"Strefa interesów” to film opowiadający o historii pewnej porządnej niemieckiej rodziny.
Rodziny która znalazła w latach 40. XX wieku swoje szczęśliwe i sielskie miejsce do życia na wschodzie. Pan domu, żona i jego piątka dzieci żyją jak pączki w maśle, mając do dyspozycji służbę, wyprawiając się w czasie wolnym na kajakowe wycieczki, czy spędzając czas w pięknym przydomowym ogrodzie. Herr Rudolf, ojciec rodziny nie ma nawet daleko do pracy, gdyż mieści się ona tuż za murem do którego przylega posesja.
Herr Rudolf jest szefem oddziału pewnej niemieckiej korporacji na Polskę. Tą korporacją jest Die Schutzstaffel der NSDAP. I nie jest to ani przenośnia, ani drwina. „Strefa interesów” to film o niemieckim menedżerze Zagłady, oficerze SS-Totenkopfverbände Rudolfie Hoessie.
W latach 1940-1943 pełnił on funkcję komendanta Auschwitz, wcześniej pracował w Dachau i Sachsenhausen a do końca wojny był szefem Inspektoratu Obozów Koncentracyjnych. I to on stał się głównym był wykonawcą planu eksterminacji Żydów, Polaków, żołnierzy sowieckich i innych więźniów obozu w Auschwitz. Ma na sumieniu lekko milion istnień.
„Strefa interesów” to jednak film, który nie pokazuje bezpośrednio Zagłady. Pokazuje zwykłe codzienne życie jego rodziny. Bo właśnie nie tyle Hoess, ale właśnie jego rodzina są bohaterami filmu. Czy można cieszyć się życiem, gdy zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej masowo giną ludzie, czy jest jakaś granica w podporządkowaniu się totalitarnemu państwu? Ta rodzina nie ma takich dylematów, pomimo tego że ich sypialnie mają widok na kominy krematorium.
Reżyser, Brytyjczyk Jonathan Glazer znany wcześniej bardziej jako twórca teledysków takich jak te najsłynniejsze grupy Jamiroquai, czy Massive Atack, a zatem dla mojego pokolenia postać wręcz kultowa, miał na swoim koncie wcześniej dość niewielką ilość filmów fabularnych. Tym razem zabrał się za adaptację książki opowiadającej o historii z II wojny światowej i zrobił to tak skutecznie, ze został doceniony m.in. właśnie nominacją za adaptację scenariusza.
„Strefa interesów” jest inspirowana powieścią brytyjskiego pisarza Martina Amisa o tym samym tytule. Ale poza tytułem i faktem, że film jest o Niemcach i książka również podobieństwa się kończą. To znaczy, ten film praktycznie nie ma nic wspólnego z książką. To informacja dla wszystkich którzy Amisa czytali i mogli domyślać się, że Thomass Doll z powieści Amisa to wysoki oficer obozu koncentracyjnego, może Hoess a może nie.
Glazer korzystając ze świata zbudowanego przez Amisa zaprasza nas do życia rodziny człowieka, który stworzy Auschwitz, przyglądamy się kilku tygodniom sielanki niemieckiej rodziny. Poza jednym ujęciem w którym i tak nie widać więźniów w pasiakach nie jest tu pokazana Zagłada, czy selekcja na rampie. O krematoriach i technice spalania rozmawia się w gabinecie komendanta, nie są pokazane komory gazowe czy egzekucje pod ścianą śmierci. Bo tym filmie nie przekraczamy praktycznie bramy obozu.
Przekraczamy za to próg domu, w którym żyje rodzina komendanta i jest to – zresztą, jak sam mówił reżyser – pewnego rodzaju Big Brother domu nazistowskiej rodziny. O tym jaka była prawdziwa historia domu, który przecież nadal stoi w Oświęcimiu opowiem w dalszej części. Choć dom z filmu akurat nie jest domem Hoessa. Plan został zlokalizowany w innym budynku przy obecnej ulicy Legionów w Oświęcimiu ale 300 metrów dalej.
Dlaczego ten film nie jest banalny, choć opowiada o banalności zła i bezduszności świata, który stworzyli funkcjonariusze NSDAP. Wydaje mi się, że wszystko za sprawą mistrzowskiej wręcz realizacji na poziomie tak samo obrazu, jak i wyjątkowego dźwięku. Za pierwszy obszar odpowiadał operator Łukasz Żal, który tworzył takie filmy, jak „Ida” czy „Zimna wojna”. I wydaje się, że dla tego 42-letniego pochodzącego z Manowa pod Koszalinem operatora właśnie „Strefa interesów” będzie kolejnym wielkim etapem w zdobywaniu kolejnego uznania i rozwoju międzynarodowej kariery na świecie.
Oglądając „Strefę interesów” tracimy troszkę poczucie, że to film fabularny. Przypomina bardziej dokument, zresztą część zdjęć była zarejestrowana z porozstawianych w domu i ogrodzie kamer o których z czasem mieli zapomnieć aktorzy. Kamery znalazły się poutykane między krzakami, czy powkładane w wydrążonych meblach, tak aby z czasem rodzina zapomniała o tym, że jest nagrywana oraz także aby nie zabierać przestrzeni w wąskich korytarzach i nie tak dużych pokojach willi Hoessów. O tym mówi odtwarzająca rolę Hedwig Hoess niemiecka aktorka Sandra Huller.
