Wpis z mikrobloga

via Rowerowy Równik Skrypt
  • 62
583 175 + 196 = 583 371

TO HEL AND BACK, czyli wyprawa po zagubioną bluzę.

Dwa tygodnie pierdzenia w piach nad morzem to zdecydowanie nie jest to, co niedźwiedzie lubią najbardziej, postanowiłem zatem cichcem zdradzić mojego osobistego rumaka i skombinować coś na małe pokręcenie po wybrzeżu. Wypożyczalni w okolicy jest sporo, ale ceny również mają nadmorskie, więc gdy okazało się, że decathlon nie dość, że oferuje taką usługę w cenach ogólnopolskich, to w dodatku jest po drugiej stronie ulicy, wybór był prosty. W myślach już lawirowałem w dziewiczym rejsie na lśniącym Tribanie wśród przypieczonych Januszy, pędem cieniutkich niczym filet w potrójnej panierce opon nawiewając piasku w ich rozdziawione z podziwu gęby, jednak oferta lokalnego oddziału szybko sprowadziła mnie na ziemię. Tribany są dla zarządu, panie Areczku, dla pana mamy Rockridery w rozmiarze M. Trochę mi się urosło od poczęcia, więc lista skurczyła się do zawrotnych dwóch modeli: gołego górala na grubych kapciach i mieszczucha w pełnym uzbrojeniu. I pewnie z tej pierwszej opcji byłoby więcej radochy, ale gdzie ja bym wrzucił mój obowiązkowy tobołek z prowiantem? Tak oto drogą odgórnie wymuszonych eliminacji, dziwnych upodobań i pokrętnej logiki stałem się najemcą Hopridera 100 :)

Sprzęt sprzętem, ale jaki był plan? Nad wyraz śmiały w swoich założeniach i o nikłych szansach powodzenia z każdej możliwej strony, lecz przyświecał mu szczytny cel: postanowiłem ruszyć w misję ratunkową pewnej bluzie. Nie liczyłem zbytnio na to, że ją tam po tych kilku dniach odnajdę (a tym bardziej z telefonem, a że z działającym, to już w ogóle), ba, nie wierzyłem nawet, że dojadę na Hel - ale chcieć, to móc i czego się nie robi dla wypasionych laurek! Przy wieczornym wytyczaniu trasy nagle okazało się, że mój dolnośląski obszar mapy w OsmAndzie dziwnym trafem nie obejmuje Pomorza, ale co tam, są przecież google, które awaryjnie dadzą podgląd okolicy. Powinno zresztą wystarczyć, że widzę swój punkt i linię, po której trzeba jechać. Ech, jakże optymistyczne to były założenia... :)

Po odbiór mojego wybrańca chciałem stawić się skoro świt (w końcu w zamyśle miałem całodzienną wycieczkę), jednak sklep nieugięcie ociągał się z otwarciem do 9:00, a i oczywiście to to, to tamto, a jeszcze plecak musiałem przymocować skomplikowanym systemem wiązań - koniec końców wyruszyłem o 10:30. Rower, jak się okazało, miał mnóstwo zalet: okrągłe koła ułatwiały toczenie się, pedały pozwalały rozpędzać maszynę do względnie spacerowej prędkości, a będąca na wyposażeniu kierownica umożliwiała podążanie w założonym kierunku. Od razu poczułem też różnicę w jakości powietrza w dętkach - to morskie jest zdecydowanie miększe od zasmożonego wrocławskiego, aż opony uginały się pod naciskiem. Wadę w zasadzie miał tylko jedną: był trochę za niski. Noo... sporo za niski. Nie, żebym go dyskryminował z tego powodu, ale jechało się jak Wici na kocie. No ale złej baletnicy, poklepałem ze współczuciem swoje kolana i rozpocząłem przygodę.

Początek wyglądał obiecująco. Wypożyczony rower nie różni się zbytnio mechaniką jazdy od własnego: żeby jechać, trzeba jechać, żeby skręcać, trzeba skręcać, rozumiecie. Nawet hamuje się tak samo. Lekką różnicę robi tylko zmiana biegów na gripshiftach, przypomniałem sobie, dlaczego ich tak nie lubiłem. O dziwo udawało mi się nawet wyprzedzać wszystko, co poruszało się wolniej ode mnie, choć niedobór karbonium w ramie wyraźnie przesunął skalę wyrazów twarzy mijanych rowerzystów ze spodziewanego WOW w stronę WTF, ale nie będę robił dramy o dwie literki. Kilometry leciały leniwie i... tu właśnie wyszedł drugi poważny brak sprzętowy, a konkretnie brak licznika. To, że lepiej mi się jedzie obserwując parametry jazdy to jedno, ale zupełnie straciłem rachubę, kiedy trzeba zrobić postój na popitek i posiłek. Mam wypracowany swój rytm, który kontroluję cyferkami, a tu tego zabrakło. Płynnie przechodząc do trzeciego fuckupu - niemanie etuja na telefon to zło, a na nieznanej trasie to już w ogóle tragedia. Niby taki trochę problem pierwszego świata, bo jak zaczynałem moje rowerowe podboje, to jeszcze z papierową mapą, ale przecież nie po to wysyłamy samochód w kosmos, żeby jakiś wykopek musiał co chwilę wyciągać telefon z kieszeni. Piszę to zarazem w kontekście podglądu czasu, dystansu i związanej z tym konsumpcji, jak również trzymania wyznaczonego kursu, bo tu ostatecznie wyszła jedna wielka kompr... improwizacja. Pogubiłem się jeszcze przed Rumią, przez co stwierdziłem, że polecę najprostszą drogą przez Redę i Puck, czyli 216. Oczywiście nie było to zbyt dobrym posunięciem, bo ruch tam dość spory, ale na szczęście znalazło się trochę odkrojonego linią pobocza i jakoś poszło.

