Podobno pierwszy raz z Ayahuascą zawsze jest niespodzianką, co sprawdziło się w moim przypadku. Przeżycie jest na tyle intensywne, że przez kolejne dwa tygodnie trudno pojąć co się właściwie wydarzyło. Za drugim razem, o wiele łatwiej i szybciej, można swoje przeżycie ubrać w słowa.
Siedzę w środku nocy na mokrej ławce, tuż przy ognisku. Powoli zaczynam wonieć wędzonką. Może jeszcze pada, może już od dawna nie, średnio mnie to interesuje. Obok mnie siedzi Bamalisowy, który w przeciwieństwie do mnie wciąż „tripuje”. Opowiada z niezdrową fascynacją, jak rośnie trawa. Źdźbło jest długie, cienkie i ma duże, ruchliwe, białe oko. Mruga. Za chwilę ktoś z uśmiechem wyszepta mi do ucha, że powinnam szeptać jeszcze ciszej.
Ayę można nazwać po prostu substancją psychoaktywną. Właściwszym jednak byłoby przedstawienie ogółu jej jestestwa.
Dom jest na odludziu. Dookoła znajdują się tylko drzewa, góry i błoto. Pokoje w nim są zawsze otwarte, bo chociaż znajduje się w nim dwadzieścia niemal obcych sobie osób, nikt nie zamyka się na klucz i nie chowa portfela pod materacem. Nie jest zaskoczeniem, że w mojej łazience jest ktoś spod czwórki. Dziwią się tylko ci, którzy jeszcze nie wiedzą, że nic tak bardzo nie łączy, jak wspólne rzyganie. Taki rodzaj intymności potrafi złamać wiele barier. Wody nie zawsze jest tu dużo, studnia nie należy do najgłębszych. Za oknem rosną kalafiory. Jadamy tylko ekologiczne produkty. Każdy myje po sobie swój kubek. Jeśli nie, to i tak ktoś umyje go za niego, razem ze swoim.
Na zewnątrz stoi spora jurta. To taki namiot. Często można przy nim spotkać kota. Albo trzy. Są też dwa psy, mimo że jeden bardziej przypomina miniaturową owieczkę na baterie. Słabe baterie. Tu też nocą pali się ognisko.
W okolicach czwartej nad ranem, po umyciu rzygadełka i w trakcie tęsknego spoglądania na banana, Bamalisowy mówi o postaci, która wylegiwała się całą noc na hamaku, nieistniejącym hamaku, który wisiał pośrodku jurty. Gdyby nie wiedział, że jest „pod wpływem” pewnie uwierzyłby w obecność dwudziestej pierwszej osoby. Później na chwilę wpadł też krewny Buki z dziurą zamiast brzuszka i chciał Bamalisowego tą dziurą zeżreć. Wypoczywającemu komuś z hamaka bezczelnie i nienaturalnie wykręciło głowę. Wtedy lepiej wiedzieć, że bad tripy nie dzieją się naprawdę.
Mimo, że przed domem stoi porsche, nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi. Nie liczy się do kogo należy. Nie liczy się kto co robi, czy zdał sesję i kiedy awans. Nie ma znaczenia skąd pochodzisz, czym się zajmujesz, ani kogo i za co nie lubisz. Powita Cię szeroki uśmiech, później ktoś Cię przytuli, może nawet zapomnisz, że przecież za tym nie przepadasz. Gospodarze nie zasypią Cię listą zakazów obowiązujących w pokojach. Jedynie czasem czuć zderzenie światów, gdy w jednym z pomieszczeń znajduje się nowicjusz z Ayahuascowym wyjadaczem, zdarza się poczuć też przytłoczenie „klimatem”, który mimo wszystko finalnie odbiera się tylko pozytywnie.
Bamalisowy udał się do świata równoległego. Wszystko było takie samo. Prawie. Bo obraz miał inny kolor, a Bamalisowy siedział inaczej. Gębę miał rozdziawioną i trochę się ślinił, rękę czuł całkiem gdzie indziej. W tym drugim świecie, ma chyba wrażliwszy żołądek. Ktoś szedł w przeciwną stronę, światło zdawało się jakieś inne. Wracał gdy otwierał oczy, bo w sumie tylko nad oczami był w stanie zapanować. Ayahuasca lubi czasem wtłoczyć w podłogę. Często. Teraz Bamalisowemu trudno uwierzyć, że tamta druga ceremonia nie działa się naprawdę. W końcu obie były tak samo prawdziwe.
Jurta się nie zmieniła wcale. Duża, okrągła, z piecem na środku, oknami z folii, ozdobiona licznymi obrazami, figurkami i świecami. Instrumenty są na swoim miejscu, tak jak materace, butelki z wodą, papier toaletowy i małe wiaderka (w tym roku ze Świętym Mikołajem). W jurcie panuje niezmiennie ten sam mdły zapach. Nie jest ani przyjemny ani drażniący. Dziwna mieszanka dymu z palo santo , mapacho, wody kwiatowej i ludzi. Do jurty wchodzimy boso i od razu czujemy się odprężeni.
Bamalisowy musiał zamknąć oczy. Stracił i nad nimi kontrolę. Na pociechę jakiś robak, próbował Bamalisowego nieudolnie rozśmieszyć. Nie był kolorowy, jedynie wzorzysty, miał cylinder i laskę, którą wymachiwał. Chociaż robaków było więcej, tylko ten się wyróżniał. Tanecznym krokiem, niczym w starej bajce Disneya, poruszał się w dal. Bamalisowy mu współczuł, że nie jest wcale zabawny.
