Wpis z mikrobloga

#jankostory

Czy znasz historię krain w mojej głowie?

Ich mapy, miasta i zwyczaje?

Wyprawy, wojny, intrygi?

Może kiedyś zamkną nas w jednej klatce.

Może nie wytrzymamy milczenia.

Może otworzymy głowy.

„Mieszkańcy innych głów istnieją!”

- Krzyczałyby nagłówki w mojej głowie.

A najpoczytniejszy dziennik twoich krain napisałby:

„W innych głowach istnieje życie!”

* * *

U mnie na wsi, prócz mnie, to gadało jeszcze kilku typów. Jeden mieszkał kilka domów dalej. Ja byłem wtedy dzieciakiem, a on już miał trzydzieści kilka lat. Wiadomo było, że jest psychiczny, rodzice nas przed nim ostrzegali. Mieszkał z rodzicami, nie pracował, dostawał jakąś rentę, nic się do nikogo nie odzywał, dzień dobry nie mówił, ani nie odpowiadał. Może ta jego alienacja nie była z jego winy, może to ludzie wcześniej zdystansowali się do niego, tak czy siak wyobcowany był bardzo. Chodził po tym samym lesie, co ja. Nieraz się mijaliśmy, on wracał, a ja szedłem, albo na odwrót. Nie wiem, czy się orientował, że ja też tam łażę gadać, wtedy jeszcze nie za bardzo to rozumiałem i nie umiałem tego tak rozpoznawać.

Z gadaniem do siebie jest jak z rysowaniem albo bawieniem się klockami. Każdy w dzieciństwie to robił, ale niektórzy z tego wyrastają, a inni nie. Kiedyś trzeba było z tym bardziej uważać, łatwo można było dostać łatkę wariata, dlatego trzeba było chodzić po lesie. Dziś popularne są słuchawki i mikrofony do telefonów, więc zawsze można udawać, że się rozmawia z kimś. No i ludzie jakby bardziej tolerancyjni, a może tylko bardziej zobojętniali.

* * *

Jak byłem mały, to zbierałem figurki z kinder-jajek, wiecie, te hipopotamki, krokodylki, żabki i rozmaite inne jeszcze. Z tych postaci zbudowałem sobie cały świat, w którym te ludki zamieszkują rozmaite krainy, parają się różnymi zajęciami, jednocześnie żyją w wielu czasach na raz. Jedyne, co rzadko podlega zmianom w scenariuszach, to ich charaktery i relacje między nimi. Trochę jak takie uniwersum Disneya, że Kaczor Donald może mieć przygody i na dzikim zachodzie, i w kosmosie, ale zawsze jest fajtłapą, Sknerus zawsze jest skąpcem, a siostrzeńcy z reguły rozrabiają. Choć tych figurek dawno już się pozbyłem, to cały ten ich świat żyje sobie we mnie do dziś.

Siadam na przykład na rower, i myślę sobie, o czym by tu dziś pogadać. A, może ułożę sobie alternatywną historię motoryzacji. I mówię sobie, że taki krokodylek-szalony naukowiec wymyśla pierwszy silnik, że kapitan hipopotamek pomimo problemów finansowych konstruuje solidne i innowacyjne auta, że ten bogaty hipopotamek-spryciarz, Dino Dollar finansuje obiecujące projekty według swojej fantazji. A krokodylki z dyrektorem szkoły na czele zawsze grają rolę tych złych z rządu, albo z jakiejś korporacji, bez skrupułów wykorzystują czyjeś patenty, wykańczają konkurencję ustawami, wprowadzają korzystne dla swoich prodkuktów przepisy. Tę motoryzacyjną bajkę gadam już sobie od kilku lat, ze dwa razy doszedłem już do współczesności, a teraz jestem znów mniej więcej w złotych latach 80-tych, hipopotamki forsują renesans mody na wielkopojemnościowe krążowniki szos, a krokodylki wyspecjalizowały się w produkcji aut tylnosilnikowych i twardo się tego trzymają.

