Wpis z mikrobloga

Siedzę w pracy, projekty porobione, szef pojechał, za dużo ludzi w biurze więc głupio wyciągać książkę, więc może wróćmy na chwilę do Azji...
Był już opisany sport i wielkie zwycięstwa, skupmy się tym razem na czymś przyziemnym, bliższym każdemu z nas, mianowicie na alkoholu. Wiem, wiem temat wałkowany setki razy ale nie w przypadku kiedy pijesz z 10latkami wódę... a przynajmniej fizycznie uwarunkowanymi do picia alkoholu 10latkami. Tajwańczycy jak i większość Azjatów ma problem z enzymem odpowiedzialnym za detoksykacje mocnych trunków (tutaj jakiś chemik albo biolog mógłby uzupełnić te informację o szczegółowy opis) przez co imprezy z nimi przybierają najdziwniejszy obrót jaki można sobie wyobrazić. Sam nie jestem jakimś konkretnym opojem, raczej w kulminacyjnym momencie żegnam się po angielsku, a potem budzę w domu na losowym meblu po przejściu na piechotę połowy miasta, niż jako główny watażka spijam cały alkohol i bełkoczę do obcych Karyn do białego rana. Nadmieniam, bo trzeba wiedzieć, że nawet z takim średniakiem nasi wschodni przyjaciele wypadają bardzo słabo, o czym zaraz się dowiecie.

JAK ZOSTAŁEM KRÓLEM ALKOHOLU NA TAJWANIE.

