Wpis z mikrobloga

#zapamietane Konwojenci, którzy przejęli transport chyba jeszcze przed Uralem, już nie pilnowali nas tak zawzięcie, jak pierwsza zmiana. Wiedzieli, że nikt im stąd nie ucieknie. Aż do Pietropawłowska mieliśmy uciechę z jednego z nich o imieniu Petro. Wysoki, trochę niezdarny, a może nawet lekko niedorozwinięty, lubił sobie pogadać i na postojach, widząc dzieci w oknach, często do nas zagadywał. Pytaliśmy go niewinnie o różne sprawy. On cieszył się, kiedy potrafił odpowiedzieć i nawet chyba polubiliśmy się. Zapytaliśmy raz, co to jest kombajn. Dosyć długo zastanawiał się, a potem zsunąwszy ręką czapkę na oczy, odpowiedział po ukraińsku: Ce take żne, kose i mołote [Takie coś, co rżnie, kosi i młóci]. Drugim razem było jeszcze ciekawiej. Na nasze pytanie, co to jest liubow’ [miłość], po dłuższym namyśle, odpowiedział: Liubow’ ce, ce ... pieczena kartoszka! [Miłość to, to ... pieczone kartofle!] Zapewniał, że bardzo nas lubi, ale ostrzegał, byśmy nie próbowali uciekać, bo jak padnie rozkaz, będzie strzelał.
Mieliśmy jeszcze jedną zabawę. W wagonie przed nami jechała starsza kobieta, która chyba dostała pomieszania zmysłów i na postojach chrzciła konwojentów. Siedziała zawsze przy okienku z kubkiem wody pod ręką i, kiedy tylko któryś z nich zjawił się w pobliżu, wylewała mu tę wodę na głowę, wyciągniętą ręką robiła znak krzyża i wymawiała formułę: Ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna i Ducha i daję ci imię Jan, Piotr, Paweł ... i co tam podleciało. Baliśmy się, żeby Sowieci nie zrobili jej krzywdy, ale oni uznali widocznie, że jest nienormalna i starali się omijać ten wagon z daleka.