Wpis z mikrobloga

#anonimowemirkowyznania
Mirki, potrzebuję się wyżalić i może akurat ktoś będzie umiał powiedzieć mi coś, co postawi mnie na nogi. Szykujcie się na ścianę tekstu i z góry szacun dla tego, kto wytrwa do końca...

Miałem nie najlepsze życie, bo byłem prześladowany jako dziecko za bycie grubym. A gruby byłem jako efekt leczenia dzięki, któremu nie dorobiłem się bezpłodności i dopiero po latach zrozumiałem, że tak naprawdę to była tylko lekka nadwaga, a nie otyłość. Tak bardzo mnie prześladowano, że tyle lat żyłem w kłamstwie na temat swojego ciała.
Wykorzystywano każdą okazję, by mnie upokorzyć publicznie. A nie raz i moją rodzinę, za sam fakt bycia moimi krewnymi. Więc Forever alone'm stałem się przymusowo - sam usunąłem się w kąt, by nie rzucać się w oczy, a ludzie kontakty ze mną traktowali albo jako zło konieczne (np. notatki), albo jako coś zakazanego. Miałem nieformalny zakaz na życie społeczne, unikałem klubów i dyskotek, bo dochodziło nawet do tego, że groził mi czasem OIOM - więc z czasem obrosłem w niechęć do tego typu miejsc i w niechęć do osób łażących w tego typu miejsca.
Przez te prześladowania zatraciłem się i z ambitnego, odważnego chłopaka stałem się #!$%@?ą typową bez wiary w siebie, chęci do życia itd. Nie zliczę ile razy myślałem o samobójstwie, w życiu napisałem co najmniej 3 wersje testamentu. Do tego przez kilka lat miałem urojony transseksualizm - miałem ochotę zmienić płeć, bo w pewnym momencie zacząłem wierzyć, że niesłusznie urodziłem się facetem, że to jakaś kpina.

Ale wytrwałem, ponieważ znalazłem cel - przez te prześladowania znienawidziłem rodzinne miasto i generalnie tamtejszy region. Postawiłem sobie za cel ukończyć jak najszybciej szkołę średnią (dlatego wybrałem debilnie ogólniak, a nie technikum) i uciec na studia gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna.

Był to strzał w dziesiątkę. Znalazłem jakichś znajomych, nowe miasto poczuwam jako swoje i czuję do niego przywiązanie. Tutaj pierwszy raz zaznałem wielu rzeczy, o których u siebie mogłem tylko pomarzyć. Z powrotem stałem się śmiejącym się, szczęśliwym i ambitnym człowiekiem, który odkrył nawet nową pasję - podróże stopem. Studia? Na początku studiowałem coś wbrew sobie, byleby się wyrwać i mieć zawód, potem zmieniłem kierunek i wiem, że jestem z niego zadowolony, że się w nim rozwijam i ścieżka kariery moja powolutku się rozwija, ciągle do przodu (mimo ciągłego strachu, że nie poradzę sobie w życiu i skończę na ulicy gnijąc). Żyć, nie umierać!

Okazało się jednak, że stare problemy zostały tylko przykryte. Bo co się okazało?
Przez te całe prześladowania, co jakiś czas nawiedzają mnie wspomnienia. I nadal gdzieś to wszystko we mnie jest. Np. mimo tego, że teraz wyglądam lepiej (może nie jestem sportowcem, nie jestem szczupły, ze znajomymi się śmieję, że jestem gruby, ale w moim mniemaniu wyglądam dużo lepiej niż kiedyś) boję się zagadywać do obcych ludzi, kiedy nie jest to wymuszone przez pracę/studia, tylko ma to być takie o luźne poznanie nowych ludzi, zwłaszcza kobiet.
Zacząłem podróżować i robię to na tyle, na ile mogę, mając wrażenie, że czegoś poszukuję. Jakieś odmiany duchowej, czy czegoś. I jakoś nie potrafię tego znaleźć.
Jak już poznaję ludzi, to wychodzę na klasyczny przypadek "Wielu znajomych, zero przyjaciół", przez co tak naprawdę nie mam z nikim stałych relacji i większość dnia to studia/praca/praktyki i samotne #!$%@? w domu.
Gdy wejdę w jakiś związek z różowym paskiem, nie potrafię w nim wytrwać długo - a to jakimś cudem trafiam na jakieś patologiczne przypadki, a to w pewnym momencie sam automatycznie się wycofuję ze związku, znajduję zawsze jakieś 'ale' i po pewnym czasie zaczynam tego żałować, ale nie robię nic, by to naprawić.
Parę osób zwróciło mi uwagę na to, że mimo bycia szczerym i odważnym w wyrażaniu opinii, nie potrafię się otworzyć na ludzi, zaufać i poprosić o pomoc. Parę razy nawet słyszałem propozycję wspólnego napicia się, gdy będę miał problem i zechcę się wyżalić - ale zwyczajnie nie potrafię tak o zadzwonić do kogoś i powiedzieć "Cześć, mam doła, idziemy się napić?".
Co w tym jest najgorsze - już od dawna nie jestem cichą myszą. Śmiało podchodzę do ludzi ze studiów, czy znajomych, zgaduję, rozmawiamy normalnie i się śmiejemy, nie jedna osoba się zarzeka, że lubi mnie i ceni mnie jako przyjaciela. Nie raz to ja organizuję wypady, albo zapraszam ludzi na melanż do mnie, przychodzą i wszyscy fajnie się bawią. A jednak mimo wszystko kończę sam, jak jakiś samotny wilk.

