Wpis z mikrobloga

#coolstory #truestory #alkohol #tldr #biografia #wodka #dziecinstwo #mikroreklama

Uwaga. To będzie tekst o mojej relacji z wódką.

Dzieci ze wschodnich krańców tego kraju szybko uczą się, co ona znaczy. "Wódka" oznacza cierpki smak polizanego kieliszka i słony, zbożowy zapach ciał świeżo obudzonych ojców. To iskra domowych kłótni i melodia, do której śpiewają nawet najbardziej wstydliwi. To feromon, pod wpływem którego męscy wujkowie zaczynają się przytulać i ustawione na reprezentacyjnych powierzchniach salonu szeregi kryształowych kieliszków. O wódce rozmawia się jeszcze przed otworzeniem butelki i długo, długo później, gdy alkohol paruje porami przemęczonych ciał. Wódka konstytuuje rzeczywistość, a ta staje się wyjątkowo wyraźna w rytmie pulsującego bólu głowy.

To pewnie dlatego miałam tylko trzynaście lat, gdy wujek mojej koleżanki zrobił mi mojego pierwszego drinka. Nie smakował mi (i nie miał smakować już nigdy potem), ale rytuał dolewania ogłuszającego płynu i estyma, z jaką wymawiano wyraz na "w" sprawiała, że chciałam w nim uczestniczyć. Jeśli gówniarz pijący piwo próbuje coś komuś udowodnić, to pijąc wódkę chce pokazać światu, że ten nie obchodzi go wcale.

Jednak wódka jest luksusem, który choć potrafił zamienić się w chleb powszedni, nie był dla wszystkich dostępny. Połówka była lekiem na nudę, ale dostępnym na receptę dowodu osobistego. A młodsi też musieli pić. Na to rozwiązaniem były porozsypywane po mieście mety. Wystarczyło wiedzieć, do których drzwi zapukać, a do dostania była "czanga". Nie do końca wiedzieliśmy, czym właściwie była i co tkwiło w tych butelkach. Podobno była to mikstura ze spirytusu na palonym cukrze, ale licho wie. Gdyby był to ekstrakt z paliwa do rakiet kosmicznych, pewnie i tak byśmy to pili. Ślepota wydawała się straszna jedynie tuż przed pierwszym łykiem. Gorąco, które rozlewało się po ciele chwilę potem, rozprowadzało we krwi jedynie czystą wdzięczność i zaufanie. Bo przecież nikt nie miałby tyle odwagi, żeby truć przyszłość narodu, prawda?

Do tej pory pamiętam ten ohydny smak i dotyk rozgrzanego, miękkiego plastiku, do którego się przelewało czangę. Podobno jak postała tak długo w tym plastiku, to wylewała się przez przeżarte dziury. Podobno, bo albo to legenda miejska, albo nikomu nie udało się przetrzymać tak długo bez picia.

Więc choć dopiero w tym roku w moim mieście otworzył się pierwszy McDonalds, my już kilkanaście lat temu mieliśmy swój promocyjny "happy meal": papierosy o smaku słomy "Saint George" (dwa pięćdziesiąt), ohydną oranżadę z dyskontu i napój bogów w plastiku za piątaka, który nazywaliśmy czule "szpryksem". Piło się to na klatkach schodowych, wymiennikowniach, albo na basenie, w którym od lat nie było wody. Spotykali się tam wszyscy: dresiarze i panienki z dobrych domów, pankowcy i skejci z deskami ze sklejki, metalowcy i skinheadzi, bo prowincjonalna nuda jest egalitarna. Co piątek trwała regularna impreza; nawiązywały się mezaliansowe romanse, wybuchały bójki, z reguły zakończone pokojowym piciem z jednej butelki. Zawsze ktoś wymiotował - powiedzmy, że spirytus to jednak nie ptasie mleczko i był raczej zabójczy nawet dla młodziutkich żołądków - i zawsze znajdowała się przynajmniej jedna panna o przedwcześnie silnym instynkcie macierzyńskim, która wycierała buzie z rzygowin, trzymała za włosy i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Oczywiście, najgorzej było wrócić w tym stanie do domu. Na szczęście logistyka chronienia najsłabszych działała jak w zegarku. W mroku rozbłyskiwały tylko wyświetlacze trumienkowych nokii. Mamo, Karolina będzie u nas spać. Mamusiu, zostanę u Karoliny, bo nie chcę wracać po zmroku. Wszyscy w mieście wiedzieli, że młodzież się upija. Ale co innego mogą robić w tym mieście bez boisk, wielkich kin, koncertów gwiazd i perspektyw. Więc matki wstrzymywały oddech mijając swoje pijane dzieci, żeby tylko nie wyczuć odoru taniego alkoholu i pisały zwolnienia skacowanym nastolatkom. "Jacka od rana boli brzuch". Każdego by bolał po litrze spirytusu niepewnego pochodzenia na czterech.

Nic dziwnego więc, że gdy z wiekiem cywilizowałam się i obrastałam w piórka, musiałam zrezygnować z plebejskich używek. Do matury nie piłam wódki praktycznie wcale; piło się wtedy nalewki zmieszane z tanią colą, chociaż ja próbowałam niekiedy zadawać szyku pijąc czeskie piwa i paląc niedostępne lucky strikes.

