Aktywne Wpisy
ilem +58
Tyrande +20
Uwielbiam projekty grupowe na studiach. Niby robota dzielona na 5, ale w rzeczywistości mam 5x więcej pracy.
No wkurzam się jak dostaję kalkę ze strony i odpowiedź koleżanki "nie chciałam żeby informacje, które przesłałam były od razu wpisane w prezentację, podesłałam tylko inspiracje". A projekt na weekend.
A to jedyna osoba, która cokolwiek podesłała. Ehhh... Przynajmniej sobie pooglądałam tutoriale do powerpointa i nauczyłam się fajnych rzeczy i ta część prezentacji (moja + całkowicie przerobiona
No wkurzam się jak dostaję kalkę ze strony i odpowiedź koleżanki "nie chciałam żeby informacje, które przesłałam były od razu wpisane w prezentację, podesłałam tylko inspiracje". A projekt na weekend.
A to jedyna osoba, która cokolwiek podesłała. Ehhh... Przynajmniej sobie pooglądałam tutoriale do powerpointa i nauczyłam się fajnych rzeczy i ta część prezentacji (moja + całkowicie przerobiona
Nosił go więc na łańcuszku. Sposób ten podpatrzył w pewnym filmie o ludziach z gór, którzy z jakiegoś powodu chcieli się go pozbyć. Możliwe, że nie byli w stanie poradzić sobie psychicznie z nadmiarem odwagi, którym pierścień mógł obdarzyć jego właściciela.
Ten mały przedmiot był przyczyną ogromnej zazdrości wśród kolegów Andrzejka, ale też i kłopotów, ponieważ w momencie kiedy zakładał go na palec był w stanie podjąć się najgłupszego nawet zadania. Było to często wykorzystywane przez znudzonych gówniarzy, którzy postrzegali powiernika pierścienia jako obiekt żartów i kpin.
Na swoim koncie miał więc Andrzej na przykład pobicie Sławka, wioskowego menela, który pluł na kobiety wychodzące ze sklepu, częste defekacje w miejscu publicznym (okazuje się, że tylko strach powstrzymuje rodzaj ludzki przed wykonywaniem tej czynności w samym środku gminnego festynu), molestowanie siostry burmistrza, ucieczkę z domu na tydzień, aby podążać za lokalnym zespołem w jego trasie koncertowej po okolicznych wioskach, utknięcie w kominie, czy też nasikanie na swojego śpiącego dziadka (gdyby tylko dziadek wiedział, jakie będą konsekwencje wymiany dóbr z nieżyjącym już Cyganem, nigdy by nie sfinalizował transakcji).
Motywacji tego ostatniego nawet sam Andrzejek nie był w stanie wytłumaczyć. Na pytanie matki dlaczego to zrobił, odpowiedział tylko, że bardzo mu się chciało, a dziadek i tak już przecież śmierdział moczem. Ciężko wygrać z logiką.
Jak więc łatwo się domyślić, Andrzejek miał w okolicy opinię świra, świni i zboczeńca. Z tego też powodu wołano za nim ‘Sisiz’. Wpasował się swoja osobą idealnie w lokalny folklor, który wychował wielu takich jak on w przeszłości.
Każdy jednak stworzył swoje własne okoliczności wyprowadzenia na świat konsekwencji żenienia się pomiędzy kuzynostwem, co było tradycją starą jak sama wieś. Przyznać mu jednak trzeba pierwszeństwo w kwestii wiary w magiczny pierścień (czy na ten przykład szczanie na swoich krewnych).
Pewnego razu chłopaki zgadali się późnym wieczorem, aby wyrównać porachunki z proboszczem, który miał w zwyczaju patrzeć na nich z góry i straszyć piekłem. Andrzejek drżącymi dłońmi wsunął pierścień na palec…
Dźwięk pękającej szyby w oknie proboszcza zabrzmiał niczym wystrzał pistoletu startowego. Zgraja umorusanych niemożebnie dzieciaków puściła się pędem w stronę najbliższych krzaków.
Uciekli wszyscy za wyjątkiem Andrzejka.
Był z nich wszystkich najchudszy, nadrabiał jednak wzrostem.
Chociaż wiedział, że powinien uciekać, czuł w trzewiach, że robota nie jest jeszcze skończona. Czegoś brakowało…
-Czochraj bobra p--------y klecho!
Krzyknął w ciemną noc swoim piskliwym głosem, a następnie rzucił się do ucieczki. O całe trzy sekundy za późno…
Dwa jamniki, które wybiegły z plebanii były już 30 metrów od niego. 20...10...Biegł ile sił w nogach. To nie przed psami uciekał, ale przed konsekwencjami swojego występku. Już czuł na udach nahajkę swojego dziadka, już słyszał dźwięk jaki wydaje w kontakcie z jego delikatną skórą. Psy go wytarmoszą, owszem, ale dadzą mu chociaż szansę obrony, pozwolą stoczyć walkę, do której mentalnie był przecież przygotowany już w chwili szukania odpowiedniego kamienia.
Jednak wizja czystego bólu, który nie sposób zagłuszyć rebelią, zdominowała jego umysł na tyle, że kiedy poczuł dodatkowy ciężar w lewej nodze nie był w stanie od razu uświadomić sobie jego genezy. Trwało to jednak krótko. Zanim upadł twarzą w trawę już wiedział, że to jeden z cerberów dopadł go i złapał za nogawkę. Machnął na ślepo nogą, i parówka, zwana odważnie przez niektórych psem, odfrunęła niczym ptak w stronę pobliskich krzaków. Skowyt psa nie trwał długo, zajęli się nim koledzy Andzejka. Nie sposób powiedzieć, czy to pies bardziej przestraszył się odkrycia w sobie genów braci Wright, czy też banda smarkaczy na głowach których wylądował pies kłapiący na oślep tępymi, żółtymi zębami.
Nie był to koniec mąk współczesnego Goliata. Drugi jamnik stał trzy kroki od niego i ujadał jakby ulokował w rękach dziecka cały majątek rodzinny, i zorientował się właśnie, że ono nie tylko nie ma jak go spłacić, ale nawet gdyby mogło, to nie zrobiłoby tego z czystej złośliwości.
-Z tym nie pójdzie tak łatwo…
Pomyślał, ale zrobił mimo to wymach nogą, próbując go dosięgnąć. Pies zrobił unik pełen gracji i...zaczął uciekać w stronę kościoła. Uznał, że nie pisał się na walkę jeden na jednego. Mądra to była decyzja, ponieważ Andrzejek już zaczął otwierać w kieszeni scyzoryk, który kiedyś znalazł na ścieżce za sklepem. Warto tu wspomnieć o historii szlachetnego ostrza, który dzierżył chłopiec:
Podobnie do ekskalibura, scyzoryk mógł podnieść wyłącznie ten najbardziej męski, odważny i (tu już mała nieścisłość, chociaż obstawiam, że i z gównem rycerze musieli mieć często do czynienia, w końcu rycerz to nie król) nie brzydzący się kałem, rzygami i moczem meneli, poszukiwacz przygód. Ścieżka, na której odnalazł ostrze, była celem podróży każdego, kogo przypiliło w trakcie zajadłych dysput nad tanią berbeluchą kupioną u pani Marysi, piersiastej ekspedientki w jedynym sklepie we wsi, pamiętającym jeszcze wspaniałe czasy komuny.
Nikt poza Andrzejkiem nie odważył się nawet pomyśleć o podniesieniu świecącego szlachetnym odcieniem brązu ostrza, z kałuży szczyn. Prawdopodobnie i właściciel wcale go nie zgubił, ale uznał jedynie, że kozik nie jest wart wysiłków i traumy, po tym jak wypadł mu ze spodni, kiedy kucał na ścieżce rozglądając się za liściem odpowiedniego kształtu, który mógłby sprofanować i zakończyć tym samym dziedzictwo wspaniałych paproci, które kiedyś dominowały na tej planecie.
cdn (jeżeli chociaż jedna osoba będzie zainteresowana)
#pasta #heheszki #tworczoscwlasna #opowiadanie