Są też wojny gospodarcze, a czasem nawet militarne, pomiędzy ludkami z kinder jajek, a ludkami z Lego, które mają swoją krainę na zachodzie, oraz takimi odbijającymi się ludkami z gum do żucia na południu i takimi bobasami co grają w piłkę na wschodzie. W sumie wszystkie moje zabawki z dzieciństwa mają gdzieś tam swoje krainy w tym gadanym świecie. Ale w tych wojnach to nigdy nikt nie ginie, tylko to są bardziej takie przepychanki. Mają te krainy swoje historie, tajne organizacje, rządy i parlamenty, programy kosmiczne i oceaniczne kompanie handlowe. A rolę legend i legendarnych bohaterów pełnią te zabawki i zabawy, które pamiętam jak przez mgłę z bardzo wczesnego dzieciństwa, kiedy nie miałem jeszcze żadnych ludzików tylko sam je sobie budowałem z klocków.

* * *

To nie jest tak, że ja gadam bez przerwy do siebie, albo codziennie. Nieraz i kilka miesięcy żyję normalnie, czytam książki, słucham radia, gram w gry. Ale to się zbiera w człowieku, kiełkuje i pęcznieje, aż w pewnym momencie musi znaleźć ujście. I nawet nie jest to za bardzo świadome, lecz automatyczne. Nagle człowiek budzi się w lesie, idzie gdzieś bez celu przed siebie, i opowiada sobie jakąś intrygę z dworu króla ludzików Lego. Pół biedy, jeśli nie ma się akurat nic do roboty, albo gada się pod drodze jak się i tak dokądś zmierza. Ale najgorzej, jak ktoś dzwoni i przypomina, że coś się miało zrobić, a ty nagle sobie zdajesz sprawę, że od kilku godzin chodzisz w kółko po pokoju i opowiadasz gwiezdną sagę kolonizacji galaktyki przez plastikowe hipopotamki.

Oczywiście nie zawsze miałem takie lekkie podejście do tego. Wiele razy to zrywałem, to z premedytacją się w tym pogrążałem. Jakoś w ogólniaku zacząłem się zastanawiać, czy ze mną na pewno jest wszystko ok. Niby tu przed kolegami wiadomo, maczo, dziewczyny, samochody, muzyka, dragi i alkohol. Ale jak zostawałem sam, to #!$%@?łem hajs na kinder jajka, klocki i samochodziki, albo godzinami zamazywałem zeszyty mapami nieistniejących krain i samochodów, a później wyruszałem na długie przejażdżki rowerem i opowiadałem sobie te wymyślone światy.

Poszedłem raz do poradni psychologicznej po lekcjach. Mówię pani w recepcji, że chciałbym porozmawiać z jakimś psychologiem, czy kimś takim. Pani miła, mówi ok, zaraz pana umówię. Poszła na zaplecze, ale nie zamknęła drzwi, więc wszystko słyszałem. I ta miła pani mówi: "Pani Krysiu, jakiś chłopak przyszedł, to pani przyjmie go jeszcze dzisiaj, bo widać, że jakiś przygnębiony". A pani Krysia na to we wrzask: "#!$%@?! Ja o szesnastej kończę dyżur! Do fryzjera miałam jechać! Nie mam czasu!" Ale tamta miła pani ją strofuje, że do szesnastej zostało jeszcze 15 minut, i że ma przyjąć. I po chwili wychodzi pani Krysia, i już milutkim tonem do mnie: "O, tutaj, zapraszam, do gabineciku, niech pan usiądziunie na krzesłuniu, ja za chwilunię przyjdziunię.". No #!$%@?, z miejsca mi się odechciało przestawać być świrem, a na pewno nie z pomocą takiej baby. Coś tam jej opowiedziałem nie otwierając się za bardzo, i więcej tam nie poszedłem.

