Wpis z mikrobloga

Żar z nieba lał się niesamowity. Na plac apelowy przed koszarowcem stłoczono 150 żołnierzy, świeżo po przysiędze. Każdy miał na plecach plecak z całym swoim wojskowym dobytkiem. Ustawiono wszystkich w dwuszeregu, wcześniej dzieląc na odpowiednie grupy wyjazdowe (w dalej nieznanym jeszcze kierunku), kazano czekać na swoich przyszłych przełożonych. Z koszarowca #!$%@? nas o 10, dzień był piękny i już o tej godzinie każdy mógł się domyślać, że łatwo nie będzie. Już po kilku minutach przyszedł do nas kapral chytrusek i wybrał dwie osoby, które od tej chwili były wcielone w kompanie szkolną i miały za zadanie pomagać podczas szkolenia młodego wojska. Nie było to nic skomplikowanego, ot taka służba ochronna, pilnowanie żeby nowi nie szaleli, zresztą sami wiecie, że w tym strachu za dużo gówna nie narobią. Chwilę potem przyszedł szef kompanii wartowniczej, wybrał swoją parszywą szesnastkę i zabrał ich do siebie. Moim osobistym zdaniem, służba wartownicza to najgorsze co mogło się trafić, nie wiem jak oni się z tym poczuli, bo już nie miałem z nimi żadnego kontaktu, wiem tylko że dwóch kolesi zostało kucharzami na kuchni, bo takie mieli wykształcenie (ich warty nie dotyczyły).

Staliśmy tak wiele minut, w sumie to siedzieliśmy na skraju placu, licząc na to, że porastające obok drzewa dadzą nam zaraz choć trochę cienia. Wstawaliśmy na baczność tylko jak przechodził ktoś starszy stopniem albo jak ktoś przychodził po swoją grupę. Wyglądało to mniej więcej tak, że podjeżdżał jakiś bus, autobus, wychodził z niego jakiś podoficer, wchodził do koszarowca, po chwili z niego wychodził z kartką, z której to wyczytywał swoich, ładował do środka transportu i odjeżdżali. Moja grupa, licząca 40 osób, czekała na swoją kolej prawie do 14. Nagle zajechał autokar, wyszedł z niego kapral, poszedł do koszarowca, wrócił, przedstawił się, powiedział z której jest jednostki i zaczął wyczytywać nasze imiona i nazwiska. Kolejno ładowaliśmy nasze plecaki do luku towarowego autobusu i wsiadaliśmy do środka.

Podróż minęła we względnej ciszy, nikt nie miał ochoty na śmieszkowanie, nikt nie wiedział co nas czeka i pewnie wszyscy byli pogrążenie w zadumie przed nieznanym. Miejscowość w której odbyłem szkolenie była położona jakieś 3h jazdy autobusem od mojego miejsca zamieszkania, miejscowość do której mnie przydzielono znajdowała się tylko godzinę drogi dalej. Nie była to zła wiadomość, w przypadku przepustki 72 godzinnej podróż to tylko 8h, 64h zostają dalej na imprezowanie i odpoczywanie. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do jednostki schowanej w sadach na południe od warszawy. Przywitał nas szef jednostki, zaprosił nas do zajęcia sal w koszarowcu i powiedział, że czeka na nas obiad. Po czym się z nami pożegnał i stwierdził, że zobaczymy się dnia kolejnego na zebraniu w sztabie. Kapral, który nas przywiózł rozkazał zabranie swojego bagażu, ustawił w kolumnie czwórkowej i zaprowadził do koszarowca.

Przepiękny budynek, z niesamowitą świeżo odnowioną elewacją sugerował, że standard życia będzie wysoki. Nikt też nie spodziewał się, że może być coś nie tak, bo koszarowiec, w którym byliśmy ulokowani podczas szkolenia też był niczego sobie. Prawdę poznaliśmy po przekroczeniu progu budynku. Jeszcze przed wejściem przywitały nas okrzyki starszego wojska i nawoływania w stylu kici kici. Przed koszarowcem stało dwóch starszych szeregowych, podoficerów w dniu dzisiejszym. Podzielili nas na dwie grupy po 20 osób, i każdy z nich zaczął prowadzić na swoja kompanie. Jak pisałem wcześniej czar budynku prysł wraz z wejściem do niego. Budynek miał trzy piętra wysokości a każde z nich wyglądało jak kolejne piętro jakiejś piwnicy. Ciemności na korytarzu łamane przez świecąca się co piątą świetlówkę, obdrapane ściany, lamperia dotknięta bardzo starym palcem czasu. Rury kanalizacyjne i kable elektryczne wystające chaotycznie z różnych miejsc na ścianach. Tymczasowo, dla oddzielenia od starszego wojska wciśnięto nas na świetlice, mi się trafiła ta na 3 piętrze. Pokoje już nie sprawiały tak koszmarnego wrażenia jak korytarze, od zwykłe, pomalowane na biało pomieszczenia wyposażone w wozy. Po szybkim rozpakowaniu się (rzuceniu plecaków na wozy) zawołano nas na zbiórki i kolumnie czwórkowej odtransportowano na stołówkę.

