2 razy w życiu się z kimś umówiłam na taki "randko-spacer".
3 albo 4 lata temu z chłopakiem, z którym poznałam się na imprezie u wspólnych znajomych i jakiś tydzień temu, z chłopakiem, który dorabiał przez parę dni w mojej firmie. (To znaczy nie mojej własnej, tylko w firmie, w której pracuję :P)
Miał na mnie czekać na ławce. Widziałam go z daleka. Miałam mieszane uczucia co do tego spotkania, bo niedawno zakończyłam pewną burzliwą znajomość, ale postanowiłam spróbować. Wydawał się w porządku, choć był trochę zbyt miły.
Podchodzę do niego i nagle doznałam lekkiego szoku. Koleś właśnie zakładał cudowne, sprane, frotowe skarpety.
Stanęłam jak wryta.
- okeej. nie pytam.
3 albo 4 lata temu z chłopakiem, z którym poznałam się na imprezie u wspólnych znajomych i jakiś tydzień temu, z chłopakiem, który dorabiał przez parę dni w mojej firmie. (To znaczy nie mojej własnej, tylko w firmie, w której pracuję :P)
Miał na mnie czekać na ławce. Widziałam go z daleka. Miałam mieszane uczucia co do tego spotkania, bo niedawno zakończyłam pewną burzliwą znajomość, ale postanowiłam spróbować. Wydawał się w porządku, choć był trochę zbyt miły.
Podchodzę do niego i nagle doznałam lekkiego szoku. Koleś właśnie zakładał cudowne, sprane, frotowe skarpety.
Stanęłam jak wryta.
- okeej. nie pytam.
Seba był tak stereotypowy, ze aż bolało. Nim zdążyłam go ujrzeć, słyszałam szelest poliestrowych dresów adidasa, przy akompaniamencie dyndającego kołczanu prawilnosci. Typowa morda po prostu. Ów seba, po kilku dniach wymiany uprzejmości („siema laska”), w końcu przeszedł do rzeczy i wywiązała się mniej więcej taka rozmowa:
-może byśmy poszli na jakieś wino do parku na obrzeżach?
-huh, no wiesz seba, to trochę nie moje klimaty.
-rozumiem. To w takim razie mam inna propozycje: