, hen, gdzieś daleko po mojej lewicy, leniwie ustępując nieba nadciągającemu znad wschodu mrokowi. Rozkoszna apatia strzeżonych osiedli i głucha cisza ulic przypominają mi, że nie wszyscy w mieście będą mieli dziś tak udaną noc, jak ja.
Uśmiecham się do tej myśli gdy mknę Wilanowską w kierunku centrum. Nie mam problemów na drodze, w kilka minut docieram do Puławskiej, gdzie wreszcie trafiam na ruch godny stolicy. Większość z następnych dziesięciu minut spędzam w moim czarnym cabrio oczekując na zielone światło. W przydługich przerwach w podróży delektuję się słodkim zapachem warszawskiej nocy – melanżem damskich perfum, niebieskich spalin i zaszczanych podziemnych przejść. Ruszam, mam wreszcie trochę szczęścia, więc pędzę przed siebie nie szczędząc pedału gazu, wyprzedzam auta przeskakując to na lewy, to na prawy pas i im bardziej zbliżam się do Śródmieścia, tym silniej czuję, że Mokotów, zupełnie jak ja, również jakby drży z podniecenia. Powietrze jest gęste od pragnienia rozrywki. Warszawa szykuje się na sobotnią noc.
Na Placu Unii jest już dość tłoczno. Zwracam uwagę na zmierzające ku centrum dziewczyny, mój wzrok przyciągają liczne, roześmiane twarze wszelkich kolorów i kształtów, błyskotki na nadgarstkach i krótkie spodniczki, które odsłaniają nogi, które niekoniecznie zawsze powinny być odsłaniane. Mówiąc to, mam tu przede wszystkim na myśli trzy wypindrzone hieny, które ustawiły się na przejściu dla pieszych, kilka metrów od mojego auta - są niewysokie, brzydkie i skąpo odziane w opięte na fałdach tłuszczu kolorowe bluzki; trajkoczą głośno, klną po prostacku i rozsiewają wokół siebie przykrą aurę społecznych nizin. Z niesmakiem odwracam spojrzenie, moje oczy wędrują ku rozpalonemu w czerwień sygnalizatorowi. Silnik mruczy na niskich obrotach, w gotowości oczekuje na zastrzyk mocy.
Wystrzeliwszy jak z procy, wpadam na rondo i płynnymi ruchami kierownicy prowadzę wóz po łagodnym łuku jezdni. Gnam Marszałkowską, między kamiennymi budynkami MDMu i chcąc nie chcąc, ścigam się z żółtym wagonem stołecznego tramwaju. Ciepły wiatr smaga mnie po twarzy, gdy przecinam Plac Zbawiciela, jeszcze dość opustoszały i cichy. Są to jego ostatnie minuty spokoju - każdy, kto choć raz był w Warszawie w sobotnią noc wie, że zaraz z wszystkich czterech stron świata pod kolumnady napłyną miejscowi hipsterzy i racząc się kieliszkami wina oraz kuflami podrzędnej jakości piwa, rozsiądą się wygodnie na kamiennych stopniach ulubionych klubokawiarni, dadzą znów ponieść się swojemu dumaniu, taniej filozofii i zachłannemu pragnieniu oryginalności. Nie trawiąc tej kultury, bez cienia żalu zostawiam za sobą Tęczę i wpływam spokojnie na Plac Konstytucji, gdzie zza potężnych, socrealistycznych gmachów mieszkalnych dumnie wychyla się iglica Pałacu Kultury i Nauki. Uśmiecham się w duchu na ponowne spotkanie z obliczem półwiecznego molocha, gdy ukazuje mi się w pełnej krasie na Rondzie Dmowskiego. Odczekawszy znów niecierpliwie swoje, z piskiem opon ruszam w kierunku Świętokrzyskiej, gdzie rozglądam się za miejscem parkingowym. Nie mija pięć minut, a wreszcie wysiadam z auta i staję na betonowym chodniku Śródmieścia.