Do Władysławowa dotarłem z prawie 70 km na liczniku (tym, którego nie było). Jechało się całkiem znośnie, kondycja w miarę dopisywała, kolana zbytnio nie dokuczały (choć szczęśliwe też raczej nie były) - nie było innej opcji jak cisnąć dalej. Problem z trzymaniem kursu chwilowo odpadł ze względu na oczywistość trasy, ale niestety był to jedyny plus wycieczki wzdłuż mierzei. Nie wiem, kto wymyślił szczyt sezonu w szczycie sezonu, ale mnogość mniej lub bardziej zmotoryzowanych wczasowiczów dość skutecznie odbierała radochę z jazdy. Tłoczno jak na urodzinach Mazurka, chaos jak w Bombaju, a do tego niesamowite ilości jakichś bliżej niezidentyfikowanych muszek, które wciskały się w każdy możliwy oczodół. O ileż życie rowerzysty byłoby łatwiejsze, gdyby tylko ktoś wymyślił jakąś osłonę na oczy, a do tego sprzedawał ją np. w gęstej sieci przyplażowych straganów... Ech, pomarzyć... Tymczasem kilometry do Helu ciągnęły się niemiłosiernie, upał dokuczał na nieocienionych ścieżkach, a łańcuch postanowił dosadnie oświadczyć, że on chromoli, on się nie pisał na takie wojaże i nie taka była umowa. On sobie od teraz będzie śpiewał rdzawe serenady o oliwnych gajach i gabinetach figur woskowych. Takie skrzypienie zawodowe. Mnie dla odmiany chyba zaczynała łapać owa niesławna bomba. Planowałem dłuższy postój i większy posiłek pod Domem Morświna (*), zostało ledwie kilkanaście kilometrów do celu, ale organizm zaczął słabnąć i musiałem zrobić nieplanowaną przerwę i wszamać co nieco. Na dodatek od Juraty zaczęły się szutrowe sinusoidy, które chyba pierwszy raz od czasu powstania chytrego planu na wyrwanie się z plaży wywołały refleksję, czy aby na pewno był to dobry pomysł. Było już zdecydowanie za późno dla rozumu i musiał działać czysty, głupi upór, który w głupim człowieku najwyraźniej ma sporą moc :)

Udało się jednak. Połowicznie znaczy, bo przedmiotowej bluzy, zgodnie z przewidywaniami i wbrew wszelkim nadziejom, nie znalazłem. Trudno się mówi, przynajmniej nikt mi nie powie, że się nie starałem. Ale a'propos starań, trzeba postarać się jakoś wrócić. Bombą chyba tylko postraszyło, bo mimo chwilowego kryzysu nie było tak źle, jak to tu niektórzy opisują. Nawrzucałem w siebie kalorii, opiłem się, poudawałem, że odpoczywam i wskoczyłem na siodło. Tu dygresją wspomnę o tymże - pomimo, że to było jakieś randomowe, szerokie i tanio wyglądające ustrojstwo, to całkiem dobrze sprawdziło się na całej trasie. Do samego końca dogadywało się z moim zadem, który wprawdzie nieco bolał kolejnego dnia, ale raczej z przepracowania mięśnia, niż z odleżyn. O dziwo nie miałem też żadnych obtarć od cywilnych ciuchów, a dość późno do mnie dotarło, że to może być spory problem - na szczęście jedynym dyskomfortem była przemoczona, bawełniana szmata na plecach. Wyjątkowo doskwierał mi jednak brak rękawiczek, bo chwyty początkowo były nawet wygodne, ale po godzinach jazdy dłonie odczuwalnie dostały w kość, tym bardziej, że rower nie miał żadnej amortyzacji.

