Wpis z mikrobloga

Moja babcia urodziła się w trudnych, ale ciekawych czasach. Przeżyła dwie wojny światowe. Była świadkiem odzyskania przez Polskę niepodległości. Mówiła, że na własne oczy widziała marszałka Józefa Piłsudskiego, z uśmiechem dodając: „miał takie wielkie wąsy”. Wtedy była dzieckiem. Poznała trud pracy na roli. Przeszła przez koszmar wysiedlenia i przymusowych prac. Urodziła dziesięcioro dzieci. Na początek kilka słów o mojej miejscowości, o której wiadomości czerpałam ze starej kroniki Koła Gospodyń Wiejskich.
Czas nadziei i wiary dla innych, dla naszej rodziny okazał się czasem żałoby. Prababcia moja z czwórki rodzeństwa w ciągu miesiąca została sama. Miała 6 lat, kiedy zmarła jej 11-letnia sios- tra, 9-letni brat i 3-letni Stasiu albo Antoś (które imię jest prawidłowe, nie wiem). Najpierw zmarła Józia, za 2 tygodnie Józiu. Nie zdążono go jeszcze pochować i zmarło najmłodsze dziecko moich prapradziadków Magdaleny i Stanisława Kamińskich. Dwie trumny stały koło siebie. Rozpacz rodziców była ogromna, ale i strach o ostatnie dziecko, 6-letnią Bronię. Mama mojej prababci miała już 48 lat. Mała córeczka była jej ostatnią nadzieją. W tym czasie w Koźląt- kowie w ciągu jednego miesiąca zmarło osiemnaścioro małych dzieci. Babcia nie pamiętała, co to było, ale prawdopodobnie szkarlatyna.
Prababcia opowiadała, że w czasie I wojny światowej przez naszą wieś przejeżdżało wojsko rosyjskie. Wszyscy się bardzo bali. Ona ze swoim tatą weszli na strych i przez szpary między deskami wszystkiemu się przyglądali. Natomiast pani Antonina Matczak w swoich wspomnie- niach2 opisuje, że z kierunku południowo-zachodniego, gdzie znajdował się Kalisz, ukazała się na niebie ogromna łuna pożaru. Długi czas rozlewała się, widoczna zwłaszcza w nocy i budziła grozę. Naszą wieś, położoną na uboczu, chwilowo nawiedziły wojska rosyjskie, niewiele ostrzeliwując się atakującym Austriakom. Oddziały austriackie dały się wszystkim we znaki. Żądali owsa dla koni, mięsa i chleba dla siebie, w razie sprzeciwu grozili śmiercią. W końcu Austriaków pogonili Niemcy, którzy zostali do końca wojny.
Dla dzieci front to była wielka frajda, zwłaszcza dla chłopców. Zbierali porzucone naboje i inne porozrzucane części rynsztunku żołnierskiego. Mój pradziadek wrzucił takie nazbierane naboje do ognia w kuchni. Wybuch rozerwał piec, a jemu urwało palce u ręki. Opisała to także pani Tola Matczak w swoim pamiętniku.
W owym czasie wieś Koźlątków należała do parafii Lisków, do której w 1900 roku przybył trzydziestoletni ksiądz Wacław Bliziński. Wybitny człowiek, ochoczy do pracy i czynu. Zastał wieś, w której były trzy karczmy, bieda, pijaństwo i analfabetyzm. Długoletni świadek pracy ks. kanonika Wacława Blizińskiego - Józef Radwan z Kalisza pisał: „...los łaskawy pozwolił mi być przez wiele lat nieomal świadkiem zbożnej i wielce owocnej pracy najzacniejszego kapłana i wielkiego patrioty-Polaka, jakim był i jest dotychczas ks. Wacław Bliziński...”.
We wspomnieniach o mojej kochanej prababci, chcę opowiedzieć trochę o tym człowieku, dlatego że miał wpływ na ludzi, na ich serca i rozum. Przez swój dwudziestopięcioletni pobyt w parafii liskowskiej, próbował wszystkimi swoimi siłami, na przekór władzom rosyjskim i niemieckim, a nawet własnemu społeczeństwu „wykształcić i wychować ten lud, który ukochał, a który starano się wszelkimi możliwymi środkami w ciemnocie utrzymać”4 Ksiądz ten wiele dobrego zrobił dla ludzi, dawał dobry przykład, zachęcał ludzi do aktywności społecznej i w miarę możliwości nauki. Założył w Liskowie ochronkę dla dzieci, w której w tajemnicy uczono się czytać i pisać po polsku. W Koźlątkowie natomiast taką ochronkę założył także działacz i społecznik, który współpracował z Blizińskim - pan Andrzej Ignaszak (ojciec naszej kronikarki Antoniny). No i oczywiście tak samo uczono się potajemnie ojczystego języka.