Spotykam ich pod Prudentialem. Żaden z nich nie ma jeszcze trzydziestu lat, są piękni, modnie ubrani i zepsuci do szpiku kości – zupełnie jak ja. Stojąc nonszalancko w drogi marynarkach, palą Djarumy i nie rozglądają się na boki, poświęceni rozmowie o nowym zegarku, który Roland dostał ostatnio od ojca. Plac Powstańców mieni się kolorami damskich kreacji, w świetle lamp lśnią cekiny i kolczyki, biją po oczach jaskrawe odcienie materiałów sukienek, lecz chłopaki mają to za nic i poświęceni swojej wspólnej sprawie jawnie okazują obojętność wobec rzucanych im spojrzeniom. Moi bracia nie interesują się byle kim. Mają swój styl, czują bluesa warszawskich ulic, bo dawno już nauczyli się żyć w tym mieście, gdzie rządzi pieniądz. I za to ich kocham.
Gdy się zbliżam, wymieniamy powitania i mocno ściskamy sobie dłonie; zawieramy w ten sposób niepisaną umowę, której przedmiotem jest dzisiejsza noc.
Nie mamy żadnego konkretnego pomysłu. Lansujemy się na Śródmieściu, kręcimy po Mazowieckiej i Kredytowej; zachodzimy nawet do Ogrodu Saskiego, gdzie chłopaki proponują mi trawę. Odmawiam bez żalu - nie palę tego gówna, mózg mi się od tego smaży i zachowuję się potem jak warzywo.
Na nich działa to zupełnie inaczej – są jeszcze bardziej wyluzowani i jeszcze lżej usposobieni. Po wypalonym skręcie cała trójka płynie warszawskimi chodnikami przed siebie, kołysze lekko ramionami, wprawiając ciała w całkiem bezpretensjonalny swing. Trzy kroki za nimi idę ja – nieformalny, samozwańczy lider tej zatrutej, arystokratycznej paczki, w myślach snując powoli pomysły destynacji. Szczerbatymi wąwozami centrum niesie się już dudnienie muzyki z okolicznych klubów i czujemy przy tym wszyscy, że zbliża się pora decyzji i wyboru lokalu, w którym zarzucimy dziś sieci. Po drodze zachodzę do bankomatu i wyciągam forsę. Dużo. Nie mam zamiaru dziś oszczędzać.
Siłą rzeczy pada temat pieniędzy i chłopakom momentalnie przechodzi faza. Michał opowiada o jakimś dużym kontrakcie firmy ojca, prosi mnie o radę, pytając, jak w tej sprawie postąpić możliwie czysto, w taki sposób, by kapitał poszedł w odpowiednie miejsce, a Urząd Skarbowy mógł spać spokojnie. Słucham w zamyśleniu, kiwając głową, choć wiem przecież dobrze, że strategię mają już dawno opracowaną. Michaś wspomina o tym tylko po to, bym szepnął o nim dobre słówko mojemu ojcu, ale nie mam mu tego za złe. Każdy chce mieć dobre układy z prokuraturą, szczególnie gdy ma dostęp do tak wysokiego jej szczebla.
Jest grubo po dziesiątej wieczorem i niebo nawet w sercu Warszawy zdążyło już zrobić się czarne. Czujemy lekki dreszczyk chłodu, hulający między murami wietrzyk kąsa nas zimnymi kłami i decydujemy, że najwyższy czas wreszcie się rozgrzać i zacząć zabawę na poważnie. Nieco przez przypadek wybór pada na dobrze znany nam klub na Mazowieckiej. Chłopaki jeszcze przed wejściem przystają z boku, Roland wyciąga z kieszeni jakieś zawiniątko i cała trójka bierze po pigule. Chwilę nabijają się z małych, pomarańczowych tabletek w kształcie granatów, a ja po raz kolejny odmawiam, bynajmniej nie dlatego, że jestem święty, czy stronię od dragów, lecz nie, powód jest zgoła prozaiczny - w głowie mam już tylko ukochany, słodko-gorzki smaku alkoholu, czekam na ponowne ukąszenie dreszczu, wyostrzenie zmysłów i kontrolowane odrealnienie od tego parszywego świata. Mijamy kolejkę do selekcji, bramkarze wzbogacają się o niebieskie bilety Narodowego Banku Polskiego z obliczem Kazimierza Wielkiego i wszyscy jesteśmy zadowoleni. Nie oszczędzamy na przyjaciołach, bo nigdy nie wiadomo, kiedy i w jakiej sytuacji potrzebna będzie czyjaś przysługa. Witani uśmiechami i uprzejmością, wchodzimy w wąską bramę lokalu.