Może to zastrzyk energii po słodkich bułeczkach, może psychiczna ulga, że teraz już tylko odliczanie w dół, ale jakoś wizja drugiej setki nie wydawała się zbyt straszna. W sumie najbardziej obawiałem się dogadania z nowym rowerem, a tu z grubsza było ok, więc reszta zależała już tylko od głowy. Zgodnie z prastarą zasadą, że przy powrocie czas płynie szybciej, do Władysławowa dojechałem już bez poczucia dłużyzny. Wprawdzie Januszy wciąż było jak much, a much, jak Januszy, ale z na wpół zamkniętymi oczami (przez te cholerne muszki) udałem, że nie dostrzegam problemu. Nawet wspomniane szutrowe hopki zaczęły sprawiać niejaką frajdę i trochę żałowałem, że nie wybrałem górala, jednak powoli nadciągający zmierzch potwierdził, że decyzja była trafna z jeszcze jednego powodu: mieszczuch miał oświetlenie. Rezerwując rower chyba nawet nie zwróciłem na to uwagi i pewnie w alternatywnej wersji miałbym przymusową zmianę planów (bez lampki bym się nie wypuścił tak daleko), lecz tu osprzęt był i nawet nadawał się do jazdy po zmroku.

Mając już dość upierdliwego sięgania po komórkę postanowiłem, że wrócę drogą R10, która odprowadzi mnie do Gdańska praktycznie pod sam dom. I tu niestety potwierdziło się moje wcześniejsze spostrzeżenie z okołowrocławskich przejazdów po R9 - te szlaki są cholernie słabo oznaczone. Tabliczki nie dość, że malutkie, to rozstawione w dziwnych miejscach drogi, raz po lewej, raz po prawej, często pochowane w krzakach lub przesłonięte gałęziami, tragedia... Niejednokrotnie znikały na grube kilometry, gdzie po drodze były większe rozjazdy i musiałem zastanawiać się, który kierunek wygląda na główniejszy. Na dłuższym odcinku trasa pokrywała się z niebieskim szlakiem turystycznym i ten drugi był jasno poprowadzony, no ale nie dla rowerzystów takie cuda. Nocą w ogóle można zapomnieć o sensownej nawigacji według drogowskazów. Nawet tubylczy dzik pomylił drogę i tylko śmignął z krzaków w krzaki, przecinając mi drogę jakieś pięć metrów od koła. Zbroja do prania :) Kawałek nad Kazimierzem dojechałem do rozwidlenia, gdzie ani przed nim, ani na żadnej z odnóg nie odnalazłem pomarańczowego znaku. Wybrałem - błędnie, jak się później okazało - kierunek na Pierwoszyno, ale chciałem już jak najszybciej dotrzeć do cywilizacji, żeby zminimalizować ryzyko kolejnych bliskich spotkań z miejscową fauną. Ciut dalej, w Pogórzu, to samo (choć już bez dzika) - szlak odbija w stronę lotniska, każe skręcić w jakąś ciemną drogę donikąd i radośnie ginie w mrokach. Po chwili się odnalazł w innym miejscu (to był chyba objazd niewielkiego mostu, na którym nie przewidziano DDR), żeby uciec mi znów w gdyńskim śródmieściu, ot, taki z niego dowcipniś. Ostatecznie spotkaliśmy się koło Wzgórza św. Maksymiliana i tam już twardo trzymałem się przelotowej 468. Dojeżdżając do domu nie wiedziałem, ile dokładnie przejechałem, bo w samym środku podróży przypadkiem wyłączyła mi się nagrywarka i zgubiłem ze trzy kilometry, ale stwierdziłem, że nie ma sobie czym głowy zawracać, i tak w opowieściach będzie dwieście :)

Ogólnie sama trasa zaskoczyła mnie tym, że... w zasadzie niczym szczególnym mnie nie zaskoczyła. Może to kwestia mocnego skupienia na technicznych aspektach wycieczki, może siedzący z tyłu głowy niepokój o bezpieczeństwo wyprawy (nie miałem ze sobą nic oprócz spożywki, nawet zapasowej dętki, YOLO! :), a może rozpraszający skrzek łańcucha, skutecznie rozganiający Grażyny, które skuszone czerwienią kostki brukowej radośnie pląsały całą szerokością DDR... No spodziewałem się po prostu czegoś więcej w tak odległej krainie :) Nie to, że było brzydko i na pewno duży plus się należy za stan nawierzchni i rozbudowaną infrastrukturę rowerową, ale czegoś mi brakowało. I jak tak sobie teraz myślę, to chyba po prostu mojego roweru :)

* - jeśli ktoś się zapuści w te okolice, to polecam poczytać tablice z historią martwego finwala, wciągający i świetnie napisany tekst

#rowerowyrownik #rower #rowerowygdansk #100km #200km

Skrypt | Statystyki
Pobierz DwaNiedzwiedzie - 583 175 + 196 = 583 371

TO HEL AND BACK, czyli wyprawa po zagubion...
źródło: comment_1658515503WVnHUCFBpUpWBlsI0k08Vg.jpg
  • 9