Parę razy byłem u innej psycholożki. Z nią już coś bardziej rozmawiałem i pracowałem, ale nie czułem się rozumiany. Opowiedziałem jej mniej więcej to, co wam wyżej, ona kilka chwil milczała, po czym mi mówi, żebym narysował mapę. Zdziwiłem się, mapę? Taką mapę nieistniejącej krainy? Nie, nie, mówi ona, mapę siebie. Jak pan widzi siebie jako mapę. No nic, mówię, dobra, narysuję, choć nie widziałem w tym sensu. Byłem wtedy przemądrzałym nastolatkiem, oczytałem się podręczników do psychiatrii, i sądziłem, że wiem lepiej niż ta pani jak powinna wyglądać nasza terapia. Dziś bym jej pewnie bardziej zaufał. No ale nic, nabazgrałem mapę świata a wokół niej takie ręce, które chcą ją zacisnąć, nie wiem czemu. Pani też nie widziała czemu, ja rozłożyłem ręce, ona rozłożyła ręce, i umówiliśmy się na nstępne spotkanie.

Ale na następne spotkanie nigdy nie poszedłem. A było to tak: jako trzecie klasy liceum przygotowywaliśmy przedstawienie na pożegnanie klas czwartych. Scenariusz był beznadziejny, narzucony przez nauczycieli, sztywny i patetyczny, nikomu z nas się to nie podobało. Miałem tam mówić jakiś podrzędny wierszyk i śpiewać w chórku. Chodziła ze mną do klasy taka koleżanka, w której się podkochiwałem - i w sumie do dziś #!$%@?ę, ale bardziej w jej wyobrażniu z tamtych lat, bo nie wiem, jaka jest teraz. Ta dziewczyna też tam miała jakąś byle jaką, drętwą rolę. No i skończyły się lekcje, i ona mi zaproponowała, żebym ją odprowadził do domu. Już się ucieszyłem, ale nagle sobie przypomniałem, że mam spotkanie z tą panią psycholog. I mówię: "Chętnie bym Cię odprowadził, ale mam już umówione... Chociaż nie, nie mam nic umówionego, jasne, że Cię odprowadzę!!!"

No i tak olałem wstępnie to ratowanie mojej głowy. A to, że olałem zupełnie, było efektem tego odprowadzania. No bo tak: narzekaliśmy z tą dziewczyną na ten kijowy scenariusz, no i ona mówi, że fajny by był taki scenariusz na podstawie bajki o kopciuszku, ale luźny, osadzony w realiach naszej szkoły, gdzie wróżką by była taka spoko pani woźna, a złą macochą pani dyrektor i tak dalej. Złapałem tę dziewczynę za ramiona i jej mówię: Asia, ja ci na jutro ten scenariusz napiszę. I poleciałem w te pędy do domu. Od ręki, jak w amoku, przez kilka godzin bez przerwy leciałem ten scenariusz. Wzystko się pięknie i rytmicznie rymowało, było śmiesznie, były papierosy ukradkiem palone w szatni, byli dresiarze, machocha dyskretnie przypominająca zachowaniem panią dyrektor, i super pani woźna. Rano pobiegłem do ogólniaka, i daję ten scenariusz tym dziewczynom, które organizowały przedstawienie, i mówię: olejmy tamto, grajmy to. Dziewczyny zachwycone, z miejsca się te kilka kopii rozeszło wśród trzecich klas, i wszyscy pełna aprobata, no i od razu pełni werwy i energii do prób. Ale to jeszcze nie koniec: u góry scenariusza zaznaczyłem, że zgadzam się na wykorzystanie tekstu, ale tylko pod warunkiem, że decyduję o obsadzie dwóch głównych ról:) I sobie dałem rolę księcia, a tej dziewczynie, w której się podkochiwałem, Kopciuszka:D