Klub muzyczny Crimson wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Labirynt wąskich korytarzy obitych czerwoną tapetą wiedzie do małego pomieszczenia, takiego jakby przedsionka, z którego przez potężne, wysokie przejście wchodzi się do ogromnej sali głównej. Na jej samym środku - dancefloor, po lewej - długi na kilka metrów bar, a dookoła, pod ścianami, porozrzucane są loże. Meble obite są krwistoczerwonym pluszem, który przez całą swą kadencję w Crimson widział już naprawdę niejedno.
Bez wahania podchodzę do lady i proszę ciemnowłosą kelnerkę, żeby zawołała Martę. Mówię jej że mam pilną sprawę i nie sposób zarzucić mi w tym kłamstwa – potrzebuję ustronnego miejsca, jednego ze słynnych na pół – te lepsze pół – Warszawy Vip Roomów Crimson, bo przecież nie będziemy z kolegami siedzieć ramię w ramię razem z plebsem. Menagerka wychodzi po chwili z pokoju dla staffu. Widzę, że jest jakaś dziwna, nieco spięta i niechętna do rozmowy; słucham, jak z udawanym żalem w głosie krzyczy mi do ucha, że wszystkie pokoje są zajęte albo zarezerwowane, ale następnym razem mam zadzwonić, a przecież nie będzie problemu. Daję jej sto złotych i mówię, że to nawet nie jest zaliczka, tylko mój kaprys i uprzejmość, bo lubię ją i lubię Crimson, mam zamiar dobrze się dziś bawić i nie chce mi się myśleć o tym, czy jak wrócę z papierosa na moim fotelu nie będzie siedzieć jakaś szmata. Pieniądz daje mi bezosobowy komfort; wolę jej zapłacić jak #!$%@?, niż prosić się o cokolwiek, cedzić miłe słowa, przekonywać, albo co gorsza - chwytać się tego jednego, ohydnego wspomnienia feralnej nocy, kiedy to – w zasadzie zupełnie przypadkowo - wziąłem ją naraz z Ksawerym w ciasnym pomieszczeniu jej małego gabinetu.
Pokój cudowanie znajduje się, z uśmiechem dziękuję Marcie za ubity interes i wracam do chłopaków, którzy zostali przy barze. Zaczęli już świecić oczami do jednej z dziewczyn uwijających się po drugiej stronie lady, więc mówię Rolandowi, żeby o tym zapomnieli, że to nie jest nasz target na dziś, a wszystko, co zamówili, obsługa ma przynieść do pokoju numer V. Sam zamawiam szybką whisky i w tak zwanym międzyczasie spojrzeniem obejmuję salę. Z bolesnym ukłuciem zażenowania stwierdzam, że od ostatniego czasu, kiedy tu byłem, Crimson zszedł na psy, że selekcja na bramce w zasadzie chyba już nie istnieje, bo na parkiecie niewiele jest dziewczyn, za to mnóstwo śmiesznych typków o chamskich, chłopskich mordach, którzy jeszcze trzydzieści lat temu byliby używani przez swoich ojców do orania pola. Jednak teraz, w XXI wieku, wszyscy poszli na studia i pozjeżdżali się z wszystkich zadupiów Polski do stolicy, w sobotnią noc ubierają modne w poprzednim sezonie koszule i graj muzyko, na podbój serc wyruszają prawdziwi party animals z warszawskiego city. Kręcą „chore melanże” w „całym mieście”, ale jako że żal im dwudziestu złotych na drinka - walą Żołądkową Gorzką w bramie zanim wejdą do klubu. Bawią się potem całą noc, z tymi swoimi zapitymi ryjami i przepoconymi koszulami próbują bezskutecznie cokolwiek zaruchać, a gdy wreszcie wstaje ranek i cały czar pryska - wracają sami do domów, walą konia do upadłego i nie zdjąwszy tych swoich koszul, padają mordami na poduszki. Znam ten typ aż za dobrze, są to wsiury bez nawet zalążków manier czy dobrego gustu, studenckie wsze nie warte nawet złamanego grosza, które rzygają po kiblach, zasypiają w lożach, a po wyszczaniu się nie myją nawet rąk, bo tak im spieszno z powrotem „tańczyć”.
