Wpis z mikrobloga

#jankostory #praca #bezpieczenstwowprzemysle #ojciec #dziecinstwo #niemanarkotykow #niemapatologii

Opowiem wam kilka historyjek, jakich to rozmaitych zawodów się imałem w międzyczasie swoich przygód. Nie będzie narkotyków ani patologii, ale może coś tam ciekawego znajdziecie.

* * *

Jak już wiecie, wychowałem się na wsi. Ojciec od pacholęcia gonił mnie do roboty, więc później nie miałem problemu z zakręceniem się na dłużej przy jakiejś fusze, bo szybko pokazywałem, że potrafię się nie #!$%@?ć. Nigdy nic niebezpiecznego mi ojciec nie kazał robić, za to wymyślał mi rozmaite - absurdalne wtedy dla mnie - zajęcia. Na przykład takie przekładanie tysięcy klepek co pół roku.

Jak pisałem kiedyś, urodziłem się nad Wisłą i 3/4 moich przodków to rybacy i flisacy. Dziadek - ten, który umarł zanim się urodziłem - razem z braćmi i synami spławiał czarny dąb. Czarny dąb to nie żaden osobny gatunek drzewa, tylko zwykły dąb, który przeleżał kilkaset lat zagrzebany w piachu na dnie rzeki. Więc po każdej wiosennej powodzi, kiedy układ dna w Wiśle się zmieniał, dziadek z braćmi siadali do łódek i przeczesywali rzekę w poszukiwaniu drewnianego złota. Bo taki czarny dąb jest rzadki i drogi, nawet dziś potrafi osiągnąć cenę 12 tys. zł za metr sześcienny, a co dopiero przed laty, kiedy nie było konkurencji z Chin. Jak znaleźli kłodę tego wiślanego hebanu, to odgrzebywali z piachu, wiązali linami i ciągneli łodziami albo końmi z brzegu. Nieraz i ćwierć wsi przy tym pomagało, bo wszystko to robiono ręcznie, bez współczesnych maszyn, jak u starożytni egipcjanie. Trochę nam tego czarnego dębu po dziadku zostało, pamiętam, jak raz był nawet u nas w domu jeden sławny aktor, bo chciał kupić na parkiet i rzeźby do swojej nowej willi. Z pozostałej części ojciec postanowił sobie zrobić podłogę. Bo ojciec sam sobie wybudował dom, chyba tylko murarzy zatrudniał, a resztę wszystko samemu z pomocą sąsiadów. I moją, i moich sióstr. Więc ojciec pociął dąb, i inne kłody, jakie mieliśmy, w tartaku na deski, a resztę sam. Sam sobie zbudował taką maszynę do cięcia deseczek, do wyrzynania tych rowków, żeby się zazębiały, i do szlifowania. Więc on miał każdą z tych tysięcy deseczek po kilkadziesiąt razy w łapie przy obróbce, a ja niewiele razy mniej. Bo potem te deseczki schły, ustawione w stosy, już w tym nowym domu. I ja co kilka miesięcy musiałem je przekładać, żeby teraz leżały inną stroną do góry, i te co były na wierzchu teraz były na pod spodem, żeby równo poschły. I tak przez kilka lat. Ale ja wtedy kląłem na bezsensowność tej pracy, takie przekładanie deseczek z kupki na kupkę. Dopiero dziś doceniam, że przynajmniej mam równy parkiet w domu, no i nauczyłem się cierpliwości.

Ale to nie było tak, że robotę miałem tylko raz na kilka miesięcy, w międzyczasie na bieżąco ojciec wymyślał coraz to nowe tortury. Stary dom mieliśmy co prawda drewniany, ale podmurówka była z cegieł i jakaś stodoła z pustaków. Po rozbiórce została więc kupa gruzu. To nic, że do niczego się to już nie nadawało, i rozsypywało się ze starości w rękach. Dostałem przecinak jako dłuto, młoteczek, i dawaj obłupywać to z tynku i z zaprawy. I tak przez kilka tygodni, po kilka godzin dziennie łup, łup młoteczkiem, recykling gruzu. To nic, że i tak to wszystko potem poszło pod rabatki i chodnik, grunt, że miało być czyste. A jaką zjebę dostawałem, jak jebłem za mocno i przebiłem w pustaku dziurę - też #!$%@?łem, albo może wtedy jeszcze kurniłem, co nie miara, ale dziś też uznaję to za lekcję precyzji i dokładności.