Moja prababcia nauczyła się czytać z książeczki do nabożeństwa. Skończyła 5 klas. Na rogu, przy drodze do Krzyżówek, były koszary wojskowe, gdzie później urządzono szkołę. Prababcia chodziła ze swoimi rodzicami do kościoła, gdzie nauki księdza Wacława trafiały do serc i umysłów ludzi, bo nawoływał do zgody, do miłości Boga, Ojczyzny i bliźnich. Choć znalazła się też grupa ludzi (nieliczna garstka inteligencji, paru sklepikarzy polskich i żydowskich), która zauważywszy pracę kulturalną w kierunku uświa- domienia ludzi, robiła wszystko, żeby księdza z parafii usunąć. Nie było władzy, do której nie wysyłano by skarg i anonimów, krzywdzących opinię księdza. Jednak on cieszył się poparciem tutejszego chłopstwa.
Przy pomocy mieszkańców okolicznych wsi, w krótkim czasie pobudowano w Liskowie nowy kościół, Dom Ludowy, sklep spółdzielczy, warsztat tkacki i zabawkarski oraz salę do zebrań i przedstawień, mleczarnię, dwupiętrową szkołę rolniczą, piętrowy budynek, gdzie początkowo były Gimnazjum im. Piotra Skargi, sierociniec dla sierot i półsierot wojennych. Były również młyn parowy, spółdzielczy (w Koźminku) piekarnia, pralnia i łaźnia. Wszystko to powstało w la- tach późniejszych przy pomocy składek polonii amerykańskiej, po które ksiądz Bliziński sam jeździł do Ameryki. Dzięki jego pracy (pełnił też rolę posła na Sejm, Senatora, Dyrektora Deparlamentu Opieki Społecznej) i pomocy miejscowej ludności, Lisków świecił przykładem w pracy na rzecz rozwoju swej małej ojczyzny.
To małe, zacofane i biedne środowisko urosło do miana najbogatszego i najlepiej rozwiniętego w II Rzeczypospolitej ośrodka wzorowej gospodarki wiejskiej. To właśnie w Liskowie w okresie międzywojennym odbyły się dwie krajowe wystawy poświęcone rozwojowi wsi polskiej, które w jeszcze większym stopniu rozbudziły w chłopstwie drzemiące siły. Wystawa z 1937 roku była wyjątkowa, ponieważ odbyła się z udziałem najwyższych władz państwowych. W okresie odzyskania niepodległości Lisków stał się także schronieniem dla kilkuset dzieci po wojnie polsko-bolszewickiej. O tym szczególnym księdzu należałoby napisać całą powieść opartą na faktach albo stworzyć scenariusz do nowego filmu historycznego. (Fotografia kobiet z Koźląt- kowa z księdzem Blizińskim - zał. nr 3).
Wracam jednak do historii panny Kamińskiej. Kiedy córka zaczęła dorastać, rodzice byli już ludźmi w podeszłym wieku. Ojciec pracował wcześniej w młynie, a jako dziecko uległ poparzeniu. Nie wiemy dokładnie, co się stało, ale po jednej stronie ciała miał bardzo cienką skórę. Praca w młynie i gospodarstwie poważnie nadszarpnęła jego zdrowie.
Gdy przyszła pora wykopków i był zimny październik, mały Jasiu przybiegł do prababci na pole boso. Nie, nie zapomniał butów, on ich po prostu nie miał. Pewna Niemka obserwując czteroletniego chłopca, aż wzdrygnęła się z zimna i na drugi dzień przyniosła, po kryjomu oczywiście, ciepłe buciki po swoim synku. Takich gestów było wiele, nie tylko dla mojej prababci, ale także dla innych Polek. Może nie wszyscy Niemcy pomagali w ten sposób. Czasem rzeczy, które wydają się błahe, są naprawdę wielkie.