1. Jak pije się ze studentami

To była moja pierwsza większa okazja, a wcale nie nadarzyła się tak szybko, głównie dlatego, że mimo iż na Tajwanie żyje jakieś 20 mln ludzi ja szczęśliwie trafiłem na rodzinę która należała do jakiegoś przedziwnego odłamu chrześcijaństwa. Nie do końca to byli świadkowie Jehowy, nawet nie Kościół Zjednoczeniowy, a jakiś dziwny kult założony przez jednego misjonarza kilkadziesiąt lat temu. Który dziś ma ok. 40tyś. członków na samym tylko Tajwanie. Mówiąc "trafiłem na rodzinę" chodzi o Mojego gospodarza, który powinien pomóc Ci się zaaklimatyzować i ogólnie zaopiekować na początku. Jako, że życie w dżungli przez weekendy było raczej nudne (tak mi powiedziano) to poza tygodniem byłem raczej zmuszony żyć w ich domu w niewielkim mieście o godzinę drogi od mojej szkoły. O ich podejściu do życia i tej groteskowej odmianie chrześcijaństwa mógłbym napisać książkę, ale skupmy się tylko na tym, że oni prowadzili życie pod znakiem - zakaz wszystkiego. Zero alkoholu, kawy, papierosów, słodyczy, smaku w kuchni. Moje weekendy przypominały celibat z tą różnicą, że musiałem siedzieć obok i słuchać jak ich syn gra na pianinie, albo jak córka jeździ po ulicy na monocyklu. MONOCYKLU! ( ͡° ͜ʖ ͡°)
No więc jakoś z początkiem grudnia 11' dostaję zaproszenie na zjazd wszystkich wolontariuszy z AISEC którzy są obecnie na Tajwanie. Trochę daleko bo na samym południu wyspy ale już mi brakuję normalnej rozmowy po angielsku i powiewu innej kultury, więc mówię - jadę.
2 dni tam jestem, mimo, że przebywam głównie z młodymi ludźmi, nic się za bardzo nie zmienia, co chwilę mnie coś zaskakuję albo znajduję się w żenującej sytuacji, mniejsza o to. Nadchodzi punkt kulminacyjny tego spotkania, a mianowicie ‘wielka’ impreza. AIESEC w Polsce jest jakoś zorganizowany, trzeba to im oddać, na Tajwanie na 1 wolontariusza przypadało chyba 3 tajwańskich członków i opiekunów, totalnie tego nie rozumiem, do tego co 5 tylko mówił po angielsku. No ale zrobili jakiś show dla nas, 'przedstawienia', wszystko po chińsku... Zakładam, że oni nie mają w głowię żadnego miernika wstydu i zażenowania, jak tam pajacowali na scenie to mi było głupio to oglądać i się wstydziłem za nich. Zgrzałem się gorzej niż swego czasu na IDOLU jak jechali bo tych ludziach z wielkimi marzeniami...
To też jakoś przeżyłem, z trudem ale się udało, w końcu obwieszczają główny punkt spotkania, który przyciągnął moją uwagę od kiedy dostałem maila z planem imprezy - "BEER GAMES". Idziemy grupą 40 osób do lokalnego parku, tajwańscy Szerpowie dźwigają wielkie kartony z piwami, zapowiada się dobrze. Pamiętaj czekałeś na to całe życie, ćwiczyłeś od liceum co weekend, nie spieprz tego... Dobieramy się w grupy, jest tylko kilku obcokrajowców więc oni są w różnych zespołach razem z Tajwańczykami. Pierwsza konkurencja picie na czas z puszek. Ostatni zawodnik, zakładamy, że lider, musi wypić 2 ostatnie pod rząd. Padło na mnie. Stoper w ręce, piwo przygotowane, czas zwalnia. Sygnał do startu, ruszyli... co jest #!$%@??!