Na stołówce zobaczyliśmy pierwszą różnice w porównaniu z tą z kompanii szkolnej. Na kompanii szkolnej, jak było się ostatnią osobą pobierającą posiłek, miano jakieś 5 minut na zjedzenie go, na tej stołówce można było spokojnie zjeść i jeszcze pogadać! Do tego po zjedzeniu posiłku, nie trzeba było czekać na resztę grupy i można było spokojnie wyjść na zewnątrz budynku by tam poczekać na resztę. Reszta dnia minęła nam na rozmowach na palarni ze starszym wojskiem, grupa śmiesznych ludzi mająca już dość nudy, jaką wojsko oferowało, pogadali z nami i powiedzieli, że na tej jednostce zostanie nas tylko kilku, a resztę roześlą do jednostek terenowych, które mają na terenie całego kraju (czyli niewiadoma istnieje dalej). Po kolacji odbyły się rejony i poszliśmy spać.

O godzinie 6 rano obudziła nas pobudka. (na kompani szkolnej pobudkę mieliśmy o 5). A o godzinie 6:10 wybiegaliśmy z koszarowca na zaprawę. To była najgorsza rzecz tej jednostki. Zaprawa była tak formalnie przeprowadzana (bo w końcu wszyscy najważniejsi dowódcy w tej jednostce siedzieli i trzeba było się pokazać), że nie było innej możliwości jak nie przebiec tych 3 kilometrów z przerwami na różnego rodzaju pompki, brzuszki czy pajacyki. Moja kondycja fizyczna niewiele się poprawiła od czasów kompanii szkolnej, więc możliwości przebiegnięcia 3km mowy nie było. Tyle reprymend za ściemnianie jednego dnia nigdy więcej nie dostałem ;p (zapomniałem napisać, że na każdym zakręcie stał podoficer z innej kompani i opierdzielał wojsko i nakazywał szybszy bieg. Nie pamiętam ile wtedy przebiegłem, może z kilometr, na więcej nie starczyło mi czasu. Potem powrót na pododział, szybkie golenie i już chwilę po siódmej śniadanie. Po powrocie siedzieliśmy na kompani w swojej pseudo izbie i czekaliśmy na dalsze polecenia, zastanawiając się, jak to dalej będzie.

Koło godziny 11 zostaliśmy zebrani na drugie śniadanie i prosto z drugiego śniadania zabrano nas do sztabu, na rozmowy z dowódcą jednostki. Zostaliśmy zaproszeni do sali dowodzenia, kurdę, ciężko opisać jaki zaszczyt się czuło i dumę ;). Tam każdego poinformowano, gdzie jedzie, i czy nie ma nic przeciwko (jak by się miało wybór) (chociaż można było się wymienić z chętnym kolegą). Mi przydzielono jednostkę na Warmii i mazurach, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z obwodem Kaliningradzkim. Stwierdziłem, że wole wylosować kolejną jednostkę niż kombinować pozostanie w tej, bo kolejnej zaprawy bym nie przeżył. Razem ze mną na tą jednostkę wysłano kolejne 11 osób. Z jakiegoś powodu mi przydzielono dowództwo nad tą cała grupą. Na swoją macierzystą jednostkę mieliśmy wyruszyć dnia następnego. Resztę czwartku spędziliśmy głównie w klubie żołnierskim, piłkarzyki, telewizor, plejaki, żyć nie umierać ;), bądź na palarni ;).

Następny dzień przywitał nas jak zwykle zaprawą, śniadaniem, i koło godziny 9 moja grupa została wezwana, dano nam suchy prowiant, załadowano do stara i wywieziono na dworzec autobusowy, skąd mieliśmy dostać się do stolicy, żeby potem przesiąść się do pociągu do olsztyna, skąd mieliśmy dojechać do jednostki docelowej. Po wielu śmiesznych perypetiach, szukania zalanego kumpla w jednym z barów na dworcu zachodnim i wielu godzinach tułaczki o godzinie 22 dotarliśmy do jednostki docelowej.

Dalsze losy szeregowego mojemackiego w kolejnym odcinku #historiezetki

#coolstory #truestory
  • 8
@files: masz jakieś podejrzenia? :P

@maciekawski: nie ma za bardzo co opisywać ;p w papierach mieliśmy podróż służbową, a w warszawie trzy godziny oczekiwania na pociąg, nie byliśmy w stanie siedzieć w kupie to i rozeszliśmy się na "zakupy", kiedy zbliżała się godzina odjazdu brakowało jednego typa na miejscu zbiórki a ostrzegał nas, że tego dnia to on się hardo #!$%@? ;p to przebiegliśmy wszystkie knajpki w podziemiach dworca i