Wpis z mikrobloga

JAK ZOSTAŁAM NAUCZYCIELKĄ W LAOTAŃSKIEJ WIOSCE - cz. 2

27.03.2017
Budzę się z zimna kilka razy w ciągu nocy. Temperatura spadła do 6 stopni co w nieogrzewanym pomieszczeniu dało się odczuć. Koło siódmej wygrzebuję się ze śpiwora i pomagam chłopakom montować tablicę. Pojawia się kilku gości, którzy pomagają nam nosić zakurzone biurka i krzesła do naszej 'szkoły'. Widząc dorosłego faceta niosącego jedno krzesło zastanawiam się jak ciężkie muszą one być. Okazują się być 'standardowe', biorę więc po trzy i noszę do klasy. Patrzą na mnie jak na dziwoląga.

O jedenastej mamy już wszystko gotowe na wieczorne lekcje. Resztę czasu spędzamy na... jedzeniu. Laotańczycy nie jedzą, oni POCHŁANIAJĄ. Zjadam ledwo pół porcji ryżu w czasie gdy Kham pochłania swoje danie i dodatkowo wielki gar zupy z krewetek. Oblizuje się i dojada jeszcze mój ryż. Wracamy się zdrzemnąć. Po dwóch godzinach Kham budzi się i stwierdza, że jest głodny. I tak w kółko do wieczora.

Zaczynają schodzić się dzieciaki. Na początku kilka, później kilkanaście osób. Pięć minut przed planowanym rozpoczęciem zajęć na podwórku czeka ponad setka. Na raz możemy pomieścić tylko 30 osób, reszta cierpliwie czeka na zewnątrz na swoją kolej. A ta nadchodzi nawet po dwóch godzinach.

Pierwsza grupa wygodnie usadowiła się już na miejscach, powyciągali też swoje zeszyty i patrzą na mnie z wyczekiwaniem. Zaczynam. Gimnastykuję się jak tylko mogę żeby dzieciaki wyniosły coś z tej lekcji mimo braku materiałów. Wymyślam gry językowe i odgrywanie scenek, kilkoro z nich wybieram też do odpowiedzi ustnej. Godzina zegarowa szybko mija i Kham daje mi znak, że czas już kończyć. Zadaję im pracę domową na co reagują z entuzjazmem. Kiedy żegnam się z nimi słyszę głośne 'THANK YOU TEACHER'. Chociaż boli mnie gardło od mówienia podniesionym głosem przez godzinę mimowolnie się uśmiecham.

Mam dwie minuty przerwy między następną grupą. Wychodzę na zewnątrz. Podchodzi do mnie dziewięcioletni chłopczyk i pyta czy zostanę w jego wiosce na zawsze bo on chciałby nauczyć się angielskiego aby znaleźć dobrą pracę i pomóc swoim rodzicom. Mam nadzieję, że to ostatni raz kiedy muszę tłumaczyć dziecku co to jest ważność wizy i dlaczego niedługo muszę go opuścić.

Kiedy do sali wchodzi druga grupa jestem lekko przerażona. Widzę siedmiolatków krzyczących do siebie nawzajem i kłócących się o to kto zasiądzie w pierwszej ławce. Zastanawiam się jak nad nimi zapanuję. Okazuje się jednak, że kiedy tylko zaczynam mówić zapada zupełna cisza i wszyscy uważnie słuchają co do nich mówię. Wybieram kilkoro z nich do odgrywania scenek. Jeden chłopczyk jest wyjątkowo zestresowany, nerwowo zaciska małe piąstki i patrzy na mnie z przerażeniem. Kiedy nadchodzi jego kolej na przeczytanie zdania zaczyna się trząść. Słyszę jak ktoś szepce, że on słabo mówi po angielsku. Kucam przy nim i słowo po słowie czytam zdanie z tablicy. On z trudem je za mną powtarza. Próbujemy jeszcze raz, idzie mu już lepiej. Za trzecim razem powoli, ale samodzielnie czyta swoją kwestię. Przestaje się trząść i uśmiecha się do mnie dukając ciche 'THANK YOU TEACHER'.

28.03.2017
Budzę się z rana i jedziemy z Khamem na lokalny targ. Odkrywam najlepsze przekąski jakie ostatnio jadłam-słodkie, smażone bułki z bananem w środku. Oprócz tego Kham co rusz wymyśla nowe rzeczy jakich 'koniecznie muszę spróbować' więc poznaję tradycyjną laotańską kuchnię.