Albo prostowanie gwoździ. Jak żyję, przez 30 niemal lat, to ojciec ani jednego gwoździa nie kupił - chociaż co roku coś tam kombinujemy z jakimiś rusztowaniami, szopkami czy zadaszeniami na drewno. Cokolwiek drewnianego się rozwali albo przestanie być potrzebne, to biorę młoteczek, kawałek szyny - i łup, łup, regeneruję gwoździany złom. Od kilkudziesięciu lat kilkadziesiąt tych samych gwoździ służy gospodarstwu:) Ale dziś już mam wprawę w tym, i sentyment, i chętnie bawię się w to dalej, choć za parę złotych kupiłbym kilka kilo nowych. Ale takich oldskulowych, o kwadratowym przekroju, to już pewnie nigdzie nie dostanę.

Wypasałem też na łące indyki, ugniatałem bosymi stopami kiszoną kapustę, zrywałem świniom lebiodę na obiad, woziłem na sankach drewno przez zamarzniętą Wisłę, przepchałem przez leśne górki setki wózków z drewnem lub piaskiem. Moi rodzice mieli wtedy takie podejście, żeby być jak najmniej zależnym od sklepów, od państwa, od instytucji, od wypłat i pieniędzy, że nawet jak to wszystko jebnie w #!$%@?, to żeby mieć co jeść i czym palić w piecu. Za dzieciaka trochę się tego wstydziłem - moi koledzy gdzieś tam jadą rowerami się ganiać albo kąpać w jeziorku, a ja siedzę na słupku z kijkiem i pilnuję indyków. Na początku się ze mnie śmiali, ale raz kilka indyków stanęło w mojej obronie, napuszyło się, zagulgotało złowrogo, i pogoniło tych niedobrych chłopaków, że aż rowery pozostawiali, tak uciekali. Potem w szkole, jak ktoś się przechwalał, że jego brat coś komuś zrobi, albo straszył swoim psem, to ja rżnąłem cwaniaka i mówiłem "napuscić na ciebie moje indyki?" - i wszyscy się bali, bo wiedzieli, że z indykami nie ma żartów. Świnie też mi się zdarzyło parę razy wypasać, ale potem zrezygnowaliśmy, bo jednak ewentualna ucieczka świni boli po kieszeni bardziej niż indyka, więc wypuszczaliśmy je tylko na podwórko. Dziś jest modny na wykopie hejt na wegan, z kolei wśród moich realnych znajomych modny jest hejt na mięsożerców. Ja tam stoję gdzieś pośrodku. Z jednej strony wiadomo, że nie chcę cierpienia zwierząt, ale z drugiej za dzieciaka tyle się z tymi zwierzętami naobcowałem, że hodowla mięsa jest dla mnie naturalna i wcale nie musi się wiązać z cierpieniem. Pasłem te świnki, zrywałem im co dzień wielkie pęki lebiody i innych chwastów, żeby miały coś świeżego, a wieczorami w zimie mama gotowała im ziemniaki i pszenicę, żeby zjadły coś ciepłego. A ja ukradkiem wynosiłem im z piwnicy bryłki węgla, bo świnie lubią pochrupać węgiel. I nawet jak stary dawał takiej świni w ucho, a potem siadał na niej okrakiem i podrzynał gardło, a ja co prawda beczałem, ale równo trzymałem pod tym gardłem miskę żeby nie uronić ani kropli ściekającej krwi - to i tak dziś nie czuję, żebym robił coś złego, i żeby te świnie były u mnie jakoś szczególnie nieszczęśliwe.

