Wpis z mikrobloga

Ciągniemy dalej #zywotsplatcha w zwiazku z #pracazagranica.

Po wpadce z kacem w drugim tygodniu, która dała Niemcom przyczynek do żartów na temat typowej polskiej choroby, przyszła kolej na następną - trzecią z rzędu - delegacje do Monachium, oraz na spotkanie kolejnej osoby z "zewnątrz", najemnika z Irlandii. Generalnie, jako że byłem zwykłym pracownikiem kontraktowym to nikt nie zakrzątał sobie głowy tym, żeby mnie komukolwiek przedstawić, więc wszystko odbywało się na partyzanta. Moja ciągła obecność w opustoszałym budynku zaniepokoiła jednak jedną osobę - Jörgena. Osobnik płci męskiej, wiek 55+. W zasadzie nie wiedziałem kim tym człowiek był. Nigdy go nie widziałem na korytarzu, dopóki nie zablokował mi wyjścia z kuchni pytając - "who [the fuck] are you?". Grzecznie wytłumaczyłem, że jestem świeżym wyrobnikiem z Polski i mam pomagać przy projektach. Niemiecki Szwed, a może szwedzki Niemiec, nieco się uspokoił, i skwitował to mniej więcej takim zdaniem "jestem szefem bezpieczeństwa (chief security officer/CSO) i muszę takie rzeczy wiedzieć". Skinąłem głową, bo głupio było salutować, po czym dostałem reprymendę, że powinienem nosić identyfikator - jak wszyscy. Oczywiście nikt nie nosił plakietek, bo wszyscy się znali, ale zawsze nowemu można było przywalić. Generalnie nie cierpię wszelakiego rodzaju identyfikatorów w #korposwiat. Człowiek nosi to przypięte, później zapomina zdjąć i ludzie w komunikacji mają ubaw, bo korposzczur oznakowany. Szef bezpieczeństwa był na tyle uprzejmy, że umilił mi czas w trakcie powrotu do pokoju, w którym siedziałem, ponieważ musiał załatwić zmianę etykietki przy drzwiach do niego. To stało się priorytetem numer jeden na jego liście. Gdy znaleźliśmy się przy moim miejscu pracy z przerażeniem w oczach spostrzegł, że na biurku okupowanym przeze mnie stoją dwa laptopy. Jeden dozwolony - złom firmowy, drugi zabroniony - bo prywatny. Szybciutko sprostowałem, że na swoim lapku mam swoje śmieci, żeby ich nie mieszać z firmowymi. ( ͡ ͜ʖ ͡) Jörgen ponownie przyjął to do wiadomości, dodatkowo dorzucając bym pod żadnym pozorem nie wpinał swojego malware do firmowej sieci. Szkoda że nikt mi tego nie powiedział wcześniej, bo już to spróbowałem zrobić. :D Niestety dostępów do niczego ze swojego sprzętu nie miałem, więc musiałem robić na kilkuletnim złomie, nad którym masturbował się chyba każdy programista w tej firmie. Nie chodziło już nawet o niemiecką klawiaturę, która ma zbyt dużo niepotrzebnych klawiszy, a o to, że przyzwyczaiłem się do swojego sprzętu i pracy pod innym systemem niż windows.
Obejściem problemu okazał się dostęp do VPN. Jako, że nie pracowałem w biurze non stop dostałem token RSA, który losował mi numerki do totka. Po ich wpisaniu w (komercyjnym) programie dostawałem niepowtarzalną szansę na dostęp do poczty i kilku innych rzeczy. Dzięki krótkiej rozmowie z supportem udało mi się uzyskać dostęp do repozytoriów oraz wszelakiej infrastruktury potrzebnej do codziennej pracy. Przećwiczenie wszystkiego na windowsie zachęciło mnie do poszukiwania klienta VPN pod inne systemy. W zasadzie wszelakie oprogramowanie do tunelowania jest dość popularne w #korpo, także po odwiedzeniu kilku linków udało mi się ściągnąć klienta ze stron jakiegoś uniwerku. Po przekopiowaniu adresów z windowsa do siebie tadaaam - jesteśmy w firmowej sieci z innego niż pobłogosławione urządzenie. ( ͡º ͜ʖ͡º) Udało mi się nawet skonfigurować program pocztowy, żeby ściągać wiadomości z firmowego exchange. Koniec z lukaniem na firmowego złomu tylko po to, żeby nie przegapić ważnego rozkazu. #tylewygrac Nie mniej, wierzcie mi, że mimo wszystko trochę się zdziwiłem, gdy miałem dostęp do poczty nawet bez VPN. Hakerem anie specem od #bezpieczenstwo nie jestem, daleko mi do takowego, ale w oczywisty sposób takie niedbalstwo to było za wiele nawet na wschodnie standardy. Ale cii, stary Jörgen mocno śpi. ;-)