Kiedy wracamy do szkoły żeby uciąć sobie drzemkę (Kham bo to dla niego normalne, ja bo się najadłam tak, że muszę to odespać) zastajemy gości czekających na nas pod drzwiami. Dwóch poważnie wyglądających facetów zaczyna rozmawiać z Khamem. Nic z tego nie rozumiem, ale po jego minie widzę, że jest nieciekawie. Kiedy odchodzą wyjaśnia mi, że to jakaś delegacja z ministerstwa i każą mu albo zapłacić kwotę z kosmosu za to, że za darmo chce uczyć innych albo się stąd zwijać. Kham wygląda jakby miał się rozpłakać a ja myślę tylko o dzieciach którym nie będzie miał kto sprawdzić zadanej wczoraj pracy domowej.

Pakujemy wszystko do toreb i ładujemy je na dach autobusu. Wracamy do wioski gdzie funkcjonuje główna filia szkoły, tam skąd przyjechaliśmy. Pytam, czy zamiast jechać autobusem mogę jechać z nim motocyklem. Kham nie widzi w tym problemu, a nawet oferuje mi po jakimś czasie żebym poprowadziła przez następnych kilka kilometrów jeśli mam ochotę. Kiedy zatrzymuję się na poboczu chcąc przekazać mu kierownicę stwierdza, że jeżdzę lepiej niż myślał i mogę prowadzić do samego końca jeśli chcę. Chcę.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce a ja przygotowałam sobie miejsce do spania słyszę, że dostaliśmy zaproszenie na obiad do jego znajomej nauczycielki. Jedziemy więc kilka kilometrów dalej i siadamy przy stoliku zapełnionym jedzeniem. Ryż, kolby kukurydzy, warzywa, pieczone kraby i... robaki. Próbuję wszystkiego kiedy na stole pojawia się LaoLao, domowej roboty whiskey. Pasuję po pierwszym rozlaniu głównie dlatego, że wieczorem mam lekcje z dzieciakami ale też przez to, że to chyba najmocniejszy alkohol jaki przyszło mi pić. LaoLao dosłownie wypala mi przełyk przy każdym przechyleniu szklanki. Wracamy do szkoły. W drodze powrotnej dowiaduję się, że nauczycielka u której byliśmy w gościnie tak naprawdę jest ladyboyem.

Na miejscu czekają na nas dzieci siedzące już w ławkach. W porównaniu do tamtej wioski są znacznie śmielsze, nie muszę sama wybierać nikogo do odpowiedzi bo zawsze widzę przynajmniej kilka rąk w górze. Uśmiecham się do dziewczynki siedzącej w pierwszej ławce. W dwunastolatce widzę siebie z czasów szkoły podstawowej. Wyrywa się do odpowiedzi, najgłośniej ze wszystkich powtarza za mną nowe słówka. Zgłasza się do tablicy żeby zapisywać ich znaczenie po laotańsku dla tych, którzy są na niższym stopniu zaawansowania. Podnosi do góry swój zeszyt, żeby pokazać mi, że zdążyła już zanotować wszystko kiedy inne dzieci jeszcze piszą. A kiedy czekam w milczeniu na resztę zagaduje mnie ze słodkim 'Teaacheeeer, do you know...?'.

Kiedy przeglądam podręcznik i widzę nieciekawe zadania dla drugiej grupy pytam Khama czy mogę to zrobić po swojemu. Bez wahania zgadza się, a ja rozszerzam dzieciom temat o nowe zagadnienia gramatyczne. Do ostatniej chwili nie jestem pewna czy one mnie zrozumieją-w końcu nie mogę im tego wytłumaczyć w ich języku. Kiedy jednak biorę kilka osób do tablicy widzę jak bez problemu uzupełniają luki w zdaniach, które im napisałam. Udało się. Zadaję im dość wymagającą pracę domową ale wierzę, że sobie z nią poradzą.

Po kilku godzinach zajęć zostaję zaproszona na kolację do sąsiadów. Osiemnastolatek (swoją drogą ten sam którego uczyłam liczyć po polsku) już pół roku uczy się angielskiego i pomaga mi się porozumieć z jego rodzicami i rodzeństwem. Siadamy wszyscy razem na podłodze przy niskim stoliku zastawionym jedzeniem. Jakim? Ryż, kawałki ryby, warzywa, suszona wołowina i... robaki. Zajadam się ryżem z warzywami kiedy słyszę:
-No nie wstydź się, czemu jesz tylko ryż?
Tuylee, 18-latek wyciąga w moim kierunku rękę z czymś ciemnym.
-Co to?
-Karaluch, mój ulubiony insekt. Spróbuj, jest pyszny.
Przecież nie odmówię.
-I jak, dobry?
-Przepyszny - mówię z lekką ironią, której Tuylee chyba nie wyczuwa bo podaje mi kolejny 'smakołyk'
-To cykada, też dobra. Poczekaj, tylko oberwę ci skrzydełka.
Takim sposobem zjadłam wszystkie rodzaje robaków które tego wieczora pojawiły się na stole. Laotańska mama chyba była zadowolona bo poklepała mnie po ramieniu i promiennie się do mnie uśmiechnęła.

29.03.2017
Z samego rana zostaję zaproszona na śniadanie. Tym razem na stole jest ryż, kawałki czegoś kurczakopodobnego i znane mi z wczoraj robaki. Patrzę na kurczaka i, o ironio, z własnej woli sięgam po cykadę. Laotańska mama zaczyna coś mówić, Tuylee robi za tłumacza.
-Moja mama mówi, że jak skończę szkołę to puści mnie do ciebie do Polski.
Zaczynam się śmiać.
-W rok nauczę się polskiego. Umiem już powiedzieć jeden, dwa, siedem, dziewięć. - dodaje z poważną miną.
Kurtyna.

Po śniadaniu zabiera mnie do pobliskich jaskiń. Po drodze uczę się liczyć do dziesięciu po laotańsku. A w sumie to do trzydziestu dziewięciu, bo mimo prób nie mogę zapamiętać jak jest 'czterdzieści'. Wspinamy się do najwyżej położonej jaskini, a nawet wchodzimy w głąb do jej nieoświetlonej części. Tuylee pokazuje mi skałę, która według niego wygląda jak Budda ale ja nie widzę w niej nic wyjątkowego. Schodzimy do niższej jaskini wypełnionej wodą. Po 700m brodzenia po łydki w wodzie mój kompan zaczyna opowiadać, że kiedyś spotkał tu węża. Zarządzam natychmiastowy odwrót, nawet jego gorące zapewnienia że tylko żartował nie są w stanie mnie przekonać żebym szła dalej. Wracamy na obiad, czyli tradycyjnie już ryż z robaczkami. Zaczynają mi smakować. Przed rozpoczęciem wieczornych lekcji pomagam sąsiadom w gospodarstwie i oczyszczaniu czosnku który uprawiają. Moja niedoszła 'teściowa' patrzy na mnie jak w obrazek.
-TWÓJ SYN... ZA MŁODY. JA STARA, TUYLEE MŁODY. OK? ZNAJDZIE FAJNIEJSZĄ DZIEWCZYNĘ.
Chyba zrozumiała bo pokiwała głową. A może i nie.

Zaczęło robić się gwarno, dziewczynki przed lekcjami postanowiły pograć w gumę na podwórku. Zauważam chłopca, który usiadł na pieńku i zaczął płakać. Podchodzę do niego i pytam co się stało. Nie rozumie co do niego mówię, ale jego starszy kolega tłumaczy mi, że mały płacze bo zapomniał ołówka z domu a mieszka kilka kilometrów stąd. Daję mu swój długopis i ocieram łzy z jego twarzy.

Kiedy podczas zajęć piszę na tablicy przykładowe zdania z podręcznika w klasie zapada cisza. Jedna dziewczynka podnosi rękę.
-Teacher, a co to znaczy apartament?
Milknę na chwilę. Dlaczego nie pomyślałam wcześniej, żeby zamienić podręcznikowy 'apartament' na 'dom'? W tym momencie wolałabym znowu zestresowana stanąć przed komisją maturalną i odpowiadać na ich zawiłe pytania niż wytłumaczyć dzieciom mieszkającym w drewnianych chatkach i kąpiącym się co wieczór w wodzie z beczki co to jest apartament. Nie czuję się na siłach żeby mówić im o przestronnych wnętrzach i w pełni wyposażonych pomieszczeniach. Zmazuję feralny apartament i zastępuję go domem. Dzieciom tłumaczę, że to zamienna nazwa a one uśmiechają się do mnie zadowolone. Kilka następnych godzin prowadzę lekcje jakby nic się nie stało ale w głowie cały czas brzmi mi to pytanie zadane przez dziewczynkę.

30.03.2017
Dzień zaczynam śniadaniem u sąsiadów. Z zaskoczeniem zauważam, że tym razem nie ma robaków. Jem więc ryż z warzywami kiedy gospodarz podaje mi do ręki coś sporego z talerza leżącego najdalej ode mnie. Trzymam w ręku upieczoną żabę. W całości. Czy Laos jest w stanie mnie jeszcze kulinarnie zaskoczyć?

Robię pranie i myślę o nowych grach językowych które dziś wieczorem będę mogła wpleść w zajęcia, kiedy widzę jak na podwórko zajeżdża Kham. Podchodzi do mnie cały w nerwach i mówi, że dziś z samego rana znów miał wizytę gości z ministerstwa. Dowiedzieli się także i o tym miejscu i nakazali natychmiast zamknąć placówkę. Po prawie dwóch latach prowadzenia szkoły i darmowego uczenia dzieci języka wygrały pieniądze. A raczej ich brak na zapłacenie haraczu dla ministerstwa. Jest mi przykro, zamierzałam zostać tu jeszcze jakiś czas. W obecnej sytuacji decyduję się wyjechać nazajutrz. Pocieszam Khama i idę się położyć. Myślę o tym wszystkim co mnie tu spotkało.

***

Niespodziewanie po wrzuceniu krótkiego tekstu na mikrobloga, który być może kojarzy kilkoro z was, odzywa się do mnie Marcin. Proponuje żebym przyjechała do niego do Luang Prabang. Jest godzina czternasta. Przede mną, w najlepszym wypadku, 9 godzin drogi. Rozsądek mówi, że nie ma sensu wyjeżdżać o takiej godzinie bo i tak nie dam rady dojechać do niego tego samego dnia. Najlepiej będzie poczekać do rana i na spokojnie wyruszyć w drogę. A zresztą jak ja złapię stopa w wiosce gdzie prawie nic nie jeździ? Zdecydowanie najrozsądniej będzie poczekać do rana.

20 minut później po pożegnaniu się z sąsiadami stanęłam przy drodze z wyciągniętym kciukiem. W taki sposób, zdecydowanie szybciej niż planowałam, zakończyła się moja przygoda z wolontariatem w Laosie.

#podroze
#paulawpodrozy
beaver - JAK ZOSTAŁAM NAUCZYCIELKĄ W LAOTAŃSKIEJ WIOSCE - cz. 2

27.03.2017
Budzę się...

źródło: comment_G8Xr6qyL2j2uwxhVUSSYTMRKAUn8b9DS.jpg

Pobierz
  • 37
  • 27
@pogop: fajne jest to co napisałeś. Dlaczego? Dlatego, ze ja miałam identyczne myśli czytając wcześniej jakies przemyślenia po odbywaniu takich wolontariatow. Wydawało mi sie to abstrakcyjne, niektóre sytuacje czy dialogi przesadzone i podchodziłam do tego ze sporym dystansem. Nawet przyjeżdżając do tej wioski nie nastawiałam sie totalnie na nic. Ani na 'odbębnię i pojade', ani 'o, ale ze mnie super osoba teraz, trzepnę sobie ze dwie fotki z dzieciakami i bedzie
@beaver: skad wiadomo że te gnoje "z ministerstwa" to nie lokalni urzednicy albo mafia? Czemu te #!$%@? żadaja pieniedzy mimo że nie kształca sami dzieci? (normalnie noz mi sie otworzył w kieszeni i pepesza dziadka szczeknęła przeładowanym zamkiem)
  • 18
@worldmaster: po jakimś czasie zaczęły mi smakować i widząc jakies niezbyt dobrze wyglądające mięso (ale jednak wciąż mięso, to chyba nawet kurczak był) wybierałam wlasnie robaki. Nie przepadam za owocami morza i mając wybór - krewetki czy robaki wybrałabym to drugie. Nie maja konkretnego smaku, w sumie to chrupiesz je (byly pieczone, nie surowe) i tyle. Wiec w sumie bardziej niz 'zaczęły mi smakowac' pasowałoby tu określenie 'przełamałam się i zaczęłam
  • 8
@sombretoy: Kham nie rozmawiał po angielsku na tyle dobrze, by byc w stanie wyjaśnić mi wszystko dokładnie. W momencie kiedy mi tłumaczył o co w ogole chodzi padały słowa 'government' (co chyba wyklucza mafie) i z tego co mówił zrozumiałam, ze jest to wlasnie jakas delegacja z laotanskiego odpowiednika naszego ministerstwa edukacji. Zeby nie wprowadzać zbędnego zamętu przy tej historii przyjęłam 'ministerstwo' jako najbardziej odpowiednie słowo, bo tak ja to zrozumiałam.
@beaver 2tyg temu wróciliśmy z miesięcznej podróży po Gruzji i Nepalu, więc w tym roku będzie ciężko z urlopem. Mam nadzieję, że w przyszłym się uda. Zasiałaś ziarno, zobaczymy co z tego się urodzi :-D