I tak jak i wy teraz pewnie zapomnieliście, o czym w ogóle jest ten wpis, tak i ja wtedy zupełnie zapomniałem o swoich problemach. Intensywnie przygotowywaliśmy się do premiery, walczyliśmy z cenzurą, no i na każdej próbie byłem blisko tej dziewczyny. Wszystkie te zmartwienia z bycia trochę wariatem prysły i odeszły w kąt, czułem się spełniony i było to chyba najmilsze wydarzenie z tego mojego ogólniaka. No i sobie wtedy pomyślałem, że #!$%@?, to mi właśnie sprawia największą frajdę. Wymyślanie światów, pisanie, gadanie do siebie, wpadanie w twórczy amok, zapominanie o całym świecie i skakanie jak w przepaść w wyobraźnię. No i w imię czego miałem to tracić, jakiegoś niedefiniowalnego pojęcia zdrowia psychicznego, zasad społecznych, konieczności dostoswania się? Bałem się, że terapia mnie zmieni i otępi, że jak przestanę gadać do siebie, to przestanę rozwijać fantazję. I stracę tę radość tworzenia i spełnienie z tego. Machnąłem ręką, i olałem te troski, wybierając tę krętą ścieżkę po krawędzi między rozsądkiem a rozjebką. Może nie prowadzi ona donikąd, może spadnięcie w którąkolwiek ze stron byłoby lepsze. Ale kurczę, nieraz próbowałem, ogarniałem się na kilka miesięcy, albo rozjebywałem zupełnie na parę dni, i niegdzie nie było mi tak dobrze, jak tutaj, na środeczku, dokładnie pomiędzy tymi wielkimi potworami szarej normalności i kolorowego szaleństwa.

* * *

Kurczę, mirki, nie mam pojęcia, czy wychodzę teraz na świra, czy na naiwniaka, który nie zdaje sobie sprawy, że pół populacji gada do siebie. No ale nic, takie rzeczy już tu opowiadałem, że i tak połowa z was traktuje mnie jak pomyleńca, a druga połowa sądzi, że to wszystko zmyślam. Ten mój sąsiad z początku historii nie miał z tym ciekawie. Nieraz jak przechodziłem pod jego domem, to słyszałem krzyki. Rodzice - sędziwi już - faszerowali go tabletkami, których on nie chciał brać. Nie pozwalali mu wychodzić gadać, przez co uciekał przez okno albo wyrywał się im i biegł do tego lasu. W końcu ci jego rodzice nie wytrzymali - przyjechało pogotowie, zawiązali gościa w kaftan, i zabrali do psychiatryka. Teraz będzie mocno: kiedyś sanitariusze wzięli go z tego szpitala do jakiegoś innego ośrodka na badania. Gość wyrwał się im, i zaczął #!$%@?ć przez ulicę. Nie ubiegł nawet kilku kroków, kiedy jebnęł go rozpędzony samochód. Ucięło mu obie nogi. Wrócił po paru tygodniach, po amputacji. Rodzice położyli go w pokoju, którego okna wychodzą na ulice. Widziałem więc nie raz, jak leżał tak bez ruchu wpatrzony w sufit. A ci staruszkowie czuwali przy nim na zmianę, żeby nie został sam i nie mógł gadać do siebie.

* * *

Mam też swoje radio, czyli na przykład idę sobie i robię z kimś wywiad. To znaczy z samym sobą, ale nie mną jako mną, tylko jakąś odtwarzaną rolą. Albo dyskusje na kilka osób, wtedy nawet zmieniam głos i każdą postacią mówię inaczej, żeby się nie pogubić. O wszystkim w takim własnym radio można sobie ze sobą rozmawiać, o historii prawdziwej, alternatywnej, o technice, polityce, grach albo książkach. Czasem słucham prawdziwego radia, i zdarza się, że sposoba mi się czyjś tembr głosu albo sposób narracji, ale nie interesuje mnie temat rozmowy. Wyłączam wtedy to prawdziwe radio i mówię sobie swoje, tym samym stylem i głosem, ale już zupełnie o czym innym. W sumie to takie też trochę ćwiczenie dykcji i systematyzowanie swoich poglądów na świat.

