Wpis z mikrobloga

MARIUSZ, MARIUSZ, MARIUSZ...

Mentalnie przygotowany na kolejny niczym niewyróżniający się dzień pracy dotarłem do magazynu. Trudno było szukać tu mocnych wrażeń, gdy plan wykonywanych zadań był z góry określony. Z jednej strony ta jednostajność stanowiła pewną formę bezpiecznej stabilizacji, z drugiej jednak – coraz częściej mnie dobijała. To był jeden z tych dni, w których rutyna i przeciętność wpływały niekorzystnie na moje poczucie własnej wartości i podsycały wewnętrzną potrzebę wprowadzenia w życiu zmian, dokonania czegoś wielkiego, przełomowego, znaczącego dla mnie i społeczeństwa. Do południa nic nie wskazywało na to, abym miał przybliżyć się do realizacji swoich cichych marzeń. Jak zwykle zajmowałem się dokumentowaniem przychodzących i wychodzących z magazynu materiałów.

Chwilę po śniadaniu, około godziny dwunastej, poczułem z tyłu głowy dziwne przeczucie, że czymś ten dzień jeszcze jednak mnie zaskoczy. Wracając ze stołówki przez ogromną halę magazynową na swoje miejsce pracy, w oczy rzucił mi się zatrudniony wczoraj operator wózka widłowego, przejeżdżający obok mnie z paletą wypchaną workami cementu, który po chwili zatrzymał się przy regałach, nie do końca chyba wiedząc, gdzie powinien odstawić wieziony towar. Minąłem go, pozwalając tym samym pomyśleć samodzielnie. Podszedłem do pracownika BHP stojącego na opartej o sąsiedni regał drabinie, który wieszał na nim nowe tabliczki ostrzegawcze.

– Mariusz! Słyszysz mnie? Mariusz! Wyżej daj! – krzyczę, widząc, że ma problem z określeniem optymalnej dla nich wysokości. Dawaj wyżej! Śmiało! – krzyczę z niezachwianą pewnością w głosie.

Jednocześnie słyszę odgłos pracującego nieopodal wózka widłowego. Młody chyba w końcu znalazł miejsce dla swojego cementu. Niestety Mariusz wciąż miał problem ze znalezieniem miejsca dla swoich tabliczek.

– Do samego końca! Tak wysoko, jak tylko dasz radę!

Mariusz stanął na palcach na ostatnim szczeblu drabiny, znajdując właściwe dla informacyjnych znaków położenie. W chwili, gdy z satysfakcją zaczął schodzić w dół, kątem oka zobaczyłem pół tony cementu wystające znad dwunastometrowego regału. Doskonale wiedziałem, czym kończy się niedostosowanie udźwigu wózka do wysokości składowania zbyt ciężkiego towaru. Nabrane przez wydarzenia tempo przewidywało miejsce wyłącznie na zwięzłe i jasne komunikaty, po które sięgnąłby w takiej sytuacji statystyczny Polak:

– Mości panowie, odwrót zalecam, gdyż życie wasze i zdrowie wzrokiem zagrożenia nieoczekiwanego objęte zostały! – wyartykułowałem z należytą starannością głosem donośnym.

Sięgające sufitu regały w majestatycznym tempie przewracały się jak kostki domina, rozrzucając dookoła rozmaity sprzęt i materiały budowlane, które jeszcze przed chwilą spokojnie na nich spoczywały. Podbiegłem do sprawcy całego tego zdarzenia. Nic mu się nie stało, jednak pod wpływem szoku leżał nieruchomo na podłodze. Spojrzałem na identyfikator zawieszony na jego szyi i wszystko stało się jasne – kolejny pracownik o imieniu Mariusz, kolejne nieporozumienie.

Już przeszło dziewięćdziesiąt procent zatrudnionych tutaj ludzi nosiło to, bardzo popularne, jak się okazuje, imię. Nie były naszą bolączką stare pojazdy czy niesprawne urządzenia; nie były naszą bolączką reklamacje od klientów ani nawet niezadowolenie pracowników. Naszą największą firmową bolączką była homogeniczność imion i idące za nią pomyłki – takie właśnie jak na przykład poprzewracane regały (chociaż pod względem ilości spowodowanych strat młody definitywnie pobił dzisiaj rekord).

Przybiegł nasz przełożony (swoją drogą również Mariusz). Pokrótce opisałem mu przebieg zdarzeń. Upewniwszy się, że nikomu nic się nie stało, wróciłem do swoich zajęć, chociaż przyznać trzeba szczerze, że ciężko było mi się na nich skupić. W głowie obmyślałem rozwiązanie problemu „zmariuszowienia” naszego zakładu. Po pół godziny dotarło do mnie, że jedynym sensownym rozwiązaniem będzie zwracanie się do siebie po przydzielonych nam numerach, które dla ułatwienia wyraźnie napisane zostały na naszych odblaskowych kamizelkach. Poszedłem do swojego kierownika, który akurat siedział i dojadał resztki śniadania w stołówce. Życząc smacznego, usiadłem naprzeciwko niego i oznajmiłem, że znalazłem proste, lecz skuteczne rozwiązanie firmowego problemu. Mariusz z zaciekawieniem spojrzał na mnie, odłożył resztę zmęczonej życiem bułki i wysłuchał w skupieniu propozycji zmian. Gdy skończyłem niespełna minutową prezentację, Mariusz chwycił za krótkofalówkę i rzekł:

– Mariusz, tu Mariusz. Podejdź, proszę, do stołówki, bo mamy chyba rozwiązanie naszego problemu.