Albo takie kłusownictwo ryb - z tym to już nawet na wykopie trudno o niehejtujący komentarz. Mój stryjeczny dziadek w latach 30 przed wojną złapał w sieć jesiotra, i to rekordowego - podczas gdy od początku XX wieku jesiotr był uważany za gatunek wymarły w Polsce. Rozpisały się o nim gazety, aż ze stolicy przyjeżdżali reporterzy, bo takie niezwykłe wydarzenie. A potem jeden nieżyczliwy sąsiad (mamy z nimi kosę do dziś przez to) #!$%@?ł stryjecznego dziadka, że złowił go nielegalnie, i odgibał za to stryjek kilka miesięcy pod celą. Z dziada pradziada moja rodzina żyła z połowu ryb siecią w Wiśle, i głupio, że nagle przez decyzję jakiegoś urzędnika, szczura lądowego, staje się to niemoralne i nielegalne. Dobra, zdarzały się takie strzały, że stary z wujkiem w jeden wieczór #!$%@? ponad sto kilogramów ryb, że aż do sąsiednich wsi trzeba było jeździć sprzedawać. Może rzeczywiście było to niepotrzebne i rabunkowe trzebienie natury. Ale pamiętam i takie sceny: jadę sobie z ojcem na wycieczkę po wale wzdłuż rzeki, patrzymy, idzie przez środek rzeki załamanie światła, jak taka strzała. Stary mówi, że sum, bo stare sumy czasem tak wypływają pod samą powierzchnię jak zmieniają żerowisko. Więc stary wysyła mnie do domu po siatkę, a sam jedzie wałem równo z rybą. Więc ja #!$%@? na swoim wigry 3, odmierzam czas, zawijam z domu sieć, obliczam, pod jakim kątem powinienem się przebijać przez las, żeby przeciąć ojcu drogę na wale. Potem najgorsze pierwsze kilkaset metrów koło domu, żeby żaden przypałowy sąsiad nie wyczaił że jadę z workiem nad rzekę, ktoś tam stoi na drodze, spalona, więc nura w chaszcze, przez bagno, przez błotnistą breję po kolana, i dalej jak strzała w strone Wisły. I jak dowiozłem sprzęt, to stary bezszelestnie wsuwał się w kilometrowej szerokości rzekę, pełną wirów i ruchomych piasków, i płynął wpław z ciężkim workiem pełnym płóciennej sieci, na wyzwanie sumowi pewnie starszemu niż on. Jeden człowiek kontra jedna ryba, i jeszcze zdradliwa rzeka przeciwko nim obu. Wiele razy się nie udawało, sum okiwał starego, wymanewrował go gdzieś w wartki nurt, albo czmychnął w głębinę. Ale i parę razy człowiek był górą, zapędził suma w zatoczkę bez wyjścia albo na płyciznę. Ledwie wlokłem za ojcem pół tego worka, boso przez pokrzywy i osty ściełające wiślańskie wysepki, i w domu ten sum nie mieścił się w wanience, składał się na dwa razy, dwa razy dłuższy i cięższy ode mnie. I znów, jak przy tych świniach, nie drażni mnie sumienie, wiadomo, że człowiek dzięki narzędziu był tu górą, ale nigdy nie powiem, że był jakoś moralnie gorszy od tego, kto sobie taką przyjemność opłacił lub robił to samo, tylko brutalniej, w świetle koncesji i zezwoleń.

(Żeby nie było, od wielu lat, w dobie telefonii komórkowej, krótkofalówek, quadów i noktowizorów, ojciec nie chodzi na ryby, więc się przedawniło i nie macie co wzywać prokuratury)

* * *

Dobra, ale miało być o pracy, nie o starym. Więc może na początek jak byłem kiedyś pomocnikiem stolarza. Więc tak: byłem kiedyś pomocnikiem stolarza. To był taki stolarz, że nigdy nie trzymał w ręku hebla, piły, ani młotka. Nie znaczy to, że nie miał fachu w ręku, było tak: gość był po studiach, zupełnie niezwiązanych ze stolarką, pisał artykuły do turystycznych magazynów. Pojawiły się internety, czasopisma poupadały. Gość miał od ojca książkę o stolarstwie, przeczytał, wziął kredyt na elektronarzędzia i założył firmę. Miał do tego smykałkę, artystyczny zmysł i zapał, i znał się na robocie, tyle że nigdy nie dłubał w drewnie ręcznymi narzędziami tylko od początku elektro. Śmieszne też było to, że w rozmowie przez telefon gość był poważny, stonowany, z kolei z poglądów zagorzały katolik i konserwatysta. A z wyglądu był kontrast - luźne spodnie, bluza z kapturem, szerokie jak u niedźwiedzia bary i łeb upstrzony kudłatymi dredami. Moja siostra pracowała z jego żoną, poleciła mnie, wziął mnie na próbę, był zadowolony, zaspiewałem wysoką stawkę, zmartwiony powiedział że nie da rady mi dać tyle, ale poszedłem na kompromis, bo wydawał się spoko - i w sumie taki był, wolę zarobić parę złotych mniej, ale pracować w miłej atmosferze. Robiliśmy tarasy, podłogi i schody, niby zwyczajne, ale jednak ciut droższe niż na rynku bo z takim artystycznym zacięciem.