Ale nie chodzi tylko o to i tę wyobraźnię. Ja się nie odnajduję do końca w prawdziwym świecie, czasem mnie on przeraża i niepokoi. Te wymyślone światy są chyba takim lekarstwem na to, snuciem utopijnej wizji, w której mam nad wszystkim kontrolę i nic niemiłego mnie nie zaskakuje. #!$%@?, ja w prawdziwym świecie wziąłem od nieznajomego żula w pociągu tabletki, bo nie pomyślałem, że on może chcieć mnie uśpić i okraść. Przecież mówił, że one działają inaczej. Nie rozumiem, jak można być złym, knuć przeciw komuś, bić kogoś za to, że ktoś kocha inaczej albo myśli inaczej. Dobra, w tych moich światach też się biją, też spiskują, ale tam zawsze wiadomo z góry, kto jest spryciarzem, kto jest tym złym, a kto złodziejem. Wiem, jestem po prostu naiwny i niedojrzały - ale może to gadanie to nie tylko ucieczka przed tym, ale autoterapia, projekcja jak największej liczby możliwych przebiegów zdarzeń, aby móc przeanalizować ich skutki i móc się przed nimi uchronić w prawdziwym życiu.

* * *

Więc ten gość, który gadał do siebie w lesie, któremu obcięło nogi, to już sobie nie gada, jego rodzice już nie żyją a on pewnie leży w łóżku w jakimś szpitalu i teraz jego niegadania pilnują jacyś sanitariusze. Inny był taki, któremu raz nalewałem piwo, pracowałem jako barman na festynie. Przyszedł, zamówił piwo, byłem miły, nalałem mu do pełna, przysiadł się, i jak to za barem, przegadaliśmy cały wieczór o niczym. Dopiero potem się dowiedziałem, że to też schizofrenik, stary chłop na rencie mieszkający z rodzicami, ale ten nie urywał się z domu na gadanie, tylko brał te leki. Cichy był, przygaszony, miał też chorobę zaniku mięśni, przez co tym bardziej sprawiał niepokojące wrażenie. Nie wiem czemu lgnął do mnie, może po prostu dlatego, że go wtedy za tym barem słuchałem, przychodził co kilka dni zapytać co tam u mnie, powiedzieć kilka słów o pogodzie, czy tak po prostu powiedzieć cześć i wrócić. Dziwny to był człowiek, jakby jego prawdziwe życie i myśli były gdzieś tam głęboko stłumione w środku, a na zewnątrz została tylko pusta lalka, zdolna jedynie do niewyróżniania się na pierwszy rzut oka z tłumu. Nie czułem się dobrze w tej relacji, i zacząłem go unikać. Kilka tygodni później się powiesił, głupio mi trochę.

Inny koleś - mój ziomek, ten co ostatnio w opowieści złapał bucha szałwi ale nie chciał więcej bo mu się z grzybami, po których był w psychiatryku, skojarzyła - też miał zdiagnozowaną schizofrenię. Ale to była zagmatwana sprawa, nie był wcale wariatem, tylko miał parę grzeszków na sumieniu, widmo wyroku nad sobą i nadopiekuńczą matkę obok. Więc jak mu się te grzyby zawiesiły, i zamknęli go na obserwację, to chyba mu ta mama załatwiła te papiery, żeby wybronić go od wyroku. No i chłop pił i palił dalej, i jak pił i palił, to świetne historie opowiadał, nawet ja tak chyba nie umiem, błyskotliwy był i cięty miał język. A jak się poddawał matce, i dawał się faszerować lekami, to gasł, i był taki jak ten prawdziwy schizofrenik, snuł się tylko i cześć, cześć, co tam, nic ciekawego. Wszystko to mnie tym bardziej zraża do jakiegoś ogarniania dziwactw - zdaję sobie sprawę, że w porównaniu do ludzi naprawdę chorych psychicznie to ja jestem okaz psychicznego zdrowia, ale mimo wszystko wolę dmuchać na zimne i nie skończyć tak jak tamci.

Rozpoznaję więc ich coraz lepiej, czasem kilka spojrzeń wystarczy, a czasem mijam kogoś wiele razy, nie mogę skojarzyć czemu na tego kogoś zwracam uwagę, i dopiero potem doznaję olśnienia: #!$%@?, on gada! Na przykład teraz zaczął u mnie gadać taki gość, były wojskowy. Póki pracował, nie musiał za dużo czasu spędzać z rodziną. Jak przeszedł na emeryturę, to chyba wszystko się posypało. Jego żona to chorobliwa katoliczka, nie to, że mam coś do wierzących, ale wiecie, kobieta chodząca na każdą mszę i na każdym kroku moralizująca innych. Syn okazał się homoseksualistą, a wobec braku akceptacji rodziców, stoczył się trochę i zerwał więzi z domem. No i ten facet chyba się nie odnajduje przy tej żonie, bo łazi po lesie, i gada do siebie. Czasem go zaskoczę przypadkiem, jak jadę sobie popatrzeć na Wisłę, jak wychodzi z jakichś krzaków i cały zmieszany, że ktoś go zobaczył i usłyszał. Kurczę, jak bym nie był o tyle lat od niego młodszy, to bym mu powiedział, chłopie, nie masz się czego wstydzić, każdy jest wariatem.

W mieście to już zupełnie dużo ich spotykam, widać z daleka, jak ktoś przestaje gadać bo zbliża się ktoś z naprzeciwka. Czasem im pomacham, albo się szczerze uśmiechnę, jedni nie rozumieją i jeszcze bardziej się chowają w sobie, też bym im chciał powiedzieć, że to nic złego i że jestem z nimi. Inni rozpoznają i mnie, ja gadam, on gada, natrafiamy na siebie, przestajemy, ale to widać, że obaj wiemy, i to tylko tak z grzeczności, żeby się nawzajem nie deprymować i nie rozpraszać, a nie, że się wstydzimy. No i są i ci już zupełnie po drugiej stronie, którzy żyją już tylko poza rzeczywistością, ale z nimi się nie bratam. Bo wiecie, fajnie się czasem oderwać i sobie poświrować, ale nie można zapomnieć, że gdyby nie ten jeden, jedyny, prawdziwy świat, to te wymyślone nie miałyby zupełnie żadnego sensu.

* * *

Tak że mireczki, jeśli macie w okół siebie jakichś dziwaków, to nie śmiejcie się z nich, może tak naprawdę są zupełnie normalni. Jeśli sami czasem dziwaczejecie, to cóż, wasze życie, ale ja bym się za bardzo tym nie przejmował. A jeśli lękacie się trochę świata, a kiedyś zabraknie wam prądu, gier i internetów, to wiedzcie, że do odizolowania się wystarczy własna głowa:)
  • 45
@jankotron: o. Nie jestem sam. Czasem rozmyslalem nad tym czy jestem szurniety. Na głos bardzo rzadko "gadam", ale w myślach to bez przerwy. Wymyślam przeróżne rzeczy - alternatywne historie, jakies filmy, książki albo nawet muzykę. I też mialem swoje światy z tych kinder zabawek.

Żałuję tylko, ze nigdy na nic taka szalona wyobraźnia do niczego się sie przydała. Częściej to brzemię, bo wymyślone bywa fajniejsze od realnego. Ale może jeszcze przyjdzie
@jankotron: Mówić to do siebie nie mówię, to znaczy nie na głos, bo w głowie, w myślach, to już ostro. Mam wymyślony cały alternatywny świat który "buduję" już chyba od podstawówki, przy czym teraz już się rozrósł do tego stopnia że rozgałęził się na kilka i akurat myślę sobie o tym o którym mi w danej chwili fajniej myśleć. ;) Najgorsze jak gdzieś idę, zaczynam sobie myśleć o czymś, fajnie, nagle