Nie potrafię, bo całe życie byłem ze swoimi problemami sam. Nikt mi nie próbował pomóc. Szkoła pokazowo opieprzała prześladowców, ale potem i mi i rodzicom insynuowali, że problem jest ze mną. Psycholog, do którego byłem zmuszony chodzić, też problem widział we mnie. Rodzice tylko pokornie mnie do psychologa prowadzili i mówili bzdury typu "Biją cię w policzek, nadstaw drugi", "Ich racja, twój spokój", "Jakoś to będzie" (och, jak ja nienawidzę tego ostatniego... )

Chodzę od roku na terapię do psychologa. I mam wrażenie, że ona nie daje efektów. Tzn. zgoda, psychologowi coraz chętniej się zwierzam i nawet dopuszczam w końcu emocje do swojego życia (miałem wykryte problemy z wyrażaniem swoich emocji), ale problemy jakoś nie odchodzą (poza urojonym transseksualizmem, to na szczęście mam za sobą w tej części, że nie chcę zmieniać płci, lubię być facetem, lubię siebie, a wciąż wewnątrz mam wrażenie, że jestem zagubioną dziewczyną. #!$%@? mać).

Nie potrafię ogarnąć sobie życia. Jestem samotnym zjebem i od pewnego czasu znów męczy mnie brak chęci do życia. Mam ochotę umrzeć, choć sam nie mam odwagi by się zabić i liczę po cichu na to, że jak walną zamach teraz, to że będę jedną z ofiar.

Moje życie to typowe:
* Ci, co najbardziej się śmieją są najbardziej zniszczeni
* Potrafi pomóc każdemu, tylko nie sobie.

Mógłbym wiele zrobić. Np. poprawić swój francuski w wolnym czasie. Chodzić na siłkę, przypakować nieco. Ale nie mam motywacji zwyczajnej. Powiem więcej - powinienem się lepiej odżywiać z racji choroby, którą zyskałem w ostatnim roku. A ja perfidnie tego nie robię, bo też nie mam motywacji. Nie mam po co się starać, dla kogo się starać i dla siebie za bardzo mi się nie chce, bo po wielu latach prześladowania, nauczyłem się żyć ze sobą.

Weźcie mi dowalcie jakimś komentarzem, żebym się ogarnął, czy coś...

#feels #gorzkiezale #samobojstwo #samotnosc #psychologia

Kliknij tutaj, aby odpowiedzieć w tym wątku anonimowo
Kliknij tutaj, aby wysłać OPowi anonimową wiadomość prywatną
Post dodany za pomocą skryptu AnonimoweMirkoWyznania ( http://mirkowyznania.eu ) Zaakceptował: Zkropkao_Na
Po co to?
Dzięki temu narzędziu możesz dodać wpis pozostając anonimowym.
  • 14
OP: @DontBeliveTheMask: Wiesz co w tym jest jeszcze #!$%@?? To, że w kółko mi ludzie dookoła insynuują, że powinienem lubić swoje rodzinne strony, a jak przyjeżdżam do rodziny w odwiedziny to od paru sąsiadów i znajomych dodatkowo słyszę, że po studiach wrócę do tego miasta, że powinienem to zrobić i nie da się nic wytłumaczyć. Co z tego, że ja tam nie widzę perspektyw dla siebie? Że czuję się tam
OP: @jeloo: Ależ zauważali. Rodzice raz nawet znaleźli pierwszą wersję mojego testamentu. Cytując z wpisu głównego:

Nie potrafię, bo całe życie byłem ze swoimi problemami sam. Nikt mi nie próbował pomóc. Szkoła pokazowo opieprzała prześladowców, ale potem i mi i rodzicom insynuowali, że problem jest ze mną. Psycholog, do którego byłem zmuszony chodzić, też problem widział we mnie. Rodzice tylko pokornie mnie do psychologa prowadzili i mówili bzdury typu "Biją
OP: @DontBeliveTheMask: No fakt, dynamiczniakiem nie jestem, ale też nie jestem jakiś cichy, spokojny. Jestem zdecydowany, śmiechowy, znajomych często rozbawiam. Z kasą problemu nie mam - ale nie wychylam się z nią i nie szastam na lewo i prawo, dzięki temu m.in. podróżuję i mam spokój od ludzi próbujących ze mnie zrobić sztucznego kumpla od sponsorowania wódki na melanż.
Wygląd - zgoda, Adonisem nie jestem, ale uważam, że źle nie