Czekam jako ostatni w kolejce aż wszyscy poprzedni z mojej drużyny wypiją toteż mam czas żeby się rozejrzeć. Ludzie piją piwo jakby mieli, nie wiem, benzynę w tych puszkach, miny kwaśne, sączą to powoli, stękają, jęczą, jakieś języki na wierzchu... Fakt kilku daję radę ale mówimy tu o studentach, 21-24. Po wypiciu puszki, jednej, przybijają sobie piątki, cieszą się, bohaterowie no. Przychodzi czas na mnie, koledzy z Ameryki Południowej zostali w innych drużynach z tyłu więc nie muszę się śpieszyć, nie muszę ale chcę. Biorę tę puszkę i przechylam, wlewam to w siebie, prawie pionowo w dół. Zimne to jest strasznie, więc po pierwszej robię tylko długie, zachrypnięte 'aaaaaaaaa!!" i sięgam po następną, kątem oka widzę, że ludzie patrzą na mnie w dziwny sposób, trochę jakbym wyrżnął ludzi w ich wiosce i teraz kąpał się w ich krwi. Pomieszanie lęku, zdziwienia i fascynacji. Ale przedstawienie musi trwać dalej, kolejna puszka, piwo ścieka mi po szyi, nie zwalniam, zimne piwo mi zmroziło zatoki ale udało się... Tego Polaka dziś nie pokonacie. Trochę śmieszkuję z ludźmi z Singapuru (z którymi potem przejeździłem razem pół wyspy) czekamy aż wszyscy skończą no i pytam się organizatora, 'jaka będzie następna konkurencja'? Odpowiedź: "nie będzie żadnej".- Jak to? co się stało? Patrzy mi w oczy i mówi: "ludzie już są pijani..." Rozglądam się i faktycznie widzę, że słabo towarzystwo wygląda, przypominam 1 puszka piwa. Pytam się więc co dalej z tymi wszystkimi które zostały? odpowiada: "a możesz je sobie wypić". Idę z tym kartonem do gości z Panamy i Gwatemali, nie trzeba było im dwa razy powtarzać. No i jak ten wyposzczony głupek, wypiłem 8 i czuję, że po skończonej imprezie, to będzie ciekawy spacer do hostelu. W połowie drogi myślę, no nie, no #!$%@? nie wytrzymam, muszę iść do toalety. Przeżywam męki Tantala, zero potencjalnych miejsc na mieście, więc muszę trwać w tym marszu śmierci, czuję, że bladnę. Singapurczyk pyta czy wszystko ok. Opisuję moją sytuację. Narada w grupie. Spoko, coś wymyślimy. Podchodzą do pierwszych drzwi i dzwonią. Myślę, co tu się dzieje?! Wymieniają dialog po chińsku, po czym dzwonek otwierający, kolega macha ręką, zapraszając mnie do środka ze sobą, na brudnej klatce jakiegoś starego bloku, starszy dziadek otwiera drzwi i patrzy na mnie, po czym zaprasza do środka, powoli w myślach żegnam się z nerkami. Wchodzę do wewnątrz, jestem wcięty więc całą sytuacje mój mózg odbiera jako okropną fantasmagorię. A potem naglę stoję u niego w toalecie i czuję, że całe zło tego Świata po prostu nie istnieje. Wychodzę, coś tam bełkoczę po chińsku, robię pokłony i, aż do tego momentu będę się zastanawiał co tu się stało...

- Dobry wieczór, mamy tutaj Europejczyka który musi iść do toalety
- Ok, wchodźcie
- no, dzięki

Podsumowując, studenci Azjatyccy mają dobre stopnie bo nie piją.

2. Jak pije się z Tajwańczykami

Tutaj było więcej okazji. Głównie dlatego, że jako niebieskooki playboy i pupilek mojego dyrektora, on sobie ze mną robił objazdówkę. Po innych szkołach, innych wioskach, po swojej rodzinie, po jakiś restauracjach, spotkaniach, etc. "PATRZCIE TO EUROPEJCZYK, A JA SIĘ NIM ZAJMUJĘ, WIEŚNIAKI!". Piwo, piwem, o tym już było, teraz czas na trunki z górnej półki. U stóp mojej wioski ciągnęła się rzeka, zazwyczaj leniwie snując się w dolinie, chyba, że zbliżał się tajfun, wtedy połykała nie
tylko okoliczne pola ale także miejscowych i ich domy. Po drugiej zaś jej stronie znajdowała się zaprzyjaźniona wioska, jednakże leżąca trochę wyżej, na lepiej nasłonecznionym wzgórzu przez co była znana w całym województwie jak i poza nim z jednych z najlepszych śliwek na Tajwanie. Jadło się tam śliwki, piło śliwkowe soki, śliwki w ryżu, śliwki w mięsie, śliwki do wszystkiego, nie byłoby z tym problemu gdyby nie fakt, że po prostu ich nie znoszę. "I jak smakuję Ci?" - Tak, tak oczywiście, pyszne! Był jednak plus ich upraw - śliwkowa wódka. Pisałem wcześniej, że jeździłem z dyrektorem często, tak też było i tym razem. Oni mieli w zwyczaju spotykać się (dyrektorzy), jeść sobie z dziubków i tasować się w swoim elitarnym gronie. Pierwsze większe spotkanie odbyło się właśnie w Zih Juang. Usiedliśmy przy stole, do obiadu podano wódkę, niektórzy sobie nalewają, inni odmawiają (mój dyrektor) zostałem ostatni i gospodarz wioski pyta mnie czy piję, 'pyta', na zasadzie wskazuję na mnie butelką i się uśmiecha. Pytanie mojego dyrektora: "Ty pijesz?!". Już sobie przygotowuję w głowię jakaś zręczną odpowiedź, gdy nagle obok mnie odzywa się młodszy facet, nie wiem do końca jaki był jego status ale przyjechał ze stolicy, może coś wizytował, może jakieś szkolenie mieli ale mówi śmiejąc się: "No ale on przecież jest z Polski". Rozbawiło mnie to, ale po chwili doszło do mnie co było pierwszą informacją jaką o mnie wiedział... Sięgam po alkohol i czuję pełen pogardy wzrok mojego pracodawcy. No więc mam ten okropny plastikowy kieliszek ze śliwkową wódką przed sobą i czekam... cierpliwy i skupiony. Po 10 minutach ich rozmowy widzę, że biorą kieliszki w dłonie. Już w bloku startowym jestem z nimi. I przeciągają te przemówienia, gratulację, co rusz zbliżają trunek do ust po czym znowu gadają, już mają pić ale ktoś się włączą do dyskusji, w końcu klamka zapada. Tutaj muszę nadmienić, że oni piją wszystko trzymając naczynie w 2 dłoniach. W przypadku herbaty czy kawy wygląda to interesująco, w przypadku trzymania kieliszka 2 rękami raczej zabawnie. I szybki chlust i ja już jestem gotowy na 2 serie. W smaku cierpko-słodki, nie jest źle. Rozglądam się na boki, ludzie mają nadęte policzki i oddychają jakby wnieśli lodówkę na piętro. Kieliszki co najwyżej do połowy wypite, czuję się jak troglodyta trochę ale trzymam dobrą minę do złej gry. Potem przychodzi 2 kolejka, wypijam ją na 2 razy żeby wmieszać się w towarzystwo i zaczyna się... Odpływają. Facet ze stolicy buja się na krześle i na mnie patrzy, jakiś dyrektor trzyma się za twarz i śmieję, Mirki słowo daję, 2 kieliszki wódy w 10 minut i jest ogień. Czuję się jakbym przyszedł trzeźwy na imprezę koło północy. I siedzę jak ten frajer pomiędzy nimi i słucham tego bełkotu. Po chwili, oni dochodzą do siebie, jakby nic się nie stało i kończą jeść swoje posiłki. 2 kieliszki musiały szybko wejść i równie szybko zejść. Już nic więcej nie wypiliśmy. Za to podano nam jeszcze milion śliwek. Potem na każdym innym spotkaniu było to samo, Ty zaczynasz oni już kończą. Przerabiane dziesiątki razy. Tak samo podczas chińskiego Nowego Roku, kiedy pojechaliśmy do matki mojego dyrektora, gdzie zebrała się cała jego rodzina, wszystkich 5 braci z żonami i dziećmi, prawie 30 osób. Wszyscy oprócz niego pili i dobrze się bawili, a on siedział obok i wszystkich pouczał. Po 2 strzałach wódki z płatkami złota w środku byłem ich najlepszym kolegą i pokazałem im jak się pije brudzia, dzieci dyrektora były obecne obok, więc logiczne, że on szalał w środku. Nie rozmawiał potem ze mną, za to musiałem dźwigać jego zalanych braci.