Raz pojechaliśmy na robotę nad morze, układać podłogę w przedszkolu. Zleceniodawcą był zagorzały liberał, gość po sześćdziesiątce, który osiągnął już sukces w biznesie w innej branży, ale pomagał teraz synowi i synowej w ich przedsięwzięciu, czyli prywatnym przedszkolu. Ten gospodarz, pan Bohdan, był niesamowity. Na tej pomorskiej wiosce, gdzie mieszkał, to był prawie jak pan na dworze. Ogarniał tam robotę większości mieszkańców w swojej firmie, służył radą i pomocą w różnych potyczkach prawnych, spraszał mieszkańców wsi na pogadanki historyczne, polityczne i ideologiczne. Jakby wszystkie wykopki mieniące się liberałami były takie jak on, to bym subował ich wszystkie tagi. Ale nie są. Majster mnie tam zaanonsował jako anarchistę, myślałem, że będę miał co chwilę docinane ze strony konserwatysty, a tu niespodziewanie gość się ucieszył. Mówi, że najważniejsze, że nie wierzę żadnym politykom, że cenię wolność i sprzeciwiam się ingerencji państwa w życie obywateli . A to, gdzie kładziemy sobie granicę tej wolności i jak bardzo chcemy ograniczyć państwo, odłożył na późniejszą dyskusję.

Pracowaliśmy więc w tym przedszkolu, to był budynek któremu dobudowano piętro, albo raczej podniesiono o kilka pustaków dach, żeby zaadaptować użytkowo poddasze. Rozegrała się tam scena jak z Barei - ułożyliśmy tę podłogę, pomieszczenie kilkaset metrów kwadratowych, przy ścianach w niektórych miejscach wyszło ledwie że na styk, w innych parę centymetrów luzu od ściany. Patrzy ten nasz zleceniodawca, i mówi - przecież to jest #!$%@? krzywo. Majster wzrusza ramionami i mówi: podłoga jest równo ułożona, tynkarz #!$%@?ł. Traf chciał, że inny, lokalny nasz pomocnik, był też pomocnikiem tynkarza, i mówi - tynk jest prosto, murarz #!$%@?ł. Za parę minut przychodzi murarz, który też był jakimś tam lokalnym najemnym robotnikiem, i mówi: ja mur kładłem tak jak był kondygnację niżej, to tamci #!$%@?. Ale i tak listwy wszystkie szpary zakryły, więc wyszło równo.

Jeszcze przy okazji tej podłogi: my kładliśmy na tym poddaszu, a na piętrze i na parterze dzieciaki miały normalnie zajęcia, więc umowa była taka, że nie stosujemy żadnej ciężkiej chemii tylko wodne farby i lakiery. Ale podłogę zleceniodawca sobie zażyczył pobielić, więc majster kmini, jak tu to zrobić bez bejcy. W końcy z pomocą przyszedł mu jakiś tam ziomek przez telefon, i rozrobiliśmy białą farbę akrylową do ścian w lakierze. Pomazaliśmy parę desek (bo kładliśmy parkiet z długich desek jak na statku, a nie z klepek), majster uznał że git, i zostawił nas samych a sam pojechał coś tam ogarniać. Mażemy te deski, i mażemy, i mówię do tego ziomka pomocnika - #!$%@?, coraz lepiej nam wychodzi, wcześniej żeby deska była pobielona trza było parę razy machnąć pędzlem, a teraz patrz, raz maznę i biała. Ziomek przyznał mi rację, i dawaj malujemy już wprawieni dalej. Jeszcze pod koniec patrzymy na nasze dzieło, i mówię, że patrz, jak się śmiesznie światło układa, że tam co zaczynaliśmy deski prawie gołe, a tu gdzie kończymy mleczno białe. Wtedy wpada majster, i oczywiście #!$%@?, że co wy tu #!$%@? #!$%@?ście, że lakier z farbą się miesza co chwilę, że przecież tu #!$%@? na początku jest sam lakier a pod koniec sama farba. No przyznałem mu rację, ale z zastrzeżeniem, że nie mówił nam wcześniej, więc skąd miałem wiedzieć. Majster załamany, że całą podłogę trzeba cyklinować na nowo, że drugi raz lakier kupować i farbę. Ale mówię mu, że temu zaradzimy. Że zrobimy artystycznie, tę deskę przybielimy, inną rozjaśnimy, że zrobimy każdą deskę w jednolitym odcieniu, ale że deski będą się różnić względem siebie, że niby tak było zaplanowane. I tak zrobiliśmy. Majster trochę poprzeklinał, ale się zgodził, bo rano mieliśmy tę podłogę już zdawać do odbioru. Jak przyszedł ten zleceniodawca, pan Bohdan, to się zachwycił, że tak nietuzinkowo i nieszablonowo, że każda deska dopieszczona w innym stylu, że tu ledwie lakierkiem maźnięte żeby wydobyć fakturę słojów, a gdzie indziej głęboko pomazane aby ukryć niedociągnięcia natury. Pokiwaliśmy mu głowami, że taki był zamiar, że się znamy na robocie, i kolejna artystycznie zrobiona robota wpadła do portfolio majstra.