Gdy tylko wyjechałam na studia Warszawy, ostry smak wódki wrócił do mnie ze zdwojoną siłą wraz ze smrodem "zakąsek", do których często chodziliśmy w przerwie między zajęciami. Szocik ciepłej czystej i czarna kawa na popitkę. Chciałam być jak te wszystkie niegrzeczne chłopaczki polskiej literatury i szczerze wierzyłam, że wódka i brzydkie życie sprawią, że wreszcie nauczę się pisać. To się nie działo; chudłam tylko w oczach żywiąc się kebabami i pijąc wiśniówkę, tak jak inni pijają piwo: "do filmu". Wódka i moja obsesyjna miłość wyciskały ze mnie wszystkie soki, a objawem tego były wiecznie zeszklone oczy i coraz cieńsza skóra. Piliśmy za darmo w lokalu, który służył jako przykrywka brudnych interesów, albo w domach, z ukradzionych kieliszków, niekiedy robiąc słodkie drinki z soku bananowego i wiśniówki. Czasem piło się na hejnał, na chwilę przed wejściem do klubu. Stawialiśmy w rytualnym kole i obcieraliśmy rękawami piekące usta. Bramy, parki, zaułki i krzaki, wszędzie gdzie się dało tylko ukryć fakt, że wciąż brakuje nam kultury. W lokalach inwestowaliśmy w ciężkie tace pełne szotów i w szczenięcym odruchu zlizywaliśmy z palców rozlany alkohol. Nic nie może się zmarnować.

Ale za to ja marniałam w oczach i marniała rzeczywistość, którą dało się znieść tylko śpiąc. Z tego wszystkiego został mi rozstrojony żołądek i kace, po których dochodzę do siebie przez długie godziny. Brzydzi mnie zapach czystej i syntetyczny smak kolorowych wódek; brzydzi mnie mój rozwrzeszczany, piszczący głos. Ale ten rytuał - podnoszenie w górę zmrożonego szkła, toasty za młodość, wykrzywione w grymasie twarze i ulga, że kieliszki są już puste - to dla mnie wciąż bolesna emanacja życia. Piliśmy, bo wydawało nam się, że jesteśmy inni; okazało się, że jesteśmy powtarzalni jak refren kiepskich piosenek. I tylko czasem, gdy wypijam wieczorem koktajl z owoców, mam ochotę zostawić spokojne życie które tak afirmuję i pójść w noc z uczuciem, że wszystko może się wydarzyć.
  • 14
@szatniarka: Fajne, ładne. Zawsze chciałem umieć ładnie pisać. Niestety potrafię tylko chaotycznie przelewać myśli. Co nosi mniej dumną nazwę - groch z kapustą.

Niemniej b. dobrze się czyta, może w kilku momentach było takie lekko grafomańskie, ale całość nadrabia wieloma drobnymi "smaczkami".

Będzie więcej różnych tekstów, czy to tylko "takatam próbka"?
@kompocki: większość tego typu odrzutów wrzucam na bloga, który traktuję jako poligon doświadczalny. Zawsze po jakimś czasie od napisania i opublikowania tekstu widzę sporo zabawnych błędów + przecinki (za dużo ich!), ale tylko delikatnie ingeruję.

Mam już co prawda to szczęście, że zarabiam na pisaniu, ale chciałabym mieć czas rozwinąć to w fabułę. Wrzuciłam ten tekst tutaj bo byłam ciekawa mirkowych komciów i ewentualnych uwag/ reakcji. no i czy ktoś wie,
@szatniarka: Nie będę odkrywczy pisząc, że naprawdę dobrze się czyta - dobra robota. Podoba mi się narracja, którą odczuwam jak oglądanie filmu z dobrymi zdjęciami. Powolny przelot nad danymi scenami , czuć w tym eteryczność hmmm taką dozę mgły w oddali. Cholera pewnie piszę pierdoły, bo jest 1 w nocy a sam dużo lepiej mówię niż piszę, mam nadzieję że było to choć trochę zrozumiałe :D.
@szatniarka:

Gratuluję, jesteś w tym 1% wykopków, który nie tylko wydaje się, że potrafią pisać, ale istotnie potrafią pisać.

Treść wciąga, przemyślenia i anegdotki ciekawe, słownictwo bogate. Staraj się nie nadużywać mundrych słów (sam mam taką tendencję), w dużym stężeniu może to zrazić czytelnika. Acz w ww. tekście stężenie jest OK, a takie "Wódka konstytuuje rzeczywistość" Jak najbardziej smakowite. Pilnuj, żeby tekst się nie "rozjeżdżał", bo tu Ci się to raz
@szatniarka:

Wow, gratuluję. Zżera mnie zazdrość. Bardzo klimatyczne - aż zatęskniłam za opisywaną przez Ciebie rzeczywistością, tak mi przecież nieznaną.

Nie powiedziałabym, że "nie ma się czym chwalić", jeśli skutkiem ubocznym(?) Twojego stylu życia są właśnie takie teksty :)