Aktywne Wpisy
Popularność Taylor Swift jest dla mnie dowodem na to, że w czasach względnego dobrobytu, bez dużych życiowych problemów oraz naturalnych idoli świata kultury, ludzkość musi wytworzyć sobie ich substytut, bo inaczej głos ich pokolenia nic by nie znaczył, a ich egzystencja byłaby kompletnie bezsensowna.
Upraszczając maksymalnie to, co chcę powiedzieć, dzisiejsi przedstawiciele młodego pokolenia to głównie internetowi fajterzy srający się na fejsbukach o totalne gównosprawy jak uwolnienie od męskiego patriarchatu (który tak naprawdę jest potrzebny i natura udowadnia to na każdym kroku) czy jakieś totalne bzdety jak dopisanie kolejnej płci do katalogu qwerty+.
Sama miałkość i nijakość tekstów i kompozycji utworów TS jest szokiem i ogromnym dysonansem poznawczym dla osoby wychowanej na prawdziwym popie i rocku lat 70. 80. 90. ubiegłego wieku, który muzycznie i tekstowo zjadał Taylor i wszystkie jej obecne koleżanki i kolegów na śniadanie. Wygląda to tak, jakby współczesne dzieciaki na siłę robiły z tej przeciętniary półboginię, żeby zabić próżnię własnej egzystencji.
Takim
Upraszczając maksymalnie to, co chcę powiedzieć, dzisiejsi przedstawiciele młodego pokolenia to głównie internetowi fajterzy srający się na fejsbukach o totalne gównosprawy jak uwolnienie od męskiego patriarchatu (który tak naprawdę jest potrzebny i natura udowadnia to na każdym kroku) czy jakieś totalne bzdety jak dopisanie kolejnej płci do katalogu qwerty+.
Sama miałkość i nijakość tekstów i kompozycji utworów TS jest szokiem i ogromnym dysonansem poznawczym dla osoby wychowanej na prawdziwym popie i rocku lat 70. 80. 90. ubiegłego wieku, który muzycznie i tekstowo zjadał Taylor i wszystkie jej obecne koleżanki i kolegów na śniadanie. Wygląda to tak, jakby współczesne dzieciaki na siłę robiły z tej przeciętniary półboginię, żeby zabić próżnię własnej egzystencji.
Takim
pieknylowca +162
Post napisany z wyrzutem jakby jedyne co można by robić to iść upamiętniać najbardziej tragiczne powstanie w historii które nic nikomu nie przyniosło oprócz ogromu ciepienia. Tutaj w tym kraju to nie można się cieszyć. Tu ma być jeden wielki korowód tragizmu i martyrologii. #historia #warszawa #polska #taylorswift
“Anioły w Ameryce”
Teatr: Teatr AST w Krakowie
reżyseria: Michał Borczuch
Ten spektakl był dla mnie prawdziwą ruletką w momencie decydowania czy chcę go zobaczyć czy nie. Wynika to z tego, że nadal mam traumę po „Aniołach w Ameryce” z Teatru Ludowego, częściowo ponieważ ostatnimi czasy w Teatrze AST trafiały mi się bardzo kiepskie spektakle, ale także po części dlatego, że mam dość nieokreśloną relację ze spektaklami Borczucha – część podoba mi się do szaleństwa i uważam, że jest to szczyt dokonań ludzkości, a część powodowała, że miałem ochotę oślepnąć, żeby już nigdy nic więcej nie widzieć. Mając ten wybuchowy mix emocji w sobie, uznałem: raz się żyje, lepiej iść i żałować niż nie zobaczyć wcale i potem pluć sobie w brodę i rozpamiętywać straconą okazję (a w tym jestem mistrzem – pozdrawiam moją terapeutkę). Żeby nie trzymać tutaj wszystkich w zbędnym napięciu – „Anioły w Ameryce” z AST okazały się być doskonałe (koniec recenzji – można się rozejść).
Spektakl podąża dość wiernie za tekstem dramatu Kushnera, więc mamy tutaj rozpisaną na prawie 5 godzin historię grupy ludzi, teoretycznie się nieznających, uwikłanych w religię, swoją orientację, politykę, ale przede wszystkim w wiszące nad całym przedstawieniem widmo śmierci i rozpadu.
