Wpis z mikrobloga

Pamiętniki Ryszarda Dżejmsa vol. 6: Ulver - For the Love of God (2005)

Jeżeli kiedykolwiek miałbym nagrywać muzykę, to najprawdopodobniej robiłbym to w stylu grupy Ulver. Artyści nie narzucają sobie absolutnie żadnych ograniczeń wobec tego grają a wydawnictwa, mimo przeróżnych wolt stylistycznych, nie schodzą zazwyczaj poniżej pewnego poziomu. Z wytwórniami też problemu nie ma - gdy nie znajdzie się żaden chętny na nieszablonowy pomysł grupy, to muzykę wydają sami. Wzięło się to po pierwszej znaczącej zmianie stylu, gdy grupa "rzucała" black metal na rzecz elektroniki, muzycy pokłócili się z jedną z wytwórni, wtedy lider Ulvera... najzwyczajniej w świecie założył swój label, Jester.

Jak przystało na porządnych Norwegów, swoją przygodę Ulver zaczynał od black metalu i to z (ponoć, do słuchania tych pierwszych płyt jeszcze niestety dotarłem) niezłym skutkiem. Jak już wspomniałem, po pewnym czasie grupa zaczęła "bawić" się elektroniką. Była to końcówka lat 90. a w kolejnych wydawnictwach było słychać echa tego, co modne w ówczesnej elektronice: z naciskiem na ambient, glitch czy trip-hop. Przyszedł rok 2000 i swoim "Perdition CIty" po prostu powalili muzyczny świat na kolana, a co niektórzy stawiali ich na równi z takimi tuzami jak Massive Attack czy Portishead. Album miażdżył klimatem - ciężkim, wyobcowanym ale również z pierwiastkiem emocji.

Swoją przygodę z Ulverem zacząłem od ich następnego regularnego wydawnictwa: Blood Inside. To był (chyba) 2007 albo 2008 rok, przez przypadek odpaliłem "It Is Not Sound" i jak szybko włączyłem, tak i wyłączyłem. Pewnie dlatego, że byłem wtedy "zamknięty" w świecie sweterków - muzyki rockowej lat 70. i 80. - stąd też szok był dość spory. Ale jednocześnie coś mnie zaintrygowało. I kiedy, po jakimś czasie, zacząłem "otwierać" swój umysł, Blood Inside było jedną z pierwszych płyt, którym postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Norwedzy kupili mnie wtedy swoim podejściem - dziwna, wręcz pokręcona elektronika, wzbogacona ambientowymi, rockowymi czy wręcz industrialnymi pejzażami, okazała się czymś godnym uwagi i zaskakująco świeżym. A że z biegiem czasu okazało się, że jedną z głównych rzeczy, jakich szukam w muzyce to mrok i tajemnica, to wydaje się, że na Ulvera byłem po prostu skazany.

Od tego momentu nie odpuściłem ani jednego ich wydawnictwa. Raz było lepiej (zwłaszcza w 2013, i album inspirowany muzyką klasyczną), raz gorzej (2011 i "Wars of the Roses", który był absolutnie zbędną wariacją na temat progresywnego rocka), ale zawsze byłem zaskoczony, odkrywając co tym razem Norwedzy postanowili odstawić. W tym roku nagrali album będący ich własnym (no może nie do końca, bo jednak dużo tutaj Depeche Mode i innych tuzów ery syntezatorów) poglądem na temat synthpopu i new romantic i wyszło to bardzo, bardzo dobrze - i nawet ten album tutaj zachwalałem.

Wpis na temat Norwegów nie jest przypadkowy - w przyszłym tygodniu pojawiają się na trzech koncertach w Polsce (Gdańsk, Wrocław i Warszawa). Będzie to mój pierwszy ich koncert, żałuję trochę, że nie jest to trasa promująca "Blood Inside", ale nie zmienia to faktu, że tam (a konkretnie we Wrocławiu) wybieram. I jeżeli macie trochę wolnego czasu (i niestety dosyć sporo kasy) to z całego serca zachęcam do uczestnictwa.

#muzyka #muzykaelektroniczna #experimental

#pamietnikiryszardadzejmsa