Trzeba też wspomnieć niemiecką kobietę, która widząc prababcię tuż przed porodem, w styczniu, przyniosła ciepły kocyk dla dziecka. Inna po cichu przemyciła kilka pieluch, nie wiedziały nic o sobie, bały się tak samo. Dlaczego pracowały razem na tym folwarku razem z Polkami i Fran- cuzkami? Nie wiem. Wszyscy pewnie tak samo czuli dym z pieców, w których palono ludzi w KL Gross-Rosen.
Niedaleko tej miejscowości, bo około trzy kilometry dalej, mieszkała rodzina Konopów z Krzy- żówek – wsi odległej o dwa kilometry od Koźlątkowa. Do dziś żyje tam jeszcze córka Aleksandra, której wspomnienia spisane są dalej. Pewnego dnia mój pradziadek wybrał się w odwiedziny do państwa Konopów, którym żyło się tam tak samo ciężko. Strasznie się zasiedział. Z powodu braku gazet i wiadomości, chciał jak najwięcej od ludzi dowiedzieć się, co dzieje się na froncie i czy nie ma jakiś wiadomości z Polski. Tego wieczora dla mojej prababci nadszedł dzień rozwiązania. Położyła więc dzieci spać, uprzątnęła trochę izbę kuchenną. Sama na końcu się położyła i po ciężkich trudach urodziła dziecko. Była wyczerpana, jednak wsparła się na łokciach i spojrzała, czy to synek, czy córeczka. Było to ósme dziecko prababci, miała na imię
Natalia, żyła jednak tylko 11 miesięcy, a zmarła w drodze do Polski. Pochowana została w Cze- chach.
Kiedy Rosjanie weszli na tereny, gdzie były obozy pracy, to dopuszczali się różnych strasznych rzeczy. Córkę prababci, wtedy 14-letnią dziewczynę, zaczęli krzywdzić. Wtedy moja ciocia powiedziała „odejdź ode mnie, bolszewiku”. Jeden z żołnierzy wyciągną karabin i wymierzył w dziewczynę. Prababcia szlochając prosiła, żeby ją zostawił, że ona jest jeszcze głupia, mała, że nie rozumie, co takie słowa znaczą. Kiedy późnym wieczorem mała Natalia płakała, rosyjski żołnierz zapukał do drzwi. Gdy prababcia go wpuściła, zapytał tylko, czy to dziecko jest polskie czy niemieckie. Jeżeli to niemowlę byłoby Niemcem, to – powiedział - wyniósłby je przebite na karabinie. Trudno jest takich rzeczy słuchać, tym trudniej opisać okrucieństwo tamtych dni, a równie niełatwo zrozumieć.
Najcięższym przeżyciem prababci był jeden z nalotów. Schowali się wszyscy razem do jakiegoś bunkra, a może to była zwykła piwnica. Siedzieli cicho, ale dzieci zaczęły płakać i wtedy żołnierz rosyjski kazał im wyjść i ustawić się kolejno pod ścianą, od najmłodszego do najstarszego. Chciał ich rozstrzelać - ojca, sześcioro dzieci i matkę z dzieckiem na ręku. Prababcia poprosiła tylko o chwilę, żeby się pomodlić przed śmiercią. Nie modliła się jednak, była sparaliżowana strachem. Żołnierze ci, a było ich dwóch w tym czasie strasznie się pokłócili. Moja prababcia nie rozumiała wszystkiego, ale jeden z nich był przeciwny. Tłumaczył temu drugiemu, że szkoda tych dzieci. Prawie by się pobili, ale w końcu ten pierwszy ustąpił. Prababcia stała i czekała, co z nimi się stanie, czy będzie musiała patrzeć na śmierć swoich dzieci.
Kolejne, może już nie tak tragiczne zdarzenie, stało się w drodze powrotnej z Niemiec. Pradziadek miał poszukać jakiegoś schronienia na noc, a prababcia z dziećmi iść powoli naprzód. A ponieważ prowadziła jeszcze wózek (nie wiem czy z dzieckiem czy z tobołkami), to dała pradziadkowi pierzynę, by ją niósł. Ten poszedł do przodu, a tu za chwilę zaczęły lecieć pociski. Prababcia na chwilę się schroniła, ale nalot był krótki, więc poszła dalej. Nagle zauważyła pierzynę leżącą w błocie. Cała rodzina zaczęła płakać. Po chwili dziadek wyszedł z jakiejś dziury czy piwnicy i powiedział: „Matka, tak te pierony tu strzelały”. Prababcia się wtedy tylko zezłościła. Z jednej strony cieszyła się, że mąż żyje, a z drugiej żal jej było pierzyny, martwiła się, czym w nocy przykryje dzieci.
Wiele by takich historii z tej tułaczki można by jeszcze opisać, ale chcę przytoczyć opowieści innych osób. Do pradziadków wrócimy później. Pierwszą jest historia dziecka wówczas 7-let- niego, siostrzenicy mojego pradziadka, która mieszkała prawie po sąsiedzku, bo w domu rodzinnym pradziadka. Niedawno, w niedzielne popołudnie odwiedziliśmy ciocię Teresę, jest to osoba 79-letnia. Była w dobrym humorze, bo w tym dniu przypadały jej urodziny. Wiedziała też, po co przychodzimy. Cieszyła się, że tacy młodzi ludzie jak ja, interesują się historią, wojną i przeżyciami ludzi.
Teresa Pawlak - wówczas jedna z pięciorga dzieci - miała 7 lat, gdy z rodzeństwem i rodzicami wyjechała na przymusowe roboty. Pobyt ich trwał równe 4 lata, gdyż wyjechali 10 listopada 1941 roku, a wrócili w listopadzie 1945 roku. Dlaczego tak późno, nie wiem, a przecież koniec wojny był wcześniej. Moja rozmówczyni pamięta ten dzień bardzo dokładnie. Mama jej szykowała pieczenie chleba, gdyż w domu nie było ani kromki. Zapowiadał się bardzo zwyczajny dzień, jednak taki nie był. Przyszli Niemcy i powiedzieli, że rodzice mają 2 godziny na spakowanie siebie i dzieci, bo wyjeżdżają do pracy do Niemiec.
I znowu pradziadkowie borykali się z biedą, a nieoddane dostawy nałożone przez państwo, obracały się w długi na rzecz gospodarstwa. Starsze dzieci, widząc co się dzieje w domu, nie pomogły starzejącym się rodzicom, wyjechały z domu. Córka do pracy w Szczecinie, a syn do szkoły górniczej.
Prababcia zawsze dużo i ciężko pracowała, a że była już osoba starszą, zabierało jej to czas do późnej nocy. Gdy porobiła wszystko w gospodarstwie, tzn. oprzęt w oborze, potem w domu kolacja dla dzieci, doglądanie zeszytów i pilnowanie, aby czyste poszły spać, zabierała się do naszywania łatek na ubrania, cerowania i przeszywania podartych ubrań na mniejsze. W naszej rodzinie do dziś krąży anegdota o prababci, która gotując obiad nigdy nie wstawiała porcji mięsa dla siebie. Zjadała tylko te tłuste kawałki, które odrzucały dzieci i pradziadek, bo on jadł tylko chude mięso. Prababcia z oszczędności zjadała tylko resztki. Pradziadek był szczupły, prababcia nie. Raz więc, akurat w porze obiadowej przyszła siostra pradziadka. Potem naskarżyła swojej matce, a teściowej prababci: „jak Janek ma dobrze wyglądać, gdy ta Bronka mu zjada wszystko co lepsze, a jemu to tylko to chude daje”.
Kiedy najmłodsze dzieci chodziły już do szkoły, Natalia zachorowała „na uszy”. Bardzo ją bolały i matka smarowała je denaturatem, co miało dogrzać uszy, które pewnie zawiał zimny wiatr. Jednak gdy to nie pomogło, prababcia wzięła córkę do lekarza, który zlecił zastrzyki. Potem uszy przestały trochę boleć, jednak dziecko przestało słyszeć. Natalia nie chodziła do szkoły, bo z uszu wyciekała ropa, która wydzielała przykry zapach. Siostra Czesia przemywała je, ale poprawy nie było, dziecko było głuche. Na szczęście do pradziadków przyszedł pan Adam Ignaszak pożyczyć nożyce do strzyżenia owiec. Pradziadkowie pracowali w polu i w domu była tylko głucha dziewczynka. Kiedy Adam Ignaszak zorientował się, że dziecko nie słyszy, krzyknął, że przyjdzie później. Przyszedł wieczorem i po rozmowie z pradziadkami przyniósł adres do dobrego laryngologa, u którego sam się leczył. Lekarz Konopacki, gdy zobaczył moją babcię, od razu skierował ją do szpitala. Leczenie trwało długo.
