Wpis z mikrobloga

#coolstory z #hyperreal

Sobota. Piękny słoneczny poranek, miasto Wrocław. Czeka mnie pierwszy dzień w nowej grupie, niestety poprzednią szkołę znajdującą się bliżej miejsca zamieszkania zlikwidowano, przyznano nam po 120zł/msc na dojazdy i wypad dziffki - po 60km w jedną stronę. Czuję niepokój, tyle co przyzwyczaiłam się do poprzednich ludzi, już przerzucają mnie gdzie indziej. Kiepsko mi wychodzi nawiązywanie nowych kontaktów, toteż na poprawę humoru wrzucam tramal i trochę alprazolamu, cycki do przodu, głowa do góry i błądzę tramwajami w poszukiwaniu mojego nowego miejsca edukacji.

Jest. Wysiadam. Tramal miło rozpływa się po ciele, zapalam fajkę i idę. Mocno zamyślona słyszę gdzieś z oddali - "ale jesteś nagrzana!". Że co? Odwracam się i patrzę na jakiegoś dredziastego gościa, myślę - musiało mi się przesłyszeć, głupio się do niego uśmiecham i idę dalej. Nie, nie przesłyszało mi się, zawracam i pytam faceta, o co też mu chodzi.

- Zgrzałaś się jak świnia! - młodziak wesoło się do mnie szczerzy, ja natomiast wpadam w konsternację. 300mg tramalu i 4mg alpry i od razu nagrzana jak świnia? Jak ja, #!$%@?, pójdę na zajęcia?

Częstuję wać pana papierosem, chwila gadki, on odwdzięcza się buchem jakiejś mieszanki, po czym pyta czy nie poczekam z nim na towar. Mówię że nie mam kasy, na co on stwierdza że nie szkodzi, nie ma sprawy młoda! Coś mi tu śmierdzi, za darmo to można najwyżej w mordę dostać, ale czekam, czując że nie powinnam. Co prawda jeśli chodzi o opiody to doświadczenie mam - można powiedzieć - bardzo szerokie, ale heroiny nie brałam (acetylowane opium na szybko na polu to raczej nie heroina, hm?).

Przychodzi jego kolega, cześć, cześć i idziemy do jakiejś syfiastej szopy. Każą być cicho, niedaleko jest punkt metadonowy i czasem robią w tym miejscu naloty. Zaczynam się zastanawiać, jak to się stało że 10 minut temu spokojnie szłam do szkoły ciesząc się wiosennym słońcem, a teraz stoję i patrzę jak dwójka obcych mi ćpunów grzeje towar na denku od pepsi, wśród porozrzucanych strzykawek i wszechogarniającego zapachu gówna. Z rozmyślań nad tym, co w moim życiu poszło nie tak i co ja tu do #!$%@? nędzy robię, wyrwał mnie głos współtowarzysza - jest problem, są tylko dwie igły, może mam jakieś w zapasie? Zmartwiłam się, chyba muszę wyglądać naprawdę ćpuńsko jeśli ci panowie uznali, że noszę w torebce zestaw małego ćpuna. Nie mam - mówię, ale mogę skoczyć do apteki. Nie trzeba, nie ma czasu, trzeba przygrzać tu i teraz. Kłują się jedną igłą, czystą mi odstąpują. Dżentelmeni.

Strzelili, nic po nich nie widać, właściwie nic dziwnego - oboje nasączeni metadonem. Kolej na mnie. Zastanawiam się czy mnie to nie zabije, towar podzielili po równo, a moja tolerancja oscyluje w granicach 150 - 300mg kodeiny. Wyciągam łapy, nie trafiam, oni pomimo że zaprawieni w bojach też nie mogą trafić. Mówię żeby odpuścili, nie chcę rzeszota na rękach, sama strzelę po ogrzaniu rąk.

Wychodzimy z tej mordowni połazić po mieście, jednak świadomość posiadania pełnej pompki w torebce odbiera mi wszystkie resztki rozumu i zdrowego rozsądku, ciśnienie rozsadza, nie jestem w stanie spacerować i znikam w czeluściach jakiejś przychodni, "towarzysze" czekają na zewnątrz. Zamykam się w kiblu i za trzecim razem jestem w żyle, dopiero po dociśnięciu tłoka do końca, dociera do mnie ogrom mojej głupoty, głowę zalewa tysiąc myśli na sekundę - obcy ludzie dali mi #!$%@?-wie-co i #!$%@?-wie-dlaczego, a ja radośnie walę nieznaną miksturę po kablach. Stwierdzam ze smutkiem, że bezapelacyjnie jestem kretynką roku. Dalsze rozmyślania zostają przerwane błogością rozpływającą się po całym ciele. Obraz się dwoi i troi, nie jestem w stanie złapać ostrości, akomodacja oka totalnie sparaliżowana. Osuwam się na podłogę i opieram o brudny kibel, zdaję sobie sprawę że właśnie wyglądam jak dziewczę z "my, z dworca zoo", brakuje tylko pedała przeskakującego przez kabinę. Telefon upierdliwie dzwoni, ktoś dobija się do drzwi - och - #!$%@?ć, chcę zostać w tym stanie oparta o kibel przez całą wieczność. Czuję że jestem Wszystkim, mogę wszystko, wszystko, gdybym tylko mogła podnieść się z podłogi. CEVy mam tak intensywne, jakbym wypiła wywar ze stu łysic, od czasu do czasu gadam bez sensu sama do siebie.

Mija pół godziny i jestem w stanie jakoś wytoczyć się na zewnątrz. Słońce mocno razi, ledwo trzymam się na nogach, czuję że wzbudzam sensację i zainteresowanie przechodniów, ale standardowo - mam to w dupie. Fuck, na nogawkach trochę krwi, nie zdążyłam docisnąć rany, nic tam. Rozglądam się za tymi panami, którzy obdarowali mnie tym wilczym podarunkiem, ale nigdzie ich nie ma. Dzwonię, okazuje się że poszli w #!$%@?, myśleli że kipnęłam w tym kiblu. Właściwie tym lepiej i tak nie chce mi się gadać. Zygzakiem doszłam do najbliższego przystanku, w szkole nie ma się co pokazywać, wracam do domu. Jakoś docieram na dworzec, bez żenady prosząc ludzi żeby budzili mnie na odpowiednich przystankach. Generalnie całą drogę przesypiam.

Po drodze zgubiłam kurtkę (i to ulubioną, smuteczek), okulary przeciwsłoneczne, kilka drobiazgów. Dobrze że dokumenty i klucze od chałupy się ostały.
  • 3