Ale najlepsze w tym wyjeździe były wieczory. Spaliśmy w salonie u tego starszego liberała. Każdego dnia, jak wracaliśmy po robocie, to ja miałem przy polowym łóżku kilka piwek z lokalnego browaru (pomorski Amber) a majster winko, bo on piwa nie lubił. A na stoliczku przy posłaniu każdy miał najnowszy numer "Najwyższego czasu", bo ten liberalny świr kupował po kilkanaście egzemplarzy pisma Korwina żeby go wspomóc i żeby szerzyć ideę między mieszkańcami wsi, gośćmi i znajomymi. Więc mieliśmy godzinkę lub dwie na pierwsze piwko i zapoznanie się z lekturą, w między czasie zaś pan Bohdan cierpliwie czytał za stołem, sączył piwko lub whisky, i nic się nie odzywał. Jak odkładaliśmy pisma, to mówił: to co, już gotowi? I zaczynaliśmy pogadankę na tematy z artykułów, albo na jakieś luźno związane, o historii lub polityce. Jak się kończył alkohol, to zleceniodawca pytał majstra - to o której jutro zaczynacie? Majster mówił, że dajmy na to o szóstej wstajemy. Wtedy pan Bohdan zapierał się dłońmi o kolana, i mówił - przekładamy na ósmą. Nie zważając na protesty majstra szedł na górę - do swojego syna, który tam mieszkał z żoną i dziećmi. Chcąc nie chcąc słyszeliśmy ich rozmowę, bo my siedzieliśmy w salonie przylegającym do korytarza, który z kolei przylegał do salonu na piętrze. I tam słyszymy, jak nasz zleceniodawca rozmawia z synową o pogodzie, że ładny wnuczek, że ładny księżyc za oknem. Wraca po chwili - myślimy, nic z tego - a on zza pazuchy wyjmuje łyskacza i mówi, że ledwie zdążył skubnąć z barku, nim się od tego księżyca odwróciła.