Przyglądamy się przez soczewkę twórców relacji Priora i Louisa – dwóch młodych gejów, którzy są razem przez prawie 5 lat i kijem w szprychach ich związku jest pojawiające się nagle u Priora HIV. Obserwujmy rozpad ich relacji, ale też pewne poszukiwanie wiary przez chorego, któremu objawia się anioł i czyni z niego proroka nowej ewangelii. Louis po swojej ucieczce próbuje wejść w nowy związek z Joe – mężczyzną odkrywającym swoją homoseksualność, konserwatywnym mormonem, który jest współpracownikiem Roya Cohna, szychy, bezwzględnego prawnika, który – będąc jednocześnie ukrytym gejem – jest zatwardziałym homofobem.
Z drugiej strony zaglądamy w życie Harper i wcześniej wspomnianego Joe. Małżeństwa, w którym żona jest kurą domową będącą ciągle pod wpływem valium i leków uspokajających ze względu na swoje lęki i przywidzenia, oraz męża –wierzącego mormona, prawnika, który odkrywa, że jednak chyba nie jest tak heteroseksualny jak mu się wydawało. W rolach Harper i Joe fenomenalni Zofia Justyńska i Maciej Kamiński (mam ogromną nadzieję, że ich kariery polecą wprost do gwiazd, oglądanie ich to czysta przyjemność. Świetnie wygrywają swoje role drobnymi niuansami, spojrzeniami, cięższym oddechem. Prawdziwy master poziom. Brawa, oklaski, aplauzy). Harper dzięki swoim wizjom spotyka we śnie chorego Priora i zawiązuje się pomiędzy nimi pewne porozumienie dusz. Obydwoje są udręczeni na podobnym poziomie, ale w różny sposób.
Dodatkowo mamy też szansę zająć się życiem Roya Cohna, który nie dopuszcza do siebie wiadomości, że ma HIV, bo – jak sam mówi – to jest choroba ćpunów i gejów, a on nie jest ani jednym, ani drugim. Jest tylko mężczyzną sypiającym z innymi mężczyznami. Ciekawa kreacja Michała Badeńskiego – widać napracowanko przy tworzeniu tej postaci.
Bardzo podobała mi się w tym przedstawieniu scenografia Doroty Nawrot. Miała w sobie coś ze scenografii ze starszych spektakli Lupy. Dodatkowo pięknie porządkowała przestrzeń: świetnie pozwalała tworzyć kilka planów akcji jednocześnie. To właśnie też bardzo mi się spodobało w tej inscenizacji – plany akcji interferowały, przechodziły płynnie jeden w drugi. Akcja działa się nadal na drugim planie w momencie, gdy na pierwszym trwały inny istotne wydarzenia. Bardzo lubię takie zabiegi i naprawdę dodawało to spektaklowi lekkości.
Warto też wspomnieć o kliku scenach, które do teraz wspominam z powodu tego jak genialnie zostały wymyślone i zagrane – scena w klubie, gdzie Joe rozmawia z Cohnem, gdzie aktorzy przeciskają się przez niewidzialny tłum; niemalże czułem tę duchotę i wilgoć w powietrzu tak charakterystyczną dla takich miejsc z kłębowiskiem ludzi. Poza tym fenomenalna sekwencja, w której Harper odwiedza Antarktydę. Całą tę serię scen dźwigają na swoich barkach wcześniej wspomniana Zofia Justyńska (olaboga, jak ona pięknie śpiewa) i Denis Kudijenko w roli Mr Ściemniacza. Poza tym świtają mi cały czas w głowie momenty, gdy Anioł Betesdy (promieniejąca stanowczą mocą i humorem Wiktoria Karbownik) objawia się Priorowi – mógłbym tak wymieniać bez końca w sumie, tak dobrze jest to skrojony spektakl.
Ale pomijając już to wszystko to „Anioły w Ameryce” są zagrane i wyreżyserowane tak pysznie, że przez całe 5 godzin nie czuje się ani odrobiny znużenia. Widz jest zainteresowany i porwany przez ten straszny, ale też kolorowy na swój sposób świat. To naprawdę solidny i przepiękny teatr dramatyczny w klasycznym znaczeniu tego słowa. Robiony z ogromną klasą i szacunkiem dla tekstu źródłowego, ale jednocześnie niearchaiczny i nienużący.
Ogromnie polecam biec na „Anioły…” póki są jeszcze na afiszu Teatru AST, bo spektakle dyplomowe nie mają specjalnie długiego żywota, a szkoda przegapić taką perełkę.
#teatr #krakow i trochę #gruparatowaniapoziomu i w sumie przez tematykę spektaklu #teczowepaski
Ale pięć godzin. Długo.
Pozwól że zapytam z innej beczki.
Jakiś rodzinny spektakl dla 12+.
Kojarzysz coś?
a tak poza lokalnymi