Po dwóch minutach oczekiwania, w których czasie utwierdzałem swojego przełożonego o słuszności zaprezentowanego pomysłu, pojawił się dyrektor naszej firmy.

– Cześć Mariusz, co jest? – rzekł do Mariusza wchodzący na stołówkę Mariusz.

– Siadaj, bo kolega ma ci coś do powiedzenia – z zapałem Mariuszowi odpowiedział Mariusz.

Ponownie zacząłem prezentację, która tym razem została niestety zakłócona przez wchodzącego na stołówkę pracownika.

– Mariusz, nie teraz! – dyrektor nerwowo zwrócił uwagę wchodzącemu na stołówkę.

– Mariusz, ale to pilne... – pełen powagi odrzekł stojący w drzwiach Mariusz.

– O co chodzi?

– Jest problem z Michałem.

– Z Michałem? Jakim Michałem?

– Z tym od Mariusza.

– Brygadzistą?

– Zgadza się.

– Co się stało?

– Zauważył, że Mariusz męczy się z upychaniem palety na pełnej już po brzegi naczepie.

– No i?

– Krzyknął na cały magazyn, cytuję: „Mariusz, olej to i zajmij się czymś pożytecznym!”

– W czym problem?

– W tym, że na jego biurku leży teraz czterdzieści dziewięć wniosków o urlop.

– Cholera... – dyrektor wstał i wraz z Mariuszem poszli wyjaśnić nieporozumienie.

Wrócił po kwadransie, znów przysiadł się do naszego stolika i rzekł:

– Przemyślałem Twój pomysł. Zdaje się, że to najlepsze rozwiązanie, jakie możemy wprowadzić. Jest wprawdzie nieco dehumanizujące, ale to najwyraźniej jedyne, co nam pozostało. Jeśli się sprawdzi, dostaniesz w nagrodę kilka dodatkowych dni urlopu.

Ucieszyłem się na tę propozycję, gdyż w planach miałem wyjazd do Holandii, na której zwiedzanie nigdy nie mogłem wygospodarować czasu.

Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące. Nie było już słychać niegasnącego echa imienia Mariusz. Teraz wkoło szalał wir enigmatycznych numerów – trzysta szesnaście... sto dwadzieścia cztery... pięćset czterdzieści dziewięć... dwieście dwadzieścia jeden... Nie ukrywam, że z początku można było oszaleć. Z czasem jednak numery na dobre wyparły imiona (a w zasadzie imię) i posługiwanie się nimi było dla wszystkich tak intuicyjne, że komunikacja między pracownikami stała się sprawna i nie przyczyniała do powstawania nowych nieporozumień. Dostrzegł to nr 44, czyli nasz dyrektor. Zaprosił mnie do swojego gabinetu i przyznał, że pomysł spisał się świetnie. Zgodnie z umową zaproponował mi pójście na kilka dni urlopu. Skorzystałem z niego tym chętniej, że właśnie rozpoczynało się lato, a na koncie miałem już odłożone pieniądze potrzebne na planowany wyjazd. Podziękowałem i po skończonej zmianie wróciłem do domu.

Zbliżał się weekend – czas wyjazdu do Holandii. Wszystko miałem już przygotowane. Ostatnią organizacyjną kwestią została wymiana waluty. Wsiadłem w samochód i pojechałem do kantoru, aby kupić garść euro potrzebnych na wycieczkę. Wszedłem, przywitałem się, położyłem zwój złotówek na blacie i poprosiłem o potrzebną mi walutę. Kobieta wyciągnęła kilka banknotów i na głos odliczając należną mi sumę, mimowolnie zaczęła przywoływać w mej głowie obraz postaci kolegów z pracy:

– Sto... – wiecznie spóźnia się do roboty...

– … dwieście... – to ten zabawny karzeł z wąsem...

– … trzysta... – od dwóch miesięcy wisi mi pieniądze...

– … czterysta... – tego żona puściła z torbami...

– … czterysta pięćdziesiąt... – tego zdradza...

– … czterysta pięćdziesiąt sześć... – tego też żona zdradza i to w dodatku z...

– … czterysta pięćdziesiąt siedem – nim...

– Czterysta pięćdziesiąt siedem euro – podsumowała kobieta wydająca mi pieniądze, sympatycznie się przy tym uśmiechając.

– Baby to zło – odpowiedziałem stanowczo, choć mocno zamyślony.

– Słucham? – zapytała wyraźnie zbita z tropu pracownica kantoru.

Po chwili dotarło do mnie, że myślami błądzę po magazynie i pracujących w nim ludziach. Przeprosiłem kobietę, winę za przejęzyczenie złożyłem na karb przemęczenia, serdecznie podziękowałem za obsługę, życząc przy tym miłego dnia, po czym pędem odszedłem od okienka, wlokąc za sobą swoją splamioną oddechem zażenowania godność.

W przeciwieństwie do numerowania pracowników urlop wydawał się świetnym pomysłem. Zamyślony mknąc w stronę Amsterdamu, próbowałem zapomnieć o pracy i nieustannie prześladujących numerach. Udaremnił te starania zatrzymujący mnie tuż za niemiecką granicą policjant, który wyciągnął prędkościomierz i pokazał widniejącego na odczycie wąsatego karła.

Dobrze, że zdążyłem kupić euro.
  • Odpowiedz
  • Otrzymuj powiadomienia
    o nowych komentarzach