* * *

Innym razem pracowałem w fabryce wiader plastikowych, to była najbardziej żenująco płatna praca, jaką wykonywałem, za 6 zeta na godzinę, no ale potrzebowałem siana. Ale całkiem sprytnie się tam ustawiłem. Bo tak: fabryka była pod Poznaniem, prawie godzinę dojazdu. Mój autobus przyjeżdżał na styk, o 5:58, a zmianę zaczynałem o szóstej, zaś na dojście z przystanku na zakład i przebranie się potrzebowałem trzech minut. Więc zawsze byłem tę dokładnie jedną minutę spóźniony, no ale nie chciało mi się wstawać 40 minut wcześniej i marznąć nad ranem gdzieś pod fabryką. Więc jak przychodziłem, to wszystkie maszyny były zajęte (bo praca nie mogła być przerwana, pracownik schodził z taśmy, i w tej samej chwili wchodził nowy), więc mi przypadała rola sypacza. Teoretycznie była to najcięższa praca, której nikt nie chciał, bo trzeba było jeździć pieskiem do magazynu w tę i z powrotem, dźwigać worki z tworzywem, i karmić nim maszyny. W praktyce była najluźniejsza, bo jak się już dobrze ogarnęło, co która maszyna jada, to można było sobie sprytnie zaplanować trasę, nakarmić każdą wtryskarkę, nawieźć jeszcze po dwa worki tworzywa na zapas, i mieć luz. Nikt mi nie limitował przerw, więc chodziłem jeść kiedy chciałem, nikt mi nie mówił kiedy mogę siku, no i ogólnie nie musiałem być zależny od jakiegoś tępego mechanizmu wypluwającego jednostajnie plastikowe pokrywki na wiaderka, tylko planowałem sobie pracę sam. Raz tylko mnie jakaś kierowniczka przydybała, że niby się #!$%@?, i kazała coś tam sprzątać. Posprzątałem, a tu zaraz inny kierownik, że czemu maszyny nie nakarmione. Mówię, #!$%@?, albo jedno, albo drugie, albo jestem sypaczem, i tak jak przez ostatnie dni produkcja idzie sprawnie i jeszcze nawiozę towaru na zapas, tak że sypacz kolejnej zmiany ma godzinę luzu, albo jestem od wszystkiego, i wtedy ani dobrze nie posprzątam, ani nie zadbam o pokarm dla bestii. No i ten kierownik zrugał tamtą kierowniczkę, i znów miałem luz. Ale zwolniłem się szybko stamtąd, bo jednak codzienna jazda na to wypiździejewo po marne 48 złotych dniówki bolały.

* * *

Z tej stolarki też zrezygnowałem, ale nie dlatego, że mi się nie podobało, tylko że było niebezpiecznie. Bo wiecie, to było na czarno, bez żadnego ubezpieczenia, a tu praca wysokoobrotowymi maszynami, a na dodatek lubię się czasem zamyślać. Dwa razy sobie #!$%@?łem szlifierką w palec prawie do kości, i uznałem, że nie ma co kusić losu. Na dodatek zaczął jeździć z nami taki drugi pomocnik, starszy ode mnie, dorosły chłop, więc mu ustąpiłem miejsca w kabinie i jeździłem na pace T4. Na pace razem ze stostami desek, piłami tarczowymi, wiertarkami, szlifierkami i cykliniarkami. I tak jeździłem i myślałem sobie, że nawet jak głupi królik wyskoczy pod koła i majster da po hantlach, to całe to żelastwo i deski będę musiał wydłubywać spomiędzy żeber i kręgów. Więc nie było warto. Ale ten drugi pomocnik też był spoko. Majster go wziął do roboty, bo był z tej samej wsi co on, miał niby wyuczoną stolarkę, ale od kilku lat nie mógł znaleźć pracy, a żona i dzieci na głowie. Ale tak to się za dobrze nie znali. Podpytujemy więc tego Bączka, bo Bączek miał na imię, co tam u niego i co sobie kupi jak zarobi, czy wózek dla dziecka, czy może jakiś remont domu. Ten mówi, że telwizor, plazmę. My na siebie, no nic, może i dla niektórych jest to rzeczpierwszej potrzeby. Ale to jak Bączku, w ogóle telewizora nie macie, czy lepszy ci się marzy? Nie no, mamy już jedną plazmę, ale mundial się zbliża a Kaśka o tej samej porze co są mecze ogląda serial, więc wziąłem się za robotę żeby był drugi. Takie #!$%@? życie miał na bezrobociu. A na mundial wziął urlop, potem wrócił, i znów go pytamy: to co teraz Bączek kupujesz? A, n
  • 63
  • Odpowiedz
@jankotron: To przedszkole to w Bielkówku?
I drugie pytanie, masz może jeszcze gdzieś jedną klepkę z czarnego dębu? Poszukuję już długi czas. Robię pewien projekt z użyciem hebanu i chciałbym to połączyć. Odwdzięczę się.
  • Odpowiedz
@gromwell: zrezygnowałem niedawno z dziur, jeszcze raz może pojadę bo będzie w pobliżu miejsca, gdzie przebywam, ale generalnie póki było blisko, to ok, ale jazda gdzieś w Polskę, bez ubezpieczenia, praca przy torach itd. to za duże ryzyko:) (albo raczej ryzyko małe, ale konsekwencje ewentualnego wypadku zbyt duże)

@plnk: gdzie tam zmyślone

@Zydomasoneria: we wpisie było, że prawie 30, to się tak wydaje, że dużo przeżyłem, niejeden młodszy miał
  • Odpowiedz