Losem pradziadków zainteresował się Stanisław Zimny, który mieszkał w Koźlątkowie, a pra- cował gdzieś w urzędzie w Kaliszu. Przyszedł do pradziadków i rozmawiał z nimi o tym, co ich spotkało. Nie mógł pogodzić się z tym, że po pięćdziesięciu latach zostali bez niczego. Człowiek ten sam pisał podania do różnych urzędów i przyznano pradziadkom pewną kwotę wypłacaną co miesiąc. Prababcię satysfakcjonowało to, że ktoś pochylił się nad jej losem. W swoim prze- konaniu była uczciwą kobietą, która całe życie ciężko pracowała, tylko brak wykształcenia i ży- ciowego sprytu postawiły ją w takiej sytuacji.
W 1979 roku zmarł pradziadek. Gdy czuł, że opuszczają go siły, chciał jeszcze zobaczyć swego najmłodszego syna. Babcia szybko napisała do niego list. Jej ojciec jednak zmarł wieczorem. Gdy rano Boguś przyjechał i otworzył drzwi wejściowe, to jego pierwszym widokiem w domu rodzinnym była stojąca w sieni trumna. Wujek zemdlał. Tak, jak ojciec bardzo kochał syna, tak syn - już 26-letni mężczyzna - kochał swego starego, prawie 80-letniego ojca.
Przeżyła dwie swoje córki, Lucynę, tę która tak modliła się za matkę i Janinę - najstarszą córkę. Pierwsza zmarła w wieku 65 lat, a druga 69. Jeszcze przed ich śmiercią, prababcia pokazała nam swoje drugie oblicze. Miała już czas oglądać filmy, serwisy informacyjne. Największy jednak podziw budził fakt, że prababcia w wieku 87 lat została zagorzałym kibicem piłki nożnej. Kiedy w 1998 roku odbywały się mistrzostwa świata „Mundial 98”, prababcia kibicowała Francji. Kiedy bramkarz Fabien Barthes wpuścił gola, prababcia podniosła do góry ręce i wymachiwała krzycząc „Broń, ty łysa pało!”. Mój tata i pięcioletni wówczas brat Marcin byli pod wrażeniem zaangażowania prababci, bo nie było w jej zwyczaju obrażanie ludzi.
Pod koniec życia hodowała sobie jeszcze kury i razem z prawnuczkiem Marcinkiem je karmili. Chłopiec odliczał po kolei, bo każda miała swoją nazwę, np. Siemieniatka, Złodziejka, Karma- zynka. Po latach Marcin pięknie opisał to w wypracowaniu szkolnym. Tematem pracy byli ludzie zmarli, których kochaliśmy. Karmienie i liczenie kur nazwał swą pierwszą w życiu matematyką.
Nie wspomniałam wcześniej, że gdy córka Czesia wyprowadziła się do męża, z prababcią została jej najukochańsza wnuczka Agnieszka. Ania uczyła się już w Poznaniu. Tu chodziła do szkoły podstawowej i miała przyjaciół, później stąd dojeżdżała do Liceum im. Tadeusza Kościuszki w Kaliszu. No i właśnie w roku 1988, tuż przed zdaniem matury, w pierwszomajowy poranek smacznie sobie spała. Babcia naskoczyła na nią a kiedy wnuczka nie chciała wstać, strasznie się zezłościła, mówiąc, że ma natychmiast się zbierać i iść na pochód pierwszomajowy, bo inaczej nie zda matury.
Gdy babcia obchodziła swe 90-te urodziny chciała zrobić dla wszystkich swoje ulubione pączki ale nie miała mąki, wyszła więc do sklepu i po drodze na pasach przejechał ją Tomasz Hajto. #feels #gruparatowaniapoziomu #takbylo #polska i nie #heheszki
  • 13
  • Odpowiedz
@popik3: Zacząłem czytać, ale szybko mi sie po 2 zdaniu odechciało, wpadlem wtedy na pomysl ze genialne by bylo wrzucić to samo tylko dodać puentę z Hajto. Przewijam na koniec a tu proszę xD
  • Odpowiedz