Wróćmy jednak do pierwotnego celu mej eskapady do Monachium - miałem poznać Davida. To był człowiek, który wpakował mnie w tarapaty z Niemcami - szperając gdzieś po necie trafił na link do mojego bloga. Treści publikowane na nim są były już wówczas leciwe, jednak coś przydatnego tam musiał znaleźć, bo podejrzewam że w ten oto sposób, HRy trafiły na mnie. Żeby nie było - nigdy nie dostałem oferty pracy za pisanie na blogasku. :] Poświęcę wyspiarzowi moment, ponieważ większość czasu w tej pracy wytrzymałem tylko i wyłącznie dzięki jego towarzystwu.
David, programista lvl 55+, z wyglądu lvl 45- [a jak!], następny - który mógłby być moim ojcem - i ja, od razu znaleźliśmy wspólny język. Zacznijmy od tego, że Irlandia jako taka została skolonizowana przez Polaków. Kiedy #emigracja szła pełną parą wylądowało tam kilkadziesiąt tysięcy naszych. W kraju o zaludnieniu circa 5-6 dużych polskich miast to bardzo dużo. Według obliczeń mojego kolegi na kompletnym zadupiu/biedniejszej części wyspy, dwie godziny jazdy od Dublina, ma przynajmniej 3 osoby z Polski. A to ekspedientka w sklepie, a to ktoś na stacji benzynowej, a to ogrodnik z okolicy. Co więcej, nawet jego bliski sąsiad, z którym się zżył z racji na synów w podobnym wieku, pochodzi z Polski. Jeśli dobrze kojarzę to chyba z okolic Lublina. Ach - bym zapomniał - oni mieszkają na wsi. David znał polską kulturę już dość dobrze i nie trzeba było go uświadamiać. ( ͡º ͜ʖ͡º) On sam stwierdził, że to co nas łączy to - katolicyzm i fakt, że nie wylewamy za kołnierz. Trudno się z tym nie zgodzić. Od strony zawodowej David był doświadczonym graczem, który z niejednego pieca jadł. Spędził kilka lat w Arizonie pracując dla jakiejś niewielkiej firmy programistycznej robiącej pierdołki w Java/J2EE dla tamtejszych operatorów, a w samej Javie pisał od jej początkowych dni - czyli dłużej niż ja w ogóle pracuję w branży. Jak by nie patrzeć, idealny kumpel do tej roboty, po chwili rozmowy z nim byłem pewien iż damy radę choćby nie wiem co.
Po pracy nie mieliśmy żadnego lepszego zajęcia, więc poszliśmy powylewać za kołnierz do owianego złą sławą greckiego miejsca, gdzie mogliśmy na spokojnie porozmawiać o realiach pracy. O czym gadać po pracy jak nie o pracy? Znaczy rozmawialiśmy o życiu tu i tam, o wielu sprawach, nie mniej nurtowało mnie to, jak długo kontraktuje dla Monachium i jak mu się żyje. David nie był mrukiem, zatem uzyskanie odpowiedzi nie było trudne. Okazało się, że robi dla Niemców od ponad 2 lat, robota nie jest szczególnie ciężka i kasa przyzwoita. Wtedy myślałem, że rozwaliłem skarbiec. Naturalnie, jak to z Polakiem, nie musiał ze mną owijać w bawełnę i prosto z mostu skwitował - nie cierpię Niemców. :D Cytuję - oni wszystko kontrolują i są maniakami kontroli. Miał ku temu swoje powody, ponieważ pracował w Monachium gdzieś przed latami 90. Jego ówczesny pobyt zakończył się w momencie, gdy stwierdził, że albo wyjedzie albo zacznie strzelać do ludzi na ulicy. ;X Powiało wariatem, ale co mi tam. Jako przykład podał wpadkę podczas octoberfest, kiedy to na rynku z automatu do prasy wyjął kilka gazet zamiast jednej i zaczął je sprzedawać przechodniom. Po chwili pojawiło się dwóch panów w cywilu uprzejmie informując "You can't do thatz" [ang z akcentem de], po czym wzięli go pod pachy i odprowadzili na posterunek celem pouczenia. :-]

Znowu pojawiło się coś o kontroli, i znowu [głupi ja] przeleciało mi to koło uszu. Nie mniej, najlepszą częścią tego miesiąca pracy była delegacja w czwartym tygodniu - na południe Europy - do drugiego (i ostatniego) oddziału firmy, gdzie siedzi większość programistów. Kiedy wylądowałem na miejscu pomyślałem - żyć nie umierać, płacą mi za programowanie i wysyłają mnie przy okazji na płatne wakacje. Już wkrótce miałem znienawidzić to miejsce jak i wszelkie podróże samolotem.

W następnej części - o pracy na południu, programistach-transformerach oraz problemach około projektowych.
  • 3
@splatch: Spoko, tak tylko pytam bo ciekawie piszesz :) Bardzo mocno zastanawiałem się nad taką emigracją zawodową, ale jak widzę co teraz się dzieje na Zachodzie Europy, no i w samych Niemczech, to chyba wolę zostać w Polskim ciepłym #!$%@?łku. Dodatkowo jeszcze dwójka dzieci u mnie... Ech, a miało być tak pięknie :)