Podsumowując, imprezy słabe, a mój dyrektor to straszny przegryw.

3. Jak pije się z Aborygenami.

Na to musiałem czekać trochę dłużej, oczywiście były małe spotkania w wiosce, np. podczas imprezy sportowej z okazji Wigilii gdzie zebrała się w naszej szkole cała wioska i co gorszy element z osady zamiast się bawić to żłopał domowej roboty bimber. Akurat mieli miejscówkę za moim akademikiem więc jak mnie zobaczyli to zaczęli coś bełkotać i podawać mi kubek z jakąś ciemną cieczą... Wchodzę z założenia, że trzeba spróbować wszystkiego. Wziąłem go i na raz wypiłem, połowę kubeczka, (myślałem, że to było jakieś wino, niestety źle oszacowałem) w smaku jak paskudna śliwowica i równie ostra, nie spodziewałem się tego, dlatego trochę mi się jądra schowały za żołądek jak to połknąłem ale całą siłę woli włożyłem, żeby nie zrobić żadnego grymasu. Uśmiecham się do nich szelmowsko, mówię w moim najlepszym chińskim: "smaczne, dziękuję" po czym kieruję w stronę szkoły. Wśród pijanych lokalnych Januszy i Sebixów zapada cisza po mojej akcji, a jak odchodzę to słyszę tylko szepty za plecami. Okazało się, że oni mają taki kubek na całe popołudnie upijania się. Odchodzę zostawiając za sobą pożogę i chaos. W ustach wciąż czuję smak tej cieczy i modlę się, żeby nie zwymiotować.
Ale wracając do głównej historii. Po jakimś czasie olałem dyrektora i na weekendy zostawałem w wiosce, miałem czas albo pochodzić po puszczy albo pobiegać na jakieś wzgórza, spotkać się z lokalnymi albo po prostu jechać na rowerze do innej mieściny. Wracając z jednego z takich wojaży zobaczyłem, że na głównej ulicy są rozłożone baldachimy, a pod nimi zebrało się mnóstwo ludzi. Już miałem odbijać w uliczkę obok ale spostrzegły mnie dzieci z mojej szkoły i dogoniły krzycząc "dział-szy! dział-szy!" - Nauczycielu! Nauczycielu! Po czym przyszły z nimi inne osoby i zostałem zaproszony na aborygeński ślub... Jako jedyny z nauczycieli, raz, że wszyscy na weekend uciekali do swoich domów, dwa, że między nimi były różne relacje. No więc posadzono mnie przy stoliku (w ubraniu na rower ale nie wyróżniałem się bo wszyscy mieli dresy i koszulki) razem z 7 kobietami, takie wiecie 30-40, bardzo średnie i przejęte tym, że siedzą z białym nauczycielem. Każdy wie, jak zachowują się kobiety jak są w swoim gronie, im starsze tym gorszę, te jeszcze w ogóle zero wstydu, pytanie czy to prawda, że biali mają duże benisy? ( ͡° ͜ʖ ͡°) Muszę dodać, że to pytanie słyszałem wiele razy na Tajwanie, od obu płci, więc to nie tylko wioskowe Karyny były takie ciekawe.
Zaczyna się ślub, a raczej to spotkanie towarzyskie, para młoda podchodzi do każdego stolika (może z 50 ich było) i dziękuje za pojawienie się, oprócz tego każdy raczej bawi się w swoim gronie. Jako, że bystry ze mnie chłopak, to widzę, co zaczyna się dziać. każdy stoik ma dużą butelkę z piwem na środku, jak się kończy to przynoszą nową. Każdy sobie powoli pociąga i dolewa jak potrzebuje. Pijemy z kubeczków 200ml, więc idzie to bardzo szybko i co się dzieję? Widzę, że miejscowe kobiety polewają mi co chwilę, najwyraźniej chcą mnie upić. No to lecimy. One już dawno skończyły na 3-4 kubeczku, a ja się wyśmienicie bawię. Na moje szczęście ich głównym lokalnym daniem jest tłusta świnia, więc ten podkład mnie trochę uratował. Z każdym moim następnym wypitym kubkiem ich oczy robiły się większe, wieść niosła się do sąsiednich stolików, że już złamałem 10 (4 piwa). Powoli zaczyna mi szumieć w głowie ale staram się nie dawać tego po sobie poznać. Przy 18 kolejce impreza się kończy, kobiety patrzą na mnie jakbym dokonał czegoś niemożliwego. Teraz czeka wszystkich WIELKI FINAŁ. Ostatni 19 kubeczek biorę i wypijam na jeden raz, ocieram usta rękawem, po czym wsiadam na rower! Słyszę ten szmer rozmów za plecami, podchodzi do mnie jakaś kobieta i się pyta czy: "ok? ok?" Odsuwam ją ręką i kiwam głową. Ruszam rowerem, dopiero jak wstałem od stołu poczułem, że mnie kopię, ale już nie ma odwrotu. Odjeżdżam 50m i muszę zakręcić żeby dojechać do akademika, czeka mnie spore podejście, tak bardzo jestem skupiony żeby jechać prosto, że nic innego się nie liczy. Czuję, że patrzą na mnie, wchodzę płynnie w zakręt, chowam się za budynkiem, oglądam za siebie czy jeszcze mnie widzą, wtedy nagle tracę równowagę i wpadam do rowu. Leżę tam kilka sekund próbując zebrać myśli, po czym wstaję otrzepuję się, uświadamiam sobie że nikt tego nie widział i prowadzę dalej rower na piechotę przez puste ulicę myśląc, znowu Ci się udało...

Podsumowując, muszę być z miasta bo nie umiem po pijaku jeździć na rowerze.

4. Jak pije się z azjatyckimi masonami

Ostatnia, krótka historia ale warta przypomnienia, żeby zrozumieć jak przez jakąś drobną różnicę można popełnić faux pas na salonach. Rząd tajwański przeznaczył spore dotacje w ostatnich latach na rozwój edukacji na najbiedniejszych terenach, m.in. moja szkoła była objęta tym programem. Ważna sprawa. Mój dyrektor został zaproszony do Taizhong na kolację, żeby mu podziękowali za udział czy coś takiego. Zapytał mnie czy pojadę z nim? Czemu nie, darmowe jedzenie i podróż. Tylko powiedział musisz się ładnie ubrać. - Frank ale ja mam tylko dżinsy, białą koszulę i krawat. - OK, może być. No więc zbliża się nieubłaganie dzień kolacji. Czekam ubrany u niego na dole w salonie, dyrektor schodzi na dół w najlepszym swoim garniturze, jakieś spinki na krawat, wszystko. Przychodzą jego koledzy inni dyrektorzy z lokalnych szkół, odstrzeleni na maxa. Super, dobrze się zaczyna. Jedziemy do największego miasta w okolicy, parkujemy na parkingu przed przeogromnym hotelem, ochrona ma słuchawki w uszach, zaczynam się denerwować. Schodzimy do piwnicy hotelowej, ochrona nas
przepuszcza, recepcja sprawdza, otwierają przed nami wielkie drzwi do głównej sali. Wow... stoły ciągną się po horyzont, sala wypełniona po brzegi, na ścianie wielki znak ROTARY CLUB - o #!$%@?. Ludzie kierują na nas oczy, jestem jedynym białym w całej tej sali bankietowej, w beznadziejnych dżinsach i błękitnym krawatem, czuję wzrok ludzi na sobie, życzę sobie w duszy żeby nasz stolik był gdzieś blisko albo w rogu. Niestety, musimy przejść przez całą salę prawię pod scenę (im bliżej tym wiadomo, wyższa pozycja, dyrektorzy mają się nijak do większości tych masonów ale to spotkanie akurat jest w dużej mierze dla nich). Staram się iść normalnie ale moje nogi dziwnie pracują, patrzę przed siebie w jeden punkt i otwieram oczy szerzej niż zazwyczaj, patrzcie #!$%@? na te niebieskie oczy, widzicie jakie wielkie?! Droga która wydaję się nie mieć końca wreszcie zabiera mnie do stolika, gdzie mogę usiąść. Co robić? Dyrektor po mojej prawej stronie wdał się w dyskusję, a ludzie obok na mnie ukradkowo zerkają. O Jezu na stole leżą jakieś foldery, zacznę je czytać... W środku różne artykuły jest jeden o jakimś artyście-muzyku który gra na jakimś dziwnym instrumencie i objeździł cały świat, tyle wnioskuję po samych zdjęciach, obracam głowę, a on siedzi przy tym samym stoliku co ja... Stolik dla najwyższych masonów, czarodziei światła poziomu 50. Proszę się w myślach, żeby nic nie #!$%@?ć. To spotkanie odbyło się w 2 tygodniu od kiedy przybyłem na Tajwan, więc za nic na świecie nie umiałem jeszcze jeść pałeczkami, to co się działo przy stole można by śmiało umieścić w jakiejś komedii. W głębi duszy dziękuję wszystkim, że zachowali kamienny spokój podczas moim wysiłków, kiedy mi krewetki spadały na środek obrusu albo jak je próbowałem otworzyć i sok z nich tryskał przez cały stół. Jednak największym błędem jaki zrobiłem i czym zmuszałem osoby do picia był fakt, że to nie jest jak w Polsce, że się stukasz szkłem podczas picia, o nie, nie. Tam, jak mi wytłumaczono, stuknięcie się oznacza, że trzeba wypić całą zawartość... No więc dygnitarze jacyś tam stoją, witają się ze mną, a ja cyk, kieliszkiem wina w ich kieliszek, i się uśmiecham i cyk następnemu i co? I Ci ludzie piją, muszą, dopiero po jakimś czasie mój dyrektor mi wytłumaczył, żeby tak nie robić. Zdecydowanie za późno, bo po jakimś czasie i tak przestali do mnie ludzie podchodzić... Siedź do końca imprezy i już nic nie rób, wróć głodny.

Podsumowując, masoni nie lubią się stukać, pałeczki są dla podludzi.

#tajwan #heheszki #coolstory #alkohol #truestory
zdradzieckie_sandaly - Siedzę w pracy, projekty porobione, szef pojechał, za dużo lud...

źródło: comment_VZBgI9nPxCk2SD74ztiBrDbJYWA8Mltv.jpg

Pobierz
  • 53
  • Odpowiedz
@zdradzieckie_sandaly:
Poszedłem zasiąść na tron, przeglądnąć szybko wiadomości i ....przesiedziałem ponad pół godziny! Ciebie się lepiej czyta niż Cejrowskiego i
Halika! - razem wziętych! Powinieneś książkę wydać!Zdecydowanie!( ͡º ͜ʖ͡º)
  • Odpowiedz
@zdradzieckie_sandaly: zacnie lekkie pióro, historie intrygujące, ciekawie prowadzona fabuła w krótkich opowieściach sprawia, że czytelnik ma odczucie przebywania z narratorem tuż obok.

ps.
autentycznie czułem to zażenowanie przy konkursie na picie piwska

masz obserwacje, nie #!$%@? tego
  • Odpowiedz