Wpis z mikrobloga

Wielkanoc za kółkiem to były zdecydowanie najlepiej spędzone przeze mnie Święta. Jest coś nieprzyzwoicie przyjemnego w śmiganiu pustymi autostradami. Czułam się tak jak wtedy, gdy na pierwszym roku studiów dostałam pięć tysięcy i nie wiedziałam zupełnie, co można z takim bogactwem zrobić i na co je wydać - więc zamiast do Da Grasso poszłam do włoskiej restauracji i zamówiłam carbonarę. Z boczkiem. A potem kupiłam oryginalnego Wiedźmina za 59 zł. Zostało mi jeszcze jakieś 4900 zł. Patrzyłam na nie bezradnie drapiąc się po policzkach, podekscytowana i trochę nawet szczęśliwa. Później okazało się, że jak człowiek chce wyleczyć zęby, to w sumie pięć tysięcy to żadne bogactwo.
Po przejażdżce okolicami Besenello samochód był tak oblepiony błotem, że po drodze postanowiłam zajechać na myjnię w Modenie. Nawigacja doprowadziła mnie do wysokiego baraku, który mieścił myjnię bezdotykową w swoim dość ciasnym i mrocznym wnętrzu. Samo pomieszczenie, gdyby znajdowało się w Warszawie, na pewno służyłoby za salę crossfit albo eko-targ, na którym można - w ciemno - kupić paprykę nawożoną obornikiem z recyclingu oraz jakąś intrygującą zieleninę.
Gdyby taki barak znajdował się w Ciechanowie, pewnikiem stałby zapuszczony, a młodzi ludzie chodziliby do niego pić wino i gździć się podczas zaplanowanej klasówki z matematyki.
W każdym razie, wjechałam Hondą do mrocznego wnętrza Car Wash Graziosi Ltd, doświadczając mieszanki zdziwienia i wdzięczności, że nawigacja pokierowała mnie we właściwe miejsce. Wyjęłam z bagażnika płyn do mycia felg i ściereczkę do osuszania lakieru, czym wzbudziłam zainteresowanie wszystkich sześciu myjniarzy. Sześciu. W Polsce myjnię samoobsługową zazwyczaj obsługujemy sami. Ewentualnie możemy w jej najbliższym otoczeniu znaleźć mrukliwego pana, który z pełnym cierpienia westchnięciem rozmieni dyszkę na monety, które możemy następnie wrzucić do automatu. W Modenie czterech myjniarzy obsługiwało trzy samoobsługowe stanowiska, a dwóch odpowiadało za jedno stanowisko. Do automatycznego mycia. W praktyce wyglądało to tak, że podchodzili do każdego klienta i z nim rozmawiali, parzyli sobie kawę i skręcali papierosy, bo cóż mieli innego robić, skoro to automat przyjmuje opłaty, a klient sam myje auto.
Do mnie przyszło wszystkich sześciu myjniarzy - nie dość, że zagraniczna rejestracja, to jeszcze robi z samochodem dziwne rzeczy: nie wyciera mokrego lakieru ręcznikiem papierowym, parasolem albo starym kapciem wyciągniętym z bagażnika; a koła myje czymś, co sprawia, że z felgi spływa krwistoczerwona woda.
Myjniarze wąchali mi felgi, zadając mnóstwo pytań, z których nie rozumiałam nic. Pozwoliłam więc Tłumaczowi Google przełożyć dla mnie kilka zdań, w których – taką miałam nadzieję - mieściła się odpowiedź na zadane pytania.
Moja wypowiedź brzmiała następująco: „W Hondzie lakier rysuje się od patrzenia. Ręcznik papierowy zrobiłby dziury w karoserii. Świetna myjnia, będę polecać ją w Polsce. Niezbyt dobrze mówię po włosku. Przykro mi”.
Pięciu rozczarowanych myjniarzy pożegnało się.
Niestety, jeden został. Najpierw nalegał gestami, bym skorzystała z myjni automatycznej, zupełnie za darmo. Choć myjnia rzekomo była „bello”, to nie chciałam skorzystać z jej bellości. Smutny pan poczęstował mnie kawą.
- Mario – przedstawił się.
- Kasia, miło mi – odpowiedziałam.
Mario zapisał na karteczce numer telefonu i adres. O nic nie pytając, otworzył drzwi mojego auta, i włożył karteczkę do schowka.
- Dzwoń, gdyby ktoś ci się naprzykrzał - powiedział, a przynajmniej tak zrozumiałam z kontekstu. Sam komunikat brzmiał bowiem dla mnie mniej więcej tak:
- Babadipuppi.
Mario opowiadał mi o czymś przez kolejne pół godziny i zaparzył kolejną kawę, wspomniawszy z rozrzewnieniem „amici Polonia”. Założył widocznie, że Polska to mały kraj, i tu wszystkich wszyscy znają, więc skoro ja przyjechałam z Warszawy, to na pewno znam Sławka z Wałbrzycha. W końcu oba miasta są na W. Klepiąc się po brzuchu, wwiercając palec w policzek, i używając takich międzynarodowych słów jak „pasta”, „ragu” oraz „tortellini”, wyjaśnił, że adres, który zapisał mi na kartce to adres knajpy prowadzonej przez jego przyjaciela, Paolo.
- Kiedy tam będziesz, przekaż Paolo, że mnie znasz - powiedział.

Powiedziałam. Dojechałam do restauracji przez Modenę, po raz pierwszy przemierzając włoskie miasto wąskimi włoskimi uliczkami. Nikt na mnie nie trąbił. We Włoszech. Nadal nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Osteria del Cavazzona znajdowała się na kompletnym zadupiu, kilkanaście kilometrów za Modeną. Zaparkowałam pod odrapanym budynkiem z arkadami, naprzeciwko pola kapusty. Czułam się tak, jakbym na obiad wybrała się z Warszawy do Kołaków-Kwasów.
W dość eleganckim wnętrzu, ku mojemu zaskoczeniu, znajdowało się naprawdę sporo osób. Elegancko ubranych. Obejrzałam niezbyt dyskretnie zadnią część moich dresów, sprawdzając, czy smary i brudy z myjni są bardzo widoczne.
Niestety, były.
Trochę obawiałam się, że nie będę mile widziana, a byłam naprawdę głodna po całym tym pucowaniu, więc wolałam, by mnie nie wyrzucono z tej luksusowej wiejskiej knajpy. Powiedziałam więc kelnerowi trzy rzeczy:
- Jeść;
- Mario myje moje auto;
- Ciao Paolo.
Okazało się, że kelner to też Paolo. Nie wiedziałam, czy jest ich dwóch, czy może to jeden i ten sam człowiek, a moje kompetencje językowe nie pozwalały na zadanie tego pytania. Niemniej, Paolo-kelner nakarmił mnie i pokazał, ile rosołku dodawać do ragu bolognese, którego zamówiłam dwie porcje (co musiało wydawać się dziwne, ale było tak dobre, że zjadłabym i trzy).
- Musisz zapamiętać. To bardzo ważne – grzmiał nad małą szklaną miseczką z wywarem z kurczaka. - Bo jak nie, to ja do Mario zadzwonię.

#nunkunpisze
  • 4