W tym w obrazie nie ma bezpośrednich scen Zagłady Żydów, czy katorżniczej pracy polskich więźniów i mordów dokonywanych na nich przez kapo i esesmanów pod ścianą straceń. Oczywiście można zakładać, ze część widzów gdzieś tam za Oceanem może nie domyślać się czym jest ogień wydobywający się z komina widocznego z sypialni i ogrodu Hoessów, albo dlaczego choć kino nie daje nam takich możliwości wręcz czujemy w tym filmie swąd dymu. My chyba doskonale będziemy wiedzieli czym są te dość wstrzemięźliwe sugestie.
I za takie właśnie wymowne sugestie trzeba docenić Jonathana Glazera. Nic tu nie jest nachalne, zbyt dosłowne, a ta wstrzemięźliwość wciska w fotel, wręcz przeraża. Jedną z takich scen, którą można zapamiętać najbardziej jest moment, gdy czasie letniej przyjemnej kąpieli z dziećmi w Sole komendant Hoess przypadkowo wyławia fragment ludzkiej kości, chyba nawet kawałek szczęki nie do końca spopielonego w krematorium więźnia. I jest tym obrzydzony, czy nawet troszkę wystraszony i w jakiejś panice szybko każe dzieciom wychodzić z wody. Ta wstrząsająca dla mnie scena oczywiście pokazuje Niemców, jako katów, którzy dokonywali przemysłowo eksterminacji chcąc robić to białych rękawiczkach, to jeszcze nawiązuje do przerażających faktów. Otóż w pierwszych etapach działania Auschwitz, gdy jeszcze był to obóz tylko dla Polaków i później jeńców sowieckich zdarzało się że spopielone zwłoki z krematoriów nie były przewożone do Wisły, ale trafiały do bliższej Soły, rzeki znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie zarówno Auschwitz, jak i willi Hoessów.
Tylko, że najbardziej poruszające w filmie nie są tego rodzaju makabryczne szczegóły, czy sceny miejsca obok którego cały czas się znajdujemy, prawdziwego piekła na ziemi, które stworzyli Niemcy. Ten film jest arcydziełem w zakresie oprawy dźwiękowej. Już sam początek, czarny ekran z dobiegającymi w oddali głosami mówi nam że będziemy mieli do czynienia z czymś wyjątkowym. Ale przestrzegam, osoby nadwrażliwe dźwiękowo muszą uważać, gdyż Glazer stworzył obraz w którym tragiczna opowieść rozgrywa się także w wymiarze audio.
Wielką rolę w tym filmie gra nie tylko odtwarzający Hoessa Christian Friedel, niemiecki aktor znany bardziej z lokalnych produkcji takich jak Bracia Dassler opowiadający o twórcach adidasa, albo „13 minut” o zamachu Georga Elsera na Hitlera w 1939 roku. Obok tej roli, trzeba oddać, że film „Strefa interesów” to jednak w dużej mierze wspaniała kreacja Sandy Huller, która stała się po prostu Hedwig Hoes, pozbawianą jakichkolwiek dylematów moralnych antypatyczną Niemką, żoną okrutnego nazisty. Huller to obecnie jedna z najbardziej cenionych europejskich aktorek, a w tegorocznych Oscarach nominowana jest do nagrody za rolę pierwszoplanową, ale w innym filmie „Anatomia upadku”.
Hedwig Hoes nie zastanawia się zbytnio co dzieje się za murem. Jest dziewczyną, która wcześniej pewnie nie pomyślała, że będzie panią życia i śmierci, zoną tak wysokiego funkcjonariusza i jak sama o sobie mówi ze śmiechem koleżankom przy kawce „królową Auschwitz”. Wszystko, to co dostała na wschodzie było znacznie powyżej tego na co wcześniej stać było ich w rzeszy. Hedwig nie zastanawia się, jaka jest cena luksusu. Interesuję ją to, że żyją z mężem jak Fuhrer przykazał. Jedyne jest zmartwienie to to aby broń boże mąż nie dostał przydziału w inne miejsce na terenie okupowanej Europy, bo nigdzie indziej nie będzie im tak dobrze jak w Auschwitz. I to jest jeden z najważniejszych dylematów rodziny przedstawionej w filmie.
W „Strefie interesów” nie ma oczywiście wątków tego, co działo się z Hoessem po wojnie, ale także co po wojnie działo się z domem i ogrodem. Dziś nadal stoi tuż przy Państwowym Muzeum Auschwitz. Po wojnie wróciła do niego rodzina Sojów, która sprzedała go innej polskiej rodzinie w latach 70. Lokatorzy mieszkają tam do dziś, jakiś czas temu trafiłem na reportaż z udziałem kolejnego pokolenia mieszkańców willi Hoessa.
Oczywiście w Oświęcimiu traktowano to jako coś przerażającego, a całkiem nie dawno w jakimś brukowców na Wyspach pojawił się artykuł o ludziach mieszkających w domu zbrodniarza. Willa podobno skrywa nadal wiele tajemnic, w tym tunel prowadzący bezpośrednio do obozu. Dom miał odwiedzić syn Rudolfa Hoessa już wiele lat po wojnie.
Jego ojciec już po porażce Niemiec w II wojnie światowej prawie wywinął się sprawiedliwości.
W kwietniu 1945 roku, gdy w zasięgu wzroku pojawił się koniec wojny, Rudolf Höss wraz z rodziną uciekł na północ. Rozstali się. Jego żona zabrała dzieci i znalazła schronienie nad starą cukrownią w St. Michaelisdonn, wioska przy wybrzeżu. On ukrywał się. w gospodarstwie chłopskim koło Flensburga. Rodzina Hössów czekała na odpowiedni moment, by uciec do Ameryki Południowej.
Komentarze (3)
najlepsze
„Wiwat Rudolf Hess Łódzi KS SS” (początek mogłem przekręcić). Jak to usłyszałem w latach 90/2000 to oniemiłem.