Swojego drinka piję szybko, bo przykry widok drażni moje poczucie estetyki. Nie chcę się nakręcać; przyszedłem się zabawić, poznać jakąś lalkę, wziąć ją na noc i w spokoju zrobić z nią, co mi tylko dusza podpowie, więc nie mam czasu na przejmowanie się bydłem. Pustą szklankę odstawiam na ladę, proszę blondynę o to samo, ale już do V-tki i daję jej złożony dwudziestozłotowy banknot zaznaczając, że to tylko ekstra, a za cały alkohol zapłacę dopiero przy wyjściu.
Wąski, wygłuszony korytarz zaczynający się przy prawej krawędzi baru wiedzie w dół, do piwnic, gdzie ulokowano pokoje prywatne. Spokojnym krokiem przemierzam krwistoczerwony trotuar, spojrzeniem szukając przy tym na ścianie mosiężnej rzymskiej V. Czuję satysfakcję. Jestem panem tego miejsca: to mój klub, moja znajoma knajpa. Chwytam pozłacaną klamkę, popycham drzwi i mijam się w nich z uroczą dziewczyną z obsługi. Jest niewysoka, ciemno opalona i ubrana w krótką spódniczkę odsłaniającą zgrabne, dziewczęce udo. Myślę przy tym, że tak właśnie powinna wyglądać kobieta. Wychodząc, mruga do mnie okiem; robi to z takim wdziękiem, że przeszywa mnie miły dreszczyk podniecenia i byłbym chyba ruszył za nią, gdyby nie Ksawery. Woła mnie po imieniu i szelmowskim uśmiechem demaskuje moje brudne myśli. Odwzajemniam spojrzenie, przyjmuję od niego drinka i stukamy się lekko szkłem.
„Z fartem, bracie”, mówię do niego. „Przed nami cała noc”.
On śmieje się na to i przyznaje, że jest nagrzany, że nie popuści dzisiaj żadnej i wszystko jest OK, na dobrej drodze ku temu, byśmy wspominali dzisiejszą noc przez długie lata. Gdy to mówi, mam wrażenie, że czas na moment zatrzymuje się, że ta chwila uwiecznia się właśnie w mojej pamięci i będę mógł wracać do niej, kiedy tylko mi się będzie podobało. Czuję, że stoimy w blokach startowych. Za moment padnie strzał.
Nasz pokoik jest raczej niewielki, a większość jego powierzchni zajmuje czarna, skórzana kanapa w kształcie podkowy. Po jej środku ulokowano ciężką, szklaną ławę, na której ląduje alkohol, nasze portfele, telefony i klucze. Pod ścianą cicho buczy mała lodóweczka. Siadam wygodnie w rogu sofy, wyciągam nogi i proszę Rolanda, by jeszcze raz pokazał mi swój zegarek. Chwilę przyglądam się srebrnej, kanciastej kopercie Girard-Perregaux i cmokam z uznaniem, choć bez zawiści. Czasomierz jest nieco nie w moim guście, za duży, choć nie sposób odmówić mu pewnego ponadczasowego piękna – wygląda i waży dokładnie tyle, ile powinien, ma równowartość nowego samochodu i jest dowodem klasy. Roland jest zachwycony moimi pochwałami, wyuczonym gestem poprawia mankiety koszuli i opada rozluźniony na oparcie kanapy. Uwielbia luksus i komplementy, które łechcą jego potrzebę uznania. W życiu przejął po ojcu pozę przebojowego biznesmena-hazardzisty, wolny czas spędza na lekturze podręczników maklerskich i obserwację giełdowych słupków, bo marzy mu się tytuł polskiego wilka z Wall Street. Historię Jordana Belforda znał jeszcze przed wielkim boomem, który nastał po głośnym filmie z Leonardo DiCaprio, a biografia znanego oszusta – wydanie zachodnie, po angielsku - zajmuje na półce w domu Rolanda szczególne miejsce już ładnych parę lat.