Zapadł zmrok, ognisko płonie, siedzę blisko drzwi, jest trochę ciepło i trochę zimno. W tle gra muzyka. Płynie powolnie i leniwie, ja płynę z nią. Jurtę oświetla jedynie płomień z pieca, dymny zapach się nasilił. Wstaję, rozkładam ręce, stopy na szerokości bioder, oczy zamykam. Dziewczyna szamana, której ciepły głos mam ciągle w głowie, okadza mnie z góry na dół. Ma w jednej ręce ogromne ptasie pióro, w drugiej drewienko palo santo. Czynność zakańcza cichym „siuuu”, które niesie się po całej jurcie echem, bo nie jestem jedyną okadzaną osobą. Później siedzę dalej, bujając się lekko w rytm muzyki, za chwilę szaman uderzy w misę, odmówi pewien rodzaj modlitwy, i przed każdym po kolei postawi kubek, wypełniony gęstym, czarnym płynem. Ja wybiorę ten mniejszy.
Istnieje jedna negatywna rzecz, jaka łączy tripa mojego, z tripem Bamalisowego. Łączy wszystkie nasze tripy aż do porzygu. Mdłości.
Bamalisowy jest jednym z nielicznych, który swojego „rzygadełka” nie wykorzystał zgodnie z przeznaczeniem pierwotnym. Mimo to, wiele razy czuł, jakby korzystał z niego bez przerwy. Mdłości to nieodłączny element większości Ayahuascowych podróży. Najczęściej prowadzą do pawia. Pawi. Wielu. Podczas ceremonii jest to o tyle trudne, że nie możesz liczyć na żadne fizyczne czy słowne wsparcie. Obowiązuje zasada, by nikogo nie dotykać, by z nikim nie rozmawiać. To rozprasza. Zaleca się jednak wspieranie innych za pomocą… intencji. Bamalisowy poczuł przymus wysyłania w jurtę swoich pozytywnych myśli. Czynił to za każdym razem, gdy Aya była dla kogoś niełaskawa. Nie istniała opcja by przestał. Twierdzi, że by zdechł.
Ucinam sobie głowę na szubienicy. Raz za razem ostrze opada mi na kark. Głowa spada bezwładnie na ziemię po czym zaczyna się odbijać jak ping pong. Przykładam sobie pistolet do skroni. Strzelam. Oddaję strzał za strzałem. Pod żuchwą, w usta, do czubka głowy. Strzelam, a krew bryzga. Jest szara, wszystko ma odcień szarości, jest narysowane grubą oldskulową linią. Twarz kogoś mi znanego zmienia się w twarz Draculi. Dracula się śmieje, widać mu błyszczące kły. Gdzieś w tle jawi się trumna, wszystko znika równie szybko jak się pojawia. Mam czułki. Moja głowa jest okrągła bardziej niż najokrąglejsza kula, szyje mam cienką, później znów jestem kuleczką. Przypominam trochę stonkę, a trochę żółtą biedronkę. Jestem zamknięta w małym pomieszczeniu, ściany są gładkie, powraca szarość. Jedynie wielki przycisk na środku pomieszczenia ma kolor. Jego czerwień razi mnie w oczy.
Muzyka przeplata się z hihatami stworzonymi z grzechotek. Czuć wyraźny aromat dymu. Obracam się z boku na bok, otwieram i zamykam oczy, głośno oddycham, jest mi zimno, jest gorąco. Moje serce czuje, że jestem od dłuższego czasu na granicy „logowania”. Wali mocno, szybko i nieregularnie, nie jestem w stanie go uspokoić. Chociaż mdłości mam nieznośne, nie wyobrażam sobie, bym mogła wymiotować. Jedyne czego pragnę, to wymioty. Widzę trzy miski, trzymam jedną, bujam się. Dociera do mnie, że obrywam po plecach miotełką. Rzygam. Ulga. Padam. Znowu mnie mdli. Te mdłości nie skończą się jeszcze przez wiele godzin.
Śpiew dociera do mnie sporadycznie. Jest piękny. Właścicielka anielskiego głosu jawi mi się niczym jakaś rusałka. Ziemia po której stąpa jest dla mnie święta. Ten śpiew mnie uspokaja. Minęła ledwie godzina, a ja już zaczynam odzyskiwać przytomność. Łapię się uporczywie dźwięków, przez chwilę je widzę. Mają kolor pomarańczy. Podejmuję próbę podniesienia głowy. Później ręce, tułów, ja cała. Wychodzę z jurty, chcę do ogniska. Spoglądam w dół, nie widzę swoich butów, ale jest wycieraczka. Siadam. Deszcz pada mi na twarz. Przede mną odbywa się wyścig świateł. Jestem jak szmaciana lalka. Wracam. Hihaty mnie mdlą. Palo santo mnie mdli. Śpiew mnie mdli. Ayahuasca mówi mi, że mam jej więcej nie pić. Może mówią to mdłości. Boso, owinięta kocem idę na mokrą ławkę. Bamalisowy opowiada mi jak rośnie trawa.
Jutro kolejna ceremonia.
Komentarze (11)
najlepsze
Opcja numer 2: przyjazd w czwartek po południu, kolacja i spać. Piątek znowu śpisz, aż do 20. O 21:00 ceremonia,
Nie mam zbyt wielu złych nawyków, na pewno nie mam żadnego, którego