Rozmowa schodzi na dużo bardziej trywialne tematy, jak kino, wakacje i rynek nieruchomości, tego typu duperele, o których gada się zawsze w chwilach względnego rozluźnienia. Odpalamy po papierosie i rozlewamy po drinku, kiedy rozlega się pukanie. Ksawery wstaje ku drzwiom, w których pojawia się zagubiony gdzieś wcześniej Michał. Nie jest sam, tuż za nim, gęsiego, skruszone wchodzą do pokoju cztery panienki. Stoją chwilę, zawstydzone, na środku pomieszczenia, niezręcznie kołysząc ze stresu biodrami na prawo i lewo do momentu, gdy Rolad zaprasza je na kanapę i uprzejmym głosem proponuje coś do picia. Wymieniamy z Ksawerym porozumiewawcze spojrzenia, dłonią maskuję lekki uśmieszek, bo obserwując, jak Michał wymienia ślinę z jedną z dupeczek nie mam złudzeń co do tego, że zaprawił się wręcz żenująco szybko.
Siedzimy w ósemkę, pijąc i paląc może pół godziny, rozmowa jest nawet miła, lecz wychodzi w niej że niestety – ale to nie są dziewczyny, których szukamy. Choć wcale ładne, dobrze ubrane i zadbane, okazują się raczej nieinteresujące, żeby nie powiedzieć - tępe jak szpadel, a godzina jest przecież jeszcze zbyt młoda, byśmy zadowolili się półproduktami. Gdy cizie kombinują, jak rozsiąść się tak, by zamiast wszystkie w kupie, każda siedziała obok choć jednego z nas, wołam tę najbliżej siebie i mówię jej, że naleję im jeszcze po drinku i na nie będzie już chyba pora. Nie jestem zaskoczony, gdy nie rozumie, co mam na myśli i zamiast wziąć dupę w troki, sili się na głupią gadkę, jakiś żenujący tekst, którym według własnych kalkulacji zbuduje swoją pozycję i udowodni, że jest drapieżną, pewną siebie kobietą. Słuchając tych bredni nie wytrzymuję w połowie jej monologu, parskam otwarcie i każę im #!$%@?ć.
Około wpół do pierwszej, po kilku kolejnych drinkach, odpowiednio już rozgrzany, podchodzę do lustra, poprawiam włosy, wkładam na powrót koszulę w spodnie i wychodzę do sali. Krew w skroniach dudni mi w rytm ciężkiego elektro, które zapuszcza dj, a żyły mam pełne promili, pychy i pożądania. Luźnym krokiem wspinam się po schodach, kieruję na dancefloor i zachowując pełen rezon szukam tej jednej, słodkiej dziewczyny, o której marzę od samego rana. W niebieskim świetle lamp, błyskach fleszy i tym potwornym, ludzkim smrodzie lustruję twarze i figury, oceniam oczy, podbródki i nogi, cały czas powtarzając „następna, następna, następna…”. Mija stanowczo zbyt dużo czasu, nim wreszcie wpada mi w oko śliczna brunetka. To ona, myślę.
Tańczy jak cheerleaderka. Miękkimi ruchami nimfy wprawia ciało w płynne kołysanie, jej gesty są naturalne, niewymuszone i idealne do tego stopnia, że myślę nawet, że to niemożliwe, by nie były wyreżyserowane. Jest piękna, w półmroku Crimson dostrzegam jej słodką twarz i delikatne usta, subtelnie zaznaczone na bladej, skrytej pod ciemnymi włosami skórze. Zachodzę ją od tyłu, delikatnym muśnięciem dłoni po ramieniu zaznaczam swą obecność, po czym przedstawiam się i pytam, czy mogę się przyłączyć. Zgadza się, odsłania swe białe zęby w pięknym, szczerym uśmiechu, po czym zarzuca mi ręce za szyję. Mówi, że ma na imię Agnieszka.
  • 10
@Marcin_Wilk: Jeszcze nie przeczytałem całości, ale po pierwszym akapicie mam parę wątpliwości.

Zaczynasz w czasie teraźniejszym i dobrze, bo potem się cofasz w przeszłość. Ale dlaczego opisujesz przeszłość także w teraźniejszym? Nie byłoby bezpieczniej użyć czasu przeszłego i napisać czegoś w formie pamiętnika, jeśli już decydujesz się narrację pierwszoosobową, albo na przykład monologu bohatera do siebie. Musisz zwrócić uwagę na realizm narracji; człowiek, myśląc na bieżąco, nie ma takiego uporządkowanego toku
@gottov: już tłumaczę dlaczego wyjątkowo zdecydowałem się na taki wybieg. kluczem jest tutaj dynamika narracji - w zamierzeniu tek tekst ma być szybki, czasem wręcz surowy i raczej ostry. forma pamiętnika jest czymś, czego unikałem tutaj jak ognia, bo zupełnie mi nie pasowała do tego, o czym pisałem - po jakimś czasie każde "wziąłem"/"powiedziałem"/"stęknąłem" zabijało by ten pęd, który w utworze chciałem umieścić.

w moim zamierzeniu główna część tekstu (ta w
@Marcin_Wilk: Przeczytałem i tak: zazdroszczę sprawności językowej.

Nie pokonał cię czas teraźniejszy, czasami myśli narratora gnały na łeb, na szyję, co nadawało tekstowi realizmu. W ogóle styl opowiadania podobny jest do "Mdłości" Sartre'a - jak się dzisiaj dowiedziałem czas teraźniejszy nie należy tylko do tych od nastolatek.

Gdy schodzimy mówię jej, że jestem z przyjaciółmi, lecz nie powinna się martwić, bo to chłopcy mili i uprzejmi, znam ich od o, takiego
@gottov: na sam początek: jestem ci ogromnie wdzięczny za komentarz. dostarczyłeś mi dreszczyku, o który chodzi chyba każdemu autorowi. kłaniam się w pas!

dalsze uwagi wsadzam w spoiler - będę trochę tłumaczył własne dzieło (co w zasadzie autorowi nie przystoi, ale jak sobie gadamy, to już gadamy na całego)


jeszcze raz dzięki za twoje słowa. życzę sobie takich czytelników i w tym momencie chyba mogę bezpiecznie stwierdzić, że zmotywowałeś mnie wystarczająco,
@Marcin_Wilk: Tak, i z tym brakiem morału masz rację, podoba mi się ta interpretacja. Uparłem się na tym motywie zbrodni i kary - a raczej braku tego drugiego członu, i to mi przeszkodziło w takim wyłapaniu tego, co teraz czuję. Ale tak chyba jest, że zawsze szukamy tego, czego nie ma, że zawsze zwrócimy uwagę na pustkę niż na to co ją wypełnia. Taka może jakaś prymitywna chęć, taki prymitywny instynkt
@gottov: cóż za kapitalne uczucie, kiedy ktoś, kogo nie znasz, interpretuje tekst w taki sposób, że wynosi z niego to, co wcześniej planowałeś tam wsadzić. bezbłędna interpretacja obu tekstów, dodatkowo pochlebna - wielkie, wielkie dzięki. o myślniku postaram się pamiętać.

dzięki też za link do forum. widzę że może być to kolejne poletko, na którym być może posadzę swoją literacką grządkę. póki co - wpadaj